Dziennik kolekcjonerki Saintpaulia ionantha, czyli sępolii, czyli paulinek, czyli fiołków afrykańskich
4 maja
Mój stan posiadania wynosi: trzy rośliny kwitnące, cztery przed kwitnieniem i trzy listki rozsady. Gdy rozkwitną wszystkie, każda będzie miała kwiaty w innym kolorze.
6 maja
Skoro zaczęłam pisać dziennik kolekcjonerki, muszę podać parę podstawowych wiadomości o przedmiocie hodowli. Saintpaulia Ionantha — sępolia — to roślina pochodząca z gór Afryki Zwrotnikowej. Tworzy rozety liści odziomkowych. Liście na dość długich ogonkach, mięsiste, jajowate lub z nasadą sercową, krótko owłosione (jakby były wykrojone z aksamitu), o brzegach karbowanych, mają 4-5 centymetrów. Z określeniem kwiatostanu — kłopot. W końcu zdecydowałam, że to wierzchotka, ale trójdzielna. Kwiaty u podstawy nieco zrośnięte w krótką rurkę. Ta następnie się rozchyla tworząc dwie kilkuczłonowe wargi. Sępolia kwitnie niemal cały rok z dwoma krótkimi przerwami. Lubi ziemię torfową, a bardzo nie lubi moczenia swoich aksamitnych listków zimną wodą.
12 maja
Postanowiłam opisać pierwszy okaz mojej kolekcji. Jest to roślina o liściach jednolicie zielonych, pięknie zaokrąglonych, o kwiatach intensywnie fiołkowych, z których barwą kontrastują jaskrawo żółte słupki. Należy do mnie od dawna. Sadzonką z tego fiołka obdarowałam tylko jedną osobę. Była to moja siostra. Zmarła w ubiegłym roku. A gdyby zrobiła mi tę łaskę i pożyła jeszcze choć parę lat, obdarowałabym ją sadzonkami wszystkich roślin z mojej szybko się ostatnio powiększającej kolekcji. Ta sępolia w kolorze fiołkowym to okaz podstawowy, najczystszy, najprawdziwszy fiołek afrykański.
15 maja
Czas na opisanie okazu numer dwa. Kwiat bladoróżowy, półpełny, listki węższe niż w poprzednim, od spodu karminowe i ten karmin przebija nieco na powierzchnię, podobnie jak w begonii. To bardzo piękna roślina.
Listek na sadzonki przyniosłam ze dwa lata temu z pracy, gdzie moje koleżanki zgodnie z własnymi upodobaniami i chęciami prowadzą na parapetach i w glinianych donicach hodowlę różnych pokojowych roślin. Z przyniesionego listka wyrosła mi taka obfitość sadzonek, że przez długi czas obdarowywałam nimi różnych solenizantów.
19 maja
Mam trochę czasu na opisanie okazu numer trzy. Kwiat ciemnofioletowy, pełny. Liście dość jasne, trochę pofalowane, jakby po brzegach rosły obficiej i nie mieściły się w granicach zakreślonych przez środkowy nerw. Sadzonkę uszczknęłam bez wiedzy właściciela, bo wszystkim hodowcom kwiatów pokojowych znany jest przesąd, iż ukradzione przyjmują się najlepiej. Widać jest w tym coś z prawdy, skoro dość szybko ukazały się liczne roślinki, i wkrótce zaczęły kwitnąć. Jedną z nich zawiozłam mojej najstarszej wnuczce Ani, kiedy zauważyłam u niej zapał do hodowli roślin. Kwitnie jej pięknie i cieszy na tyle moją kochaną dziewczynkę, że poprosiła o kolejną sadzonkę. Ania ma w tej chwili sześć lat i celuje w błyskotliwych paradoksach. Niedawno, widząc jak jej młodsza siostrzyczka gryzie ceratowego pieska, rzuciła od niechcenia: „Patrzcie! Zamiast piesek gryźć Basię, Basia gryzie pieska”. Teraz, kiedy to napisałam, przypomniał mi się inny paradoks. Pytanie, z którym zwróciła się do mnie parę miesięcy temu moja przyjaciółka. „Słuchaj! Jak to jest? — zapytała. — Czy jeśli on i ja staliśmy się bardziej tolerancyjni, on na tyle, żeby zmieścić się samemu w granicach własnej tolerancji, a ja na tyle, żeby on mi się zmieścił w granicach mojej tolerancji, to czy staliśmy się bardziej tolerancyjni z tego samego powodu?” Dziewczyno! — powiedziałam jej wtedy —Dziewczyno! Powody nie są ważne. Ważne jest to, żeście się oboje zmienili. Kiedy człowiek przestaje się zmieniać, to jakby rozpoczął umieranie.
27 maja
Niespodzianka! Absolutne zaskoczenie. Rozkwitnął mi kolejny fiołek, co do którego byłam pewna, że będzie niebieski, a on wydał kwiat biały z niteczką fioletu na krawędzi płatków. Niebywale wytworna, szlachetna kolorystycznie całość. Jest dla mnie rzeczą mało zrozumiałą, jak mogłam tak pomylić sadzonki. Być może równie łatwo mylę się w innych sprawach, trwając jednocześnie w przekonaniu o własnej nieomylności.
2 czerwca
Okaz numer pięć: kwiat pojedynczy, biały, z cętką jasnożółtego słupka, subtelny jak większość białych kwiatów. Skromny. A tę skromność wynagradzają listki ozdobione jasną plamką u nasady, o brzegach karbowanych. Dopiero zakwitnie. Już wypuścił łodygę z pąkami. Ale znam wszystkie jego przyszłe cechy, bo brat bliźniak tego kwiatka stoi obok mnie w pracy. Ten w domu dostał za dobrą ziemię i łodyżki nadmiernie wybujały. Nie tworzą tak pięknej gęstej rozetki, jaką ma drugi. Podobnie z człowiekiem. W zbyt dobrych warunkach często traci krzepę i zaradność, gnuśnieje. Moje wnuczęta, na szczęście, nie mają luksusowych warunków. Jest to gromadka samodzielna, zaradna i jak moje paulinki — mimo pewnych cech wspólnych — mocno zróżnicowana.
6 czerwca
Porozdzielałam sadzonki jasnoróżowej paulinki. Jedna dla mnie, druga dla Ani, trzecia dla mojej przyjaciółki (te posadziłam od razu do glinianych miseczek), a resztę rozdam jutro w pracy koleżankom.
11 czerwca
Zabrałam fiołek dla przyjaciółki i poszłam. Dzwonek — jeden, drugi. Otwiera z oczami pełnymi łez.
– To ty! — mówi głuchym, nieswoim głosem.
I zaraz rozpoczyna ten chód, który już wiele razy miałam okazję oglądać. Chodzenie przez całą długość mieszkania — kuchnia, przedpokój, pokój — trasą niemal prostą, tworzącą lekki tylko łuk, z dłońmi zaplecionymi z przodu i spuszczonymi ku dołowi, z oczami przymkniętymi lub wpatrzonymi w wyczyszczone do złotości klepki parkietu, lekko przygarbiona, z boleśnie wygiętą kreską ust.
Nic nie mówię. Stawiam torbę z paulinką w przedpokoju i siadam na wersalce. Staje przede mną.
– Nie rozumiem, jak można zrobić aż tyle przeciw drugiemu człowiekowi. Tak zbierać, skrzętnie zapisywać, tak próbować za wszelką cenę zrobić z niego wroga, obwinić go za wszystko, tak na zimno, bez emocji, nie w nagłej potrzebie odpierania ciosów… Zobacz tam! Spójrz!
Znowu rozpoczyna uporczywy chód między oknem kuchni a oknem pokoju, za którym rozciąga się jeden z najpiękniejszych zaokiennych widoków. Widzę kilka kartek różnego formatu. Już miałam okazję oglądać podobne. Te kartki redagował wieczorami jej mąż, kiedy uzasadniał sam przed sobą konieczność przyszłego odejścia. Zapisywał rzeczy, którymi wobec niego „zawiniła”, i te tendencyjne minipaszkwile gromadził skrzętnie całymi miesiącami. Pamiętam, że gdy w końcu się o tym dowiedziała, nie była w stanie przyjąć do wiadomości faktu — tak wydał się jej irracjonalny. Nie przerywając wędrówki mówi:
– Znalazłam w jego starej torbie.
Przeglądam kartki, ale już po chwili mam dość. Podchodzi mi do gardła kluska wstrętu. To nie tylko ona. Ja także tego nie rozumiem. Siedzę milcząc. Poczucie kompletnej bezsilności. Nie mają sensu słowa. Nie mają sensu przyjazne gesty. Nie wyjmuję nawet z torby różowej paulinki. Jestem jeszcze przez jakiś czas. A później — odchodzę.
14 czerwca
Jakie to ważne — mieć kogoś, kto mówi: „Stęskniłem się za tobą” albo mówi: „Tak lubię być blisko ciebie”, albo obejmuje i przytula najmocniej jak może. Jakie to ważne, że jeszcze mam kogoś takiego.
17 czerwca
Rozkwitła mi kolejna sępolia. W kolorze bordo. A listki ma okrągłe z nasadą sercową, jednolicie zielone i puchate, tworzące gęstą rozetkę. Jest to najoryginalniejszy (jeśli chodzi o kolor) okaz mojej kolekcji.
Biała pojedyncza także ma już dwa pierwsze kwiatki. Razem więc kwitnie mi sześć paulinek w różnych kolorach.
21 czerwca
Przyszła Maria, moja przyjaciółka — mówię do niej Marija. Wyciszona. Obejrzała nowo rozkwitłe okazy.
Ucieszyła się sadzonką z różowej, co to przewędrowała już w torbie drogę między moim a jej mieszkaniem. Świeżo umyte włosy wymykają się jej spod zapinek, tworząc wokół głowy zwiewną aureolę. Rzęsy długie jak u nikogo kładą na policzkach ruchliwe cienie. Zagotowała się woda na herbatę. Nalewam. Marii do „gościowej” szklanki, sobie do ulubionego kubeczka z chińskiej porcelany i siadamy w fotelach nadwerężonych zębem czasu i skrzętnym działaniem moich wnucząt. Lubimy milczeć razem. Patrzymy na gołębie, które wciąż tą samą trasą przelatują z jednego dachu na drugi, tam zamieniają parę gruchnięć i wracają, by po chwili znowu przelecieć, jak gdyby przypomniały sobie, że nie zagruchały o tym najważniejszym.
– Kocham go — mówi Maria — ale przecież rozumiem, że to tylko moja sprawa. Że tę moją miłość muszę przed nim chronić, bo mi ją chce zabić. I muszą ją chronić przed sobą — bo mogę ją zabić. Wtedy — nie miałabym już miłości!
25 czerwca
Jeszcze próbuję podlewać sadzonkę niebieskiej sępolii. Podlewam ją w nadziei, że się przyjmie i zacznie puszczać maleńkie listeczki, ale łodyżki kolejno miękną od środka, blaszki liści opadają bezwładnie i skręcają się pod spód — chore, bezsilne. Przemawiam do niej czule: „Rośnij, maleńka, rośnij”. Jeszcze próbuję, ale już tracę nadzieję, że da się coś zrobić.
27 czerwca
– Pani Danko! Niech mi pani podaruje listek różowego fiołka. Taki, jak pani dała Irminie.
– A co za to dostanę?
– Przeczytam pani coś pięknego. Proszę posłuchać! „W każdym ułamku sekundy przychodzą na świat dwie istoty — kobieta i mężczyzna. Ci są dla siebie przeznaczeni. Każde z nich jest połową drugiego. Ich myśli jak ptaki w locie biegną ku sobie. Ich serca biją dla siebie. Ich ciała się pragną. Idą ku sobie przez cale życie — lecz nie wszystkim jest dane dojść celu!” Czyż to nie piękne? Niech pani powie.
W głosie panny Basi brzmi rozmarzenie.
– A jeżeli — mówię — ten przeznaczony dla pani jest kulisem w Chinach, jaką macie szansę spotkania w życiu doczesnym?
– Och! Pani to też…
– No, no. Ja tak tylko. Oczywiście listek przyniosę.
Wracam do domu z pracy. Gdzieś na świecie jest mężczyzna, który jest moją drugą połową. Nasze myśli jak ptaki w locie biegną ku sobie… Ale nie spotkaliśmy się dotychczas i już pewnie nigdy się nie spotkamy. Przyłapuję się na tym myśleniu i śmieję z samej siebie.
2 lipca
Jadę służbowo do Puław. Przy okazji mam zabrać sadzonkę bardzo ciemnej fioletowej sępolii przyobiecaną mi przez koleżankę z podległej instytucji. Za oknem — ostry blask przedpołudniowego słońca. Para niewydarzonych kasztanków stępa ciągnie wóz. Zady podskakują im w równym rytmie. Kierowca zwraca się do stojącego tuż przy drzwiach pasażera: „Przejdź pan do tyłu. Nie chcę, żebyś, człowieku, wyleciał. To nic przyjemnego”. Za oknem staw w Garbowie. Środkiem metalicznoszary, a bliżej pomarszczony w drobne fale, jakby starzał się stopniowo od brzegu ku środkowi. Radio nadaje prognozę pogody: „Na południowym wschodzie możliwe burze”, a zaraz po tym wybucha utworem na organach elektronicznych chwytającym jak kleszczami za serce. Za oknem — wielozielona płaszczyzna pól. Przystanek Kurów. Kierowca życzliwie: „Nie wszyscy naraz! Nie jestem robotem. A pani w domu to wszystko robi naraz?” Za oknem, po horyzont, rzadko, nieregularnie rozrzucone wśród sadów domy, jak barwne klocki wysypane przez Pana Boga, który waśnie wychylił się z nieba. Zaskakująco różowy przystanek w Końskowoli. Tuż obok trzy śmieszne kundelki odbywają towarzyskie spotkanie. Renesansowy kościół w kratownicy rusztowań. Po chwili słup graniczny miasta Puławy i nowy wiadukt nad torami kolejowymi.
4 lipca
– Pani Basiu! Przyniosłam pani listek na rozsadę.
Basia przyjmuje listek z roztargnieniem. Widzę wyraźnie, że jej myśli krążą po „innych orbitach”, nie pozwalają spokojnie usiedzieć, nadają rękom nadmierną ruchliwość. W końcu ten niepokój uzewnętrznia się informacją: „Jadę z Andrzejem na trzydniowy weekend nad Białe. Biorę w piątek wolny dzień”. Białe — to pobliskie jezioro, modne miejsce letniego wypoczynku. Andrzej — to zmotoryzowany superman, którego poznała wracając z delegacji. Porwał ją oczekującą na szosie okazji i dowiózł w całości pod sam dom. Jak widać, ich znajomość na tym się nie skończyła.
– Pogoda piękna. Tylko wczasować — mówię nie wdając się w komentowanie wydarzenia, czego, jak sądzę, oczekuje moja nieco egzaltowana koleżanka.
7 lipca
Mam poważny kłopot, jak zorganizować podlewanie mojej kolekcji w czasie urlopu. Nie uda mi się pewnie wyjechać na dłużej jak na dziesięć dni. Jutro po pracy będę musiała poszukać niedużych doniczek dla moich okazów. Dziś już nie chce mi się biegać po sklepach. Moje vis-à-vis panna Basia nie przyczyniła się bynajmniej do poprawienia nastroju. Była jak burzowa chmura. Już wyraźnie po ulewnym deszczu (nosek czerwony, oczy podpuchnięte), ale ciągle kryjąca w sobie błyskawice. Jedna taka padła między łykiem herbaty a kęsem bułki z szynkową.
– Wie pani! Ten Andrzej — to kompletny cham!
11 lipca
Jakie to trudne — towarzyszyć komuś w cierpieniu. Może go trzeba kochać tak, jak ja kocham Marię. Może go trzeba znać tak, jak ja znam Marię. Trzeba nie pamiętać o sobie. Jego obdarzyć całą uwagą, całą przychylnością. Trzeba milczeć. To on potrzebuje nam powierzyć wątki swoich obsesyjnych bolesnych myśli, które nawiedzają go za dnia i nocą, tłuką mu się w sercu i w głowie jak ptaki w klatkach, póki nie pozwoli im — mając przed sobą wiernego słuchacza, słuchacza spolegliwego — ulecieć słowami.
– Powiedz, po co mnie wziął za żonę, skoro nie chciał, żebym go kochała ani nie chciał obdarzać mnie miłością!
A ja przecież rozumiem, że to nie tak. Że pewnie nikt w życiu nie nauczył go okazywania czułości, a także nikt w życiu nie nauczył go przyjmowania uczuć i ten brak wracał od niego do niej rykoszetem, i jeszcze raz, i jeszcze, aż oboje zwątpili, oboje utracili ufność i wiarę. I mimo woli słuchając jej, staję się (ale tylko w myśli) jego rzecznikiem i jego obrońcą, bo wiem, że jeśli było to nieszczęście to dla obojga, i być może przez oboje jednako niezawinione.
12 lipca
Nie udało mi się uratować sadzonki niebieskiej paulinki. Zaczęły gnić łodyżki ostatnich dwu listków. Ostatnich dwu listków, które najdłużej przetrwały i łudziłam się, że coś z nich będzie.
15 lipca
Dopiero dzisiaj udałam się na poszukiwanie doniczek. Oczywiście odpowiednich nie znalazłam. Zmęczona bieganiem przysiadłam na ławce obok pomnika Unii Lubelskiej i okazało się, że niezbyt fortunnie, bo przy drzemiącym mężczyźnie wyraźnie w stanie niepełnej trzeźwości. Nie chciało mi się jednak zmieniać miejsca. Mój sąsiad jakby wyczuł, że obok ma potencjalnego słuchacza, przerwał drzemkę i rozpoczął alkoholiczny monolog: „Niech pani posłucha! (Nie jest pewne, czy chodziło mu o mnie, czy zwracał się do jakiejś wyimaginowanej osoby.) Niech pani posłucha! Jeżeli matka dzieli pięć kromek chleba albo pięć ziemniaków i mężowi i dziecku daje po dwa, a sobie bierze jeden, to jest tak, jak ma być. No nie? — A po chwili nie doczekawszy potwierdzenia ani mojego, ani tamtej wyobrażonej: — Ale jak jeden obcy człowiek daje coś drugiemu obcemu człowiekowi, to się każdy zaraz pyta dlaczego. — I po dłuższej chwili kontynuuje: — Znałem takiego jednego. Rozdał cały majątek, żeby zrobić na złość rodzinie, co czekała na spadek”. Wstaję z ławki i odchodzę, ale filozoficzne podteksty tego monologu krążą widocznie nadal w zakamarkach mojego mózgu, bo przypomina mi się obraz ze świętą Elżbietą rozdającą chleb ubogim, potem niedawno obejrzany film o Lwie Tołstoju trudniącym się obok pisarstwa także działalnością charytatywną, a następnie zaczynam sporządzać w myśli rejestr przyczyn, dla których ludzie obdarzają innych, lecz orientuję się zaraz, że przyczyny zazębiają się i krzyżują, więc nie jest to wcale podział czysty. Zaprzestaję próżnego wysiłku. Tylko jeszcze konstatuję, że niezależnie od tego, w jakim stopniu służą te wszystkie przypadki obdarowywanym, to pierwszą i najważniejszą ich funkcją jest służenie obdarzającym. A przecież dane mi było przeżyć czas, który zaprzeczył tej prawidłowości, który przerósł ją tak dalece, że wytworzył zupełnie nową wartość. Były to lata 1980-83. Lata „Solidarności” i stanu wojennego. Ludzie otworzyli się nagle ku sobie, jak gdyby to pragnienie wzajemnej bliskości, wzajemnego zaufania, noszone w sobie całymi latami, nagle eksplodowało i rozlało się szeroką falą, zagarniając początkowo wszystkich, bez względu na wiek, klasy i profesje. To wszystko byli bliscy! Gotowi byliśmy im ufać, obdarzać ich, ale i od nich przyjmować. Dopiero później, na skutek kolejnych wydarzeń, społeczeństwo zaczęło się różnicować na „my” i „oni” i wtedy ta bliskość zawęziła się do „my”, lecz dalej jeszcze dość długo trwała, zmieniwszy nieco barwę. To była solidarność razem się broniących i w tej obronie wspomagających wzajemnie. Stopniowo jednak te Wielkie Rzeczy zaczęły się coraz bardziej rozpływać w niezmierzonej przestrzeni, gdzie krąży nasza maleńka wygasła gwiazda, jeszcze jak obłok unoszący się z wiatrem coraz wyżej snuły za sobą welony zawadzające o to lub tamto serce. Ale to już była tylko mgła. Zaczęliśmy wracać do stanu, w którym jeżeli człowiek obdarza drugiego człowieka, obcego, to pytamy podejrzliwie „dlaczego?”
23 lipca
Przeczytałam ostatni zapis i dorzucam przyczynę, dla której obdarowuję rozsadą moich paulinek różne niewiele obchodzące mnie osoby. A mianowicie: żeby nie zmarnować roślin, które już zaczęły żyć, mogą wypuszczać listki, kwitnąć, cieszyć się światłem i wilgocią, radować innych swoją obecnością, i tylko ode mnie zależy, czy dam im tę możliwość, czy wyrzucę nadmiar rozsady do kosza na śmieci.
5 sierpnia
Siedzę z Marią na skraju lasu. Przed nami zieleń łąki. Za nami sosnowy las z poszyciem wrzosu, co właśnie zaczął kwitnienie. Nasz zbiór grzybów nie przedstawia się imponująco. Jest trochę podgrzybków, krówek i gołąbków. Wrócimy do domu i usmażymy je na maśle, a potem siądziemy na progu i posłuchamy przedwieczornego skwiru układających się do snu ptaków. Na razie jednak jesteśmy na piaszczystym wzgórku, u stóp ogromnej sosny, której gałęzie kołysze z szumem ciepły wiatr.
Zaczynam nucić minorową melodię, co wychynęła z zakamarków pamięci i serca.
– Oduczyłam się śpiewać! Zapomniałam śpiewać! — Głos Marii niższy o ton wibruje emocją. — Nie można, nie da się śpiewać ze ściśniętym sercem. — A po chwili już nieco spokojniej: — Może poza jednym jedynym przypadkiem, kiedy się śpiewa dziecku kołysankę.
Z sosny spada szyszka i toczy się w dół przez zasypaną igliwiem przestrzeń. Głos Marii — nagle cichszy i bardziej matowy:
– Kołysanki jednak śpiewa się tylko małym dzieciom. Więc te wszystkie melodie wyuczone w dzieciństwie i młodości, krążą dźwięczącymi sokami we wnętrzu, nie wyśpiewane od momentu, gdy się okazało, że ten wybrany, który obiecał miłość, wiarę i uczciwość — nie wie, co to miłość, co to wiara i co to uczciwość, więc nawet nie można powiedzieć, że skłamał albo że oszukał, albo że nadużył naszej wiary. I w miarę jak dokonuje się tego odkrycia, serce zaczyna się kurczyć, zaciskać, to głupie serce, które spodziewało się tak wiele, a otrzymało tak mało…
Na słońce napływa obłok w kształcie pędzącego psa, który po chwili zmienia się w korwetę z żaglami wydętymi przez podniebny wiatr, tak że drżąca w skwarze łąka nagle szarzeje i składa pokłon przygłaskana dłonią silnego powiewu.
8 sierpnia
A więc przeżyła te wszystkie lata ze ściśniętym sercem. I dopiero gdy dosięgnął ją cios, serce ugodzone zaczęło krwawić — bezwolne, bezsilne — jak zwierzę zwinięte w chorobie, które otrzymawszy śmiertelny sztych, rozwija powoli swój bolesny kłębek, ukazując wszystkie cztery łapy uprzednio zasupłane na podbrzuszu w wiele znaczący hieroglif. A ja stałam się świadkiem tego bolesnego rozkurczu i jeżeli moją było zasługą, że rana po długim czasie zaczęła się zabliźniać, to tylko taką — że byłam. Nie udało mi się jednak zapobiec ciągłemu jej otwieraniu na nowo, w najmniej spodziewanych momentach, z najmniej spodziewanych przyczyn.
16 sierpnia
Zaczynam się niepokoić o swoje sępolie. Trzeba zostawić Marię, las, słońce, gorzki zapach piołunu rosnącego tutaj w ogromnych ilościach i wracać do Lublina.
22 sierpnia
Poszłam do muzeum z moimi wnuczkami Anią i Irenką. Na oknie sali z porcelaną zauważyłam sępolię w kolorze różowym, dużo ciemniejszą niż ta, którą mam. Dyskretnie, aby ani obsługa, ani moje wnuczki nie zauważyły kradzieży, urywam listek i chowam do torebki.
25 sierpnia
W pracy panna Basia wita mnie serią barwnych fotografii z ostatniego weekendu. Na pierwszym: Basia siedząca na hondzie w stroju bikini, na drugim: Basia stojąca na hondzie i powiewająca chusteczką, na trzecim: Basia wsparta o hondę wytrawnym gestem modelki, na następnych: Basia i Andrzej, Andrzej i Basia…
Wyrażam uznanie dla technicznej doskonałości zdjęć.
– Bo to było robione japońskim aparatem!
Zaskakuje mnie. Wcześniej nie zauważyłam, żeby żółta rasa budziła jej entuzjazm. A ona przymilnie:
– Pani Danuniu, dostanę drugi listek? Tamten zmarniał.
– Moja miła — mówię — widocznie kto ma szczęście w miłości, nie ma szczęścia w hodowli.
31 sierpnia
Jadąc do pracy wysiadam pod kościołem Jezuitów. Tu rzuca mi się w oczy afisz informujący o mszy w intencji beatyfikowania księdza Jerzego Popiełuszki. Coś we mnie protestuje. Rzecz, wobec ogromnej ilości mordów politycznych, które obecnie zdarzają się na całym świecie, wydaje mi się nie na miejscu. A potem myśl, że zarówno ksiądz Popiełuszko, jak i jego mordercy uważali się za patriotów.
5 września
Przeprowadzam remanent kolekcji.
Sześć sępolii kwitnących (każda inna).
Cztery rośliny przed kwitnieniem.
Dwa listki, które jeszcze nie puściły sadzonek.
Mam też obiecane dalsze trzy listki i jedną młodą roślinkę.
9 września
– Jestem chora od jego nieżyczliwości. — Maria zaplata długie szczupłe palce przytrzymując kolana. — Jestem ciężko chora od jego nieżyczliwości.
Siedzimy na moim balkonie i patrzymy na świat obmyty deszczem. Jak różną zieleń mają drzewa. Najciemniejszy jest klon rosnący po drugiej stronie placu zabaw, nieco jaśniejsze — lipa i topola, z tym że listki topoli odrobinę przyćmione białym nalotem, jeszcze jaśniejszą zielenią kołysze brzoza, a najjaśniejsze zielone strużki spuszczają ku ziemi dwie płaczące wierzby posadzone obok garażu. Za rzędami bloków — ulica. Dalej wzgórze zielono-rudawe od krzewów i traw, dawny kirkut. Raz w roku grupa rytualnie ubranych mężczyzn odprawia tu modły. Potem dolina Bystrzycy, rejon ogródków działkowych rozkwitających każdej wiosny białą obfitością owocowych drzew. Na horyzoncie zabudowa dzielnic Tatary i Bronowice, migająca wieczorami tysiącem złotych oczu, a teraz zasnuta mgłą. Nad wszystkim góruje budowla w formie zwężającego się górą, a pękatego dołem gigantycznego dzbana, o której nie wiem, czym jest, ale sądzę, że jednym z ważnych elementów Fabryki Samochodów Ciężarowych, tej samej, gdzie w lipcu 1980 roku rozpoczął się strajk, dając początek lawinie wydarzeń.
– Bo to nie jest brak życzliwości — mówi Maria — to programowa nieżyczliwość. Powiedział mi już wszystkie najgorsze rzeczy, jakie człowiek może powiedzieć drugiemu człowiekowi. Po co to robi?
Mogłabym powiedzieć: „Dobrze mi z tobą Marija”. Mogłabym powiedzieć: „Kocham cię, Marija”, ale wiem, spłynie to po niej bez śladu jak woda po hermetycznie zamkniętym puzderku, do którego kluczyk ma tylko ten jeden jedyny.
10 września
Jak mądrze roślina odwraca się do Słońca. Cierpliwie, po troszeczku każdego kolejnego dnia zmienia położenie liści, ażeby całą ich powierzchnią czerpać ciepło i światło. Jest w tym pokora, upór i cierpliwość. Mądra pokora. Mądry upór. Mądra cierpliwość.
14 września
Dostałam listki trzech nowych odmian sępolii (po dwa każdej odmiany) i postanowiłam po jednym przetrzymać aż do wypuszczenia korzonków w wodzie. Drugie egzemplarze wsadzę bezpośrednio do ziemi. Jest to sposób, który dotychczas stosowałam, z bardzo zresztą różnym rezultatem — od zgnicia, poprzez długi okres siedzenia w doniczce bez żadnych widocznych zmian (zupełnie jakby nie mogły się zdecydować na trud wegetacji), aż do bardzo szybkiego rozmnożenia.
17 września
Dzisiaj z samego rana Basia zwraca się do mnie z prośbą.
– Pani Danko, niech pani przyjmuje telefony. Jak zadzwoni Andrzej, proszę powiedzieć, że mnie nie ma, dobrze?
– Dobrze — mówię, a myślę sobie: „Oj dzieciaki, dzieciaki…”
Andrzej dzwoni w momencie, kiedy Basi rzeczywiście nie ma w pokoju. Wykorzystuję sytuację i mówię:
– Panie Andrzeju! Basia kazała mi powiedzieć, że jej nie ma. Niech no pan kupi jakiś bukiet i zjawi się przed trzecią. Przy mnie nie będzie śmiała odmówić przyjęcia, a potem jakoś pójdzie.
Andrzej wykorzystuje radę. Zjawia się piętnaście minut przed końcem pracy z najmniej gustownym i największym bukietem, jaki widziałam w życiu. Zanim go wręczył, wykrzykuję:
– Ależ z pani szczęściara, Basieńko! Żebym to ja dostała od kogoś taki bukiet!
23 września
Sadzonki jeszcze maleńkie. Myślę jednak, że jeśli każda dostanie własną doniczkę, szybciej urośnie. Mieszam więc kompostową ziemię z torfem, napełniam nią miseczki i wsadzam roślinki.
3 października
Z okazji własnych imienin zapraszam Marię. Imię wybrał mi ojciec, który w dzieciństwie był dla mnie o wiele ważniejszy niż matka, który brał mnie na kolana, przekazał miłość do książek, wprowadził w myślenie o świecie daleko szersze niż nasze mieszkanie i podwórko. Ojciec zmarł nagle, kiedy miałam jedenaście lat. W kilka dni po pogrzebie Niemcy przyszli go aresztować.
Tak więc zaprosiłam Marię na szarlotkę, herbatę, kieliszek wina i nową płytę Jana Sebastiana Bacha — preludia grane na trąbce z towarzyszeniem organów. Maria ma na sobie błękitną wizytową suknię, klipsy długie, migocące przy ruchu głowy, i to przydaje mojej skromnej uroczystości odświętnego charakteru. Po przyjęciu prezentu zapraszam gościa do stołu, a sama siadam naprzeciwko i patrzymy na siebie przez chwilę z życzliwością, a właściwie z czułością uzewnętrzniającą się uśmiechem.
– Czego mi życzysz, Marija?
– Zdrowia ci życzę. I tego, żebyś się nie wahała posługiwać rozumem i sercem. Po to się je w końcu ma, żeby z nich korzystać.
I znowu milczymy uśmiechając się do siebie, aż do momentu gdy czajnik zaczyna gwizdać.
Herbata jest, jak na obecne czasy, dobra.
Przy szarlotce nie pamiętamy, by dbać o linię, pomimo że młoda i pulchna — to sympatyczne, a podstarzała i gruba — to straszne! Wznosimy toast:
– Za serce! — mówi Maria.
– Za rozum! — mówię ja.
– Za zdrowie! — mówimy razem.
A nad wszystkim góruje ostry dźwięk trąbki — lubię muzyki słuchać głośno, jakbym była w koncertowej sali — więc ta trąbka woła donośnie nie licząc się z westchnieniami towarzyszących organów, woła głosem Jana Sebastiana, głosem serca i rozumu, woła aż tak, że podrywam się i proszę Marię do tańca. Tańczymy preludia Bacha na trąbkę i organy trzymając się za ręce. Dwie niemłode kobiety. Dwie kobiety, z których jedna — to dużo rozumu, a mniej serca, a druga — to dużo serca i nieco mniej rozumu. Klipsy Marii migają jak złoto trąbki. Zrzuciłyśmy pantofle i boso, na dywanie, tańczymy preludia Bacha. W pewnym momencie wysoki ostry dźwięk się urywa i zamieramy obie stojąc na czubkach palców, z wyciągniętymi ku górze rękoma.
14 października
Nie było mnie przez kilka dni i listki przetrzymywane w wodzie wypuściły korzonki. Trzeba je teraz włożyć do ziemi.
20 października
Dzięki kaprysowi losu wczorajszy wieczór spędziłam w gronie dwudziestoparolatków płci obojga. Mimo braku alkoholu atmosfera znakomita. Przyniesiono gitarę — ta przechodzi z rąk do rąk. Piosenki krotochwilne i poetyckie kołyszą nastrojem. Twarze uśmiechnięte, sympatyczne.
– A ty, Jurku, nie zaśpiewasz? — zwracam się do jednego z chłopców.
– Nie znam nic z takiego repertuaru.
– To zaśpiewaj z innego.
Jeszcze przez chwilę się waha, potem bierze gitarę.
Nad brzegiem stojąc drżące plemię Boże
Patrzymy w trwodze na czerwone morze…
Nastrój ulega zmianie. Poważnieją twarze. Kolejno biegną piosenki nurtu kontestacyjnego. Zaczyna się dziać coś, czego jeszcze przed chwilą niepodobna było podejrzewać. Więc to jest aż tak na wierzchu? Tuż pod skórą? Wystarczy jedna piosenka-hasło i twarze jak słoneczniki odwracają się ku Słońcu. Ku Słońcu?
23 października
Basia jest dzisiaj szczęśliwa. Tylko szczęście daje oczom taki blask. Mam wrażenie, że tym blaskiem wręcz oświetla stronice leżącej przed nią korekty. Obrzmiałe usta narzucają się kolorem i wypukłością wiśni. I nawet loczek nad jej czołem — śpiewa!
27 października
Basia jest nieszczęśliwa. A szczególnie nieszczęśliwy jest jej kształtny nosek. Oczy na wszelki wypadek, żeby nie było widać napływających łez, osłania płatkami powiek obrzeżonymi złocistą szczoteczką rzęs. Drżącą bródkę podpiera czerwonym długopisem, dzięki czemu wygląda na ogromnie zapracowaną.
1 listopada
Zaniosłam na grób ojca bukiecik kwiatów uszczkniętych z okazów mojej kolekcji. Zakrzyknęły krótkotrwałą świeżością na ciemnej zieleni świerku. Ojcze mój! który jesteś w niebie!
9 listopada
Słoneczne niedzielne przedpołudnie. Alejki parku zdobne wzorem opadłych liści. Wzorem, który jak szkiełka w kalejdoskopie, wciąż inaczej, przemyślniej, układa wiatr. Drogę przecina nam mała wiewiórka. Wspina się prędko po pniu, aż do prawie nagich gałęzi, tam staje, zerka czarnymi paciorkami w dół, a ruda podniesiona do góry kitka sterczy nad nią jak parasolka nad mandarynem.
– Widziałam was wczoraj, Marija.
– A tak. Byliśmy na wystawie w BWA. — I zaczyna czubkiem buta kopać kasztan leżący pośród liści.
– Chodzicie razem, rozmawiacie, to przecież można się jakoś dogadać — mówię i od razu wiem, że popełniłam błąd.
Maria się zatrzymuje, odwraca i patrzy mi prosto w twarz, ni to zaskoczona, ni zdumiona.
– Jak to sobie wyobrażasz? Jak to „dogadać”? Czy nie rozumiesz, że jak ja mówię „czarne” i on mówi „czarne”, to nie jest ta sama czerń? Że jak ja mówię „prawda” i on mówi „prawda”, to nie jest ta sama prawda? To w ogóle nie jest ten sam obraz świata. Tylko że mnie interesują oba te obrazy, a jego interesuje tylko obraz własny.
