Ja i malarstwo

Miałam wszelkie dane po temu, żeby stało się ważną częścią mojego życia. Od najmłodszych lat widywałam mojego ojca z pędzlem, przy sztalugach i sama udatnie w wieku pięciu, sześciu lat kopiowałam z encyklopedii różne zwierzęta. Potem znalazłam się w liceum plastycznym z interesującym gronem artystów-pedagogów. Zwiedzałam muzea i wystawy. Studiowałam historię sztuki. Wszystko jakby na próżno. Malarstwo pozostało gdzieś na uboczu moich zainteresowań. I przez całe życie (nie licząc prac szkolnych) namalowałam jeden jedyny obraz. Obraz udany, czym sama jestem zaskoczona. Obraz, który podoba się także innym. O formie tak syntetycznej, jakby był syntezą wszystkich obrazów — nie namalowanych przeze mnie przez całe życie.

Jest to półkole kwitnącej łąki zamknięte ramionami lasu. Górą pasmo błękitu w odcieniu letniego pogodnego nieba. Przez łąkę prowadzi, jak leżące wielkie Y, rozwidlająca się ścieżka, którą idą dziecko i dorosły mężczyzna. Dziecko jest jeszcze w połowie ścieżki, przed rozwidleniem. Mężczyzna już dawno wszedł na lewe ramię. Ktoś, o refleksyjnym sposobie myślenia, mógłby doszukać się tutaj metafory i pogłębić ją przez przyrównanie kształtu ścieżki do różdżki (taką różdżką odkrywa się żyły wodne w celu ustalenia miejsca na studnię z dobrą, krystaliczną wodą). Albo mógłby się dopatrzyć, tak jak mój wnuczek, pędzącego pociągu w górnym piętrze sanatorium, którego skrawek z rzędem okien wystaje zza lasu, już na tle nieba. I mógłby… No właśnie! A ja pamiętam dobrze, że malując niczego takiego nie myślałam. Raczej rozwiązywałam malarski problem, bo obraz składa się z czterech zieleni o różnym walorze. Najciemniejszą plamą jest las (był to świerkowy młodnik nie przepuszczający przez igielną gęstwę słońca, mroczny, prawie czarny w głębi). Pasmem nieco jaśniejszej zieleni musiałam oddać szczyty choinek oświetlone słońcem. Jeszcze jaśniejszą zielonością jest łąka — z różowymi, niebieskimi, białymi i żółtymi łebkami kilkunastu syntetycznych kwiatów, mających obrazować różnobarwną wielość, którą tamta łąka była usiana. I wreszcie zieleń czwarta, złamana nieco bielą, udająca przydeptaną przez przechodzących trawę ścieżki. Pamiętam też doskonale, że kiedy już namalowałam te cztery zieloności i nad nimi szmat letniego czystego błękitu, zabrakło mi czegoś jeszcze. Więc na ścieżce brązem jaśniejszym domalowałam dziecko, a ciemniejszym mężczyznę. I jeszcze na górze, nad zielenią, niemal na środku, ten skrawek bladokremowego sanatorium z rzędem szarych okienek, które przez to dla mojego małego wnuczka stało się pędzącym pociągiem, a ja, nieopatrznie, nie zastanowiwszy się co robię, powiedziałam:

„Stasiu! to nie pociąg, to sanatorium — taki dom wystaje zza drzew” i w ten sposób zabiłam marzenie zrodzone przez mój obraz.

A zaledwie kilka dni wcześniej Staś, patrząc uważnie na ten pejzaż, powiedział: „Chciałbym tam być”. Zaskoczył mnie, bo myślałam, że to moje „dzieło”, przez swoją syntetyczną formę, jest dla takiego malucha prawie nieczytelne, a tymczasem okazało się, iż dla niego było po prostu czymś innym, że ciemnozielony łuk lasu nad kwietną łąką to most, po którym gdzieś, w nieznane, pędzi pociąg-sanatorium. Tak. Ja sama, przez swoją bezmyślność, zabiłam to marzenie. I w ten sposób dobitnie się przekonałam, że dla twórcy i dla odbiorcy dzieło sztuki nie jest wcale tym samym, bo nakłada się na nie projekcja wyobrażeń i doświadczeń odbiorcy. I ważniejsze jest — czym dzieło stało się dla odbierającego w chwili odbioru i w przyszłości, niż „co autor chciał przez to powiedzieć”, bowiem autor jest jeden i jego wnętrze, choćby najbogatsze, jednak ograniczone, a odbiorców może być wielość nieograniczona i bogactwo ich wrażeń i odczuć nieograniczone. W ten sposób dzieło zatacza coraz szersze kręgi. I być może, gdybym została malarką, moje obrazy byłyby jak kamyki rzucone w wody ludzkiej wyobraźni — znaczyłyby dla innych o wiele więcej niż dla mnie samej, poruszałyby umysły i serca. Ale malarką nie zostałam.

Zostałam przypadkowym oglądaczem obrazów namalowanych przez innych.