Sukienka

Łąka wita czerwiec, kolejnego kochanka, w swojej najpiękniejszej, świątecznej sukience. W sukience koloru absolutnie zielonej zieleni naszytej gęsto złocistymi i srebrnymi cekinami jaskrów i stokrotek. Jasnoróżowe kwiaty rdestu, ciemniejsze firletek, powiązały na zielonym atłasie zalotne, zwiewne kokardy. Brzegi stroju zdobią błękitne koronki z ptasich oczek, z niezapominajek. Białe muśliny falban kminku i podagrycznika, seledynowe kwitnących traw, poznaczone są rdzawą czerwienią kwiatów szczawiu. Nad nimi puchato polatują nasionka mleczy i trzepotliwe motyle.

A łąka te atłasy, te koronki, te falbany podsuwa wiatrowi ku zabawie. Żeby je fantazyjnie rozwichrzał, żeby nimi łagodnie kołysał, żeby im czule poszeptywał – przyzwyczajał do ciągłej pieszczoty.

Bo nocą przyjdzie On! – czerwiec! – wielki kochanek!

Nadejdzie sypiąc garście pereł na zielone włosy łąki – w ich wypukłych lusterkach odbiją się, porozlśniewają światła gwiazd pijanych od wiosennych kosmicznych lotów i perły zaświecą zwodniczo w mroku rozmodlonej nieustannymi szelestami, nieustannymi westchnieniami, nocy.

Wtedy czerwiec przyklęknie i wyciągnie ku łące ramiona, lecz ona, jeszcze broniąca się kochankowi, te ręce omota mu, oplącze zwiewnymi wstęgami mgły, aż zbłądzą nieporadne, na próżno starające się odnaleźć w przebogatej sukience wonne ciało miłośnicy.

A na te zdyszane poszukiwania, na te bezskuteczne zabiegi nie wystarczy całej, zbyt już krótkiej, nocy.

I gdy rzecz się powtórzy raz, drugi, niecierpliwość kochanka dojdzie do zenitu, zawezwie ludzi uzbrojonych w migotliwe kosy, aby brutalnie zdarli z łąki jej labiryntopodobną sukienkę, aby oddali mu ją nagą, bezbronną, wyzbytą zwiewnego dziewczęcego bogactwa, za to po dwakroć wonną na obficie osypanej rosą miłosnej pościeli podsychającego na pokosach siana.