Tęskniąc za słońcem
Zakładam sweter, jesienną ocieplaną kurtkę, jesienne półbuty, jesienną chusteczkę w drobne brązowe listki i jadę do już sierpniowego Nałęczowa.
Z nieba dokładnie zasnutego jaśniejszymi oraz ciemniejszymi pasmami chmur kropi deszcz. Jeden miesiąc lata spędziliśmy w aurze nader chłodnej i wilgotnej. Zaczął się drugi i absolutnie nic nie wskazuje, że nastaną promienne, upalne dni.
Wzdychamy i czekamy.
I co?
Nic!
Jadę ja sobie pekaesem. Za oknami autobusu migają mokre pola z burakami cukrowymi, kwitnącymi ziemniakami i dojrzewającym zbożem (jak się je zbierze?).
Za oknami autobusu migają mokre drzewa – przy drodze, przy domach, w sadach. Korale na jarzębinach krwistoczerwone. Po prawej wiśniowy sad w Płouszowicach. Teraz już po wiśniach, po malinach, po czarnych porzeczkach. Ale na jabłoniach aż gęsto od jabłek. Od kilku dni zajadamy się pysznymi, dojrzałymi papierówkami.
Za oknami autobusu migają mokre ogródki. Kwiaty w nich różnobarwne. Jednocześnie wczesno- i późnoletnie – orliki i cynie, buldeneże i dalie, groszek pachnący i nawłoć późna. Widocznie jedne uznały, że ciepła to już nie doczekają. A drugie, że chłodno, więc czas zakwitnąć.
Wysnuwam prosty wniosek: rośliny „robią swoje” tak jak i ludzie. Ci przecież rozmnażają się, rosną i starzeją nawet w czasie fatalnej pogody.
W Nałęczowie też pada. Pomimo to rozkładam w pijalni własne „dzieła”. No i proszę! w ciągu pierwszej półgodziny sprzedaję oraz podpisuję pięć książek.
Swój wniosek mogę uogólnić: chłodno, bo chłodno, pada, bo pada, a życie biegnie swoim torem.
Niespodzianie dostaję list od jednej z czytelniczek. Donosi mi, że moje książki postawiła między Fleszarową-Muskat a Chmielewską. Całkiem miłe sąsiedztwo. I że pod wpływem mojego „Mojego romansu z diabłem w tle” zaczęła kolekcjonować diabełki oraz trolle, a będzie to kolekcja imienia Kevina. Tak więc tytułowy diabełek z mojej książki rozpoczął swoje samodzielne, pozaliterackie życie niczym jakiś Don Kichot albo Sancho Pansa. Czyż nie jest to wspaniałe?
Deszcz od czasu do czasu pada. Moje książki od czasu do czasu się sprzedają, więc od czasu do czasu je podpisuję.
Wreszcie – czas do Lublina.
Lawirując z gracją między większymi i mniejszymi kałużami idę na dworzec PKS. Po mokrej trawie podskakuje drobno drozd – pięknie czarny.
Z mokrych drzew kapie – kap, kap, kap.