Odwracam wzrok i patrzę na trzy bożonarodzeniowe sterczące na wzgórku choinki. Jedna z nich ma obłamany wierzchołek.
– Czy ty nie rozumiesz, że ja jestem jego chłopcem do bicia? Kogóż by obwiniał za swoje niepowodzenia, za własną nieudolność, niedocenianie i przecenianie samego siebie!
Ileż goryczy. Niemal czuję zapach piołunu. Zapach, z którym tak blisko zżyłam się tego lata.
12 listopada
Obdarowano mnie listkiem podobno bardzo jasnej niebieskiej paulinki. Wkładam go do doniczki i myślę: „Jakże dużo czasu upłynie, zanim się zakorzeni, wypuści dzieci-sadzonki, a te przeniesione do innych doniczek wyrosną i któregoś dnia wreszcie rozkwitną. Wtedy dopiero zobaczę sama, sama się przekonam, jak bardzo są jasnoniebieskie.”
23 listopada
Wychodzimy z filmu „Więzień Brubaker” z Robertem Redfordem w roli walczącego ze złem, mądrego, nieprzekupnego, a także zwycięskiego — niestety tylko moralnie. Maria zna i częściowo podziela moją słabość do Redforda — tego blond prawdziwego mężczyzny. Role nieudaczników zawsze go omijają. Wyraźnie ma zbyt atrakcyjną powierzchowność. Dzięki temu każdy może obcować lub identyfikować się z Redfordem — dzielnym, pięknym i szlachetnym — za dość już w tej chwili znaczną sumę złotych polskich. Widać warto, bo widzów nie brakuje. Wśród wychodzących dostrzegam Basię z Andrzejem. Chłopak władczym i czułym gestem obejmuje dziewczynę ramieniem. Przytrzymuję Marię i zostajemy nieco w tyle, żeby nie peszyć swoją obecnością młodych. Po chwili jednak idziemy już mokrym od mżawki chodnikiem, a ja przypominam sobie końcową scenę, kiedy to Redford odchodzi, wygryziony przez miejscowe szychy, z więzienia, gdzie był komendantem, idzie między stojącymi karnie szeregami więźniów, którzy nagle zaczynają się z nim solidaryzować, i już wiemy, że jego beznadziejna, wydawałoby się, szarpanina nie była beznadziejna, bo coś po nim tutaj pozostanie.
Ale u Marii film wzbudził inne refleksje.
– Wiesz — zaczyna, a ja spoglądam na nią z boku i widzę, że błąka jej się koło ust uśmiech — wiesz, co odkryłam? Wzięłam sobie za męża niedorosłego chłopca i nie mogłam zrozumieć, ciągle się dziwiłam, ciągle miałam do niego żal, że nie zachowuje się jak dorosły mężczyzna.
2 grudnia
Więc to już grudzień! Patrzę na okno, gdzie stoją rzędem moje paulinki. Za szybą niebo — bardzo blade i bardzo dalekie. Biegną po nim pędzone wiatrem szmaty szarogranatowych chmur. Wrona kracząc przepływa pod nimi, a ruch jej skrzydeł jest prawie dostojny. Nigdy nie chciałam być ptakiem, który swój lot w przestrzeni okupuje zimnem, nieustannym poszukiwaniem pokarmu i brakiem własnego domu. Nigdy nie chciałam wzlecieć w niebo — ani w to najbardziej błękitne, ani w to najbardziej granatowe i pełne gwiazd. Jestem zwierzęciem ziemnym, związanym z bytowaniem tu, na dole, wśród potocznej codzienności.
5 grudnia
Lubię podlewać kwiaty. To trochę tak, jak dawanie gromadce moich wnucząt wody z sokiem, różowiącej się wspaniale przez przezroczyste szkło. Znika ona bardzo szybko, a zza odjętych od ust szklanek ukazują się buzie „napite” i zadowolone. Tak samo moje paulinki. Podlewam je wodą odstałą w ciemnej butelce po winie. Woda szybko wsiąka w ziemię, a one zadowolone patrzą na mnie barwnymi oczami kwiatów, pięknie się prezentującymi na zielonym aksamicie liści.
11 grudnia
Maria przyszła o godzinie czternastej pięćdziesiąt dwie. Siadła po drugiej stronie mojego biurka. Widocznie przemarzła, bo twarz ma bladą i ściągniętą, zagubioną w nadmiarze ciemnych włosów. Składam i chowam do teczek moją robotę. Po chwili dzieli nas już tylko złotawa powierzchnia, na której ona kładzie płasko obie wąskie dłonie.
– Przecież nie będę udawała — ani tego nie potrafię, ani tego nie chcę — przecież nie mogę być jego znajomą numer cztery czy numer dziewiętnaście.
Milczy przez chwilę i waży jakieś sobie tylko wiadome rzeczy, wpatrując się w te dłonie ułożone równo jedna obok drugiej.
– Nie da się zrobić, żebyśmy zaczęli być dla siebie obcy. — Podnosi na mnie wzrok. — Nie masz pojęcia, jak on się o to stara. Jak próbuje zaprzeczyć własnej pamięci…
18 grudnia
Wracam z Krakowa. Pociąg przyjeżdża nad ranem. Biegnę podlać moją kolekcję, umyć się, coś zjeść, a potem do pracy. Basi nie zastaję. Ale zastaję na biurku kremowy prostokąt czerpanego papieru z tekstem: „Barbara Joanna Krupik i Andrzej Piotr Turski mają zaszczyt zaprosić na swój ślub…” gdzie, kiedy, a na górze cytat z Gałczyńskiego:
…Albo jesteś egipska królowa,
jak miód słodka i mądra jak sowa,
a ja jestem dla ciebie jak światło…
Słowo daję! nie wiem sama, czym jestem bardziej zaskoczona — informacją o tym ważkim wydarzeniu czy treścią motta.
26 grudnia
Przed salą ślubów zastaję dość liczny tłum. Koleżanki i koledzy z pracy, obie rodziny, przyjaciele pana młodego… Są i państwo młodzi. Basia w efektownej sukience stylizowanej na lata dwudzieste — zbluzowana koronkowa góra i rypsowy plisowany dół, przewiązane na biodrach lśniącą szarfą. Wszystko w kolorze popielatym, ale tak jasnym, jakby dym zasnuł obłokiem biel. Długi sznurek korali dopełnia stylowej toalety. Obok Andrzej. Także w popielatym garniturze. W klapie wyjęty ze ślubnego bukietu kwiat w bardzo pięknym różowym kolorze. Daję krok w stronę panny młodej i pytam żartobliwie:
– Jak tam listek, kochanie? Rozmnożył się choć trochę?
Dostrzegam zupełnie białe, drżące usta dziewczyny. Patrzy na mnie przez chwilę nie rozumiejącym wzrokiem, a potem na jej pobladłych wargach zakwita cień uśmiechu.
Do kościoła przychodzimy z Marią trochę za wcześnie. Państwo młodzi jeszcze nie przyjechali. Katedra pełna pięknych barokowych fresków i wspomnień z dzieciństwa, kiedy to stawaliśmy z moim ojcem po prawej stronie przy bocznym ołtarzu, a ja, mała, zadzierając łepetynę z blond czuprynką, oglądałam sceny umieszczone na sklepieniu i ścianach — te same co dziś — Pana Jezusa z Janem Chrzcicielem w Jordanie, Wniebowstąpienie, Baranka Bożego w świetlistej aureoli. Po lewej stronie cudowny obraz Matki Bożej, która w czasie, kiedy ludzie opuścili jej syna, aby mordować się wzajemnie, płakała cichymi łzami, a ja, wymodliłam u tego obrazu życie pewnej kobiety, która po porodzie bliska była śmierci. A potem, w jednej z najcięższych chwil, jeszcze raz przyszłam się tu modlić i znowu byłam wysłuchana.
Nagle z góry spada staccato na organach i wytrąca mnie z rzeki wspomnień. Środkiem kościoła po czerwonym chodniku idą państwo młodzi. Ona drobna, smukła i jasna. Biel sukni uszytej na wzór greckiego chitonu opada prostymi fałdami i faluje u nóg. On wysoki, kędzierzawy, piękny —prowadzi wybrankę do ołtarza, gdzie czeka siwiuteńki ksiądz przytłoczony złocistym, jakby za dużym i za ciężkim na jego wiek i posturę, ornatem.
– Czy masz dobrą i nieprzymuszoną wolę…
– Ja, Andrzej, biorę sobie ciebie, Barbaro…
– Ja, Barbara, biorę sobie ciebie, Andrzeju, za małżonka i ślubuję ci miłość, wiarę i uczciwość małżeńską oraz to, że cię nie opuszczę aż do śmierci.
Kątem oka spoglądam na Marię i widzę, jak spod nagle przymkniętej powieki wybiega przejrzysta łza i spływa ukośnie po policzku.
29 grudnia
Telefonuję do Marii:
– Śniłaś mi się, Marija. To był bardzo piękny sen. Przyszłam do ciebie, a tu — pusto. Tylko okno szeroko otwarte. To, na którym stoi różowa paulinka. Podchodzę i widzę, jak sfruwasz w dół. Już jesteś koło siódmego piętra. U ramion, jak ogromne błękitne skrzydła, powiewa ci szal. Jesteś nim cała omotana. I włosy także rozwiane na wietrze. A dokoła ciebie krąży, trzepocze skrzydłami, stado białych gołębi. Spływacie, jak w zwolnionym filmie, na ogromny zielony trawnik, gdzie rośnie tylko jeden jedyny krzew rozkwitłego jaśminu. Obudziłam się, kiedy dotknęłaś stopami ziemi. Patrzę przez okno, a tu trzepoczą białe gołębie skrzydła, aż sypie się puch. To ten śnieg! Widziałaś, jakie ogromne płaty tańczyły rano na wietrze?
Nagle się orientuję, że z tamtej strony jest tylko — milczenie.
– Marija! — wołam. — Co z tobą?! Co się stało?!
– Przyjdź, proszę.
Gorączkowo przebiegam myślą plany na dziś. Obiecałam zostać wieczorem z wnukami.
– Dziś nie mogę, Marija. Będę jutro. Zaraz po pracy.
– Tak…
To ,tak”, które jest czymś pośrednim między pytaniem, twierdzeniem a wyrażeniem zgody, po odłożeniu słuchawki zawisa w przestrzeni.
30 grudnia
„On tu był!
Przyszedł niespodziewanie, jakby był pewny, że jest oczekiwany. A ja przez moment, przez tę jedną sekundę, gdy zobaczyłam go za progiem — zapragnęłam zatrzasnąć drzwi.
Wszedł. Powiesił na wieszaku płaszcz, kapelusz i wziął moją rękę, żeby ją pocałować.
A ja — zapragnęłam wyrwać mu tę rękę, żeby jej nie dotykał.
Małe kosmate zwierzątko strachu poruszało mi się w środku i łapką o ostrych pazurkach chwyciło za brzeg serca.
Siedzieliśmy naprzeciwko — zdrajca i zdradzona. On, jakby nieświadomy tego faktu, opowiadał mi, jak go szanują, jak podziwiają, jak cenią, jakie ma nieprzeciętne osiągnięcia. Milczałam.
Czułam — już teraz wyraźnie — wczepione w serce wszystkie cztery łapki strachu.
Pragnienie — żeby poszedł!
Ulga! — kiedy poszedł.
Nie ustrzegłam swojej miłości!”
Maria wygłasza swój monolog stojąc twarzą do okna. Tam już trwa wczesna zimowa noc pełna bladych dalekich gwiazd, okiści na gałęziach i wydłużonych złotawych prostokątów rzucanych przez okna osiedlowych bloków na śnieg.
A potem nagle innym tonem, prawie wesoło:
Widzisz, ta paulinka od ciebie kwitnie jak szalona!
4 stycznia
Oglądam uważnie, przez lupę, listki fiołków na wschodnim oknie. Czyżby jakieś pasożyty? Od pracy „badawczej” odrywa mnie telefon.
– Halo! Pani Głaszowa?
– Tak, to ja. Słucham!
– Proszę przyjść jak najprędzej! Maria…
7 stycznia
Dopiero nad ranem zapadam w ciężki chory sen.
Biegniemy