Dialogi niekonfucjańskie
– Marutko!
Podnosi głowę. A zajączek słońca hyc! przeskoczył jej na nos. Widzę — oczy na pół przytomne, więc pytam ciekawie:
– Co czytasz?
– Eee tam. Takie… — i nos z powrotem w książkę.
Nic, tylko wypada samej „polecieć” do sklepu. Zakładam sandały. Oj! ten pasek w lewym, to już ledwo, ledwo. Portmonetkę, siatkę i do windy.
Na siódmym wsiada sąsiadka — ondulacja, wyperfumowana. Niżej sąsiad — wiaderko, świeżo oprawione grabie.
– Na działkę?
– Aha!
Na czwartym młoda z wózkiem.
– Wejdę?
– Nie da rady.
Stuk. Stuk. Wysiadamy. Pod windą gromadka tych, co do góry. Przepychanka.
Już jestem na podwórzu. Przy schodkach dwie nastolatki.
– No chodź.
– Aj tam.
– No chodź.
– Aj tam.
– No chooodź.
– Aaaj tam.
Przy słuchawce automatu chłopak, jak młody Alain Delon.
– To dopiero!
– . . . . . . . . . . . . . .
– Ale draka!
– . . . . . . . . . . . . . .
– Ale numer!
Na placu zabaw. Jeden przedszkolak spycha drugiego z obramowania piaskownicy.
– Odwal się!
– Ty gnoju!
– Odwal się.
Po schodkach w dół. Przez jezdnię. I już sklep. Wszystko jest: i świeży chleb, i chłodnicze masło, i nawet biały ser. Prawie zaraz wracam.
Koło domu dwie małe wyrywają sobie lalkę.
– Dawaj, gówniaro!
– Głupia!
– Dawaj to!
– Głupia jesteś! — i w bek.
Przy telefonie — pani w pełnym rozkwicie:
– . . . . . . . . . . . . . .
– Co ty?
– . . . . . . . . . . . . . .
– Co ty?
– . . . . . . . . . . . . . .
– Nie mów.
Winda zjeżdża. Stuk. Stuk. Przepychanka — i do góry.
– Ale gorąc.
– No!
Wysiadają na trzecim i piątym. Ja wyżej.
Przekręcam klucz, wchodzę.
– Marutko!
Podnosi głowę. Oczy całkiem nieprzytomne.
– Już go złapali? — pozwalam sobie na żart.
– Eee tam… — i nos w książkę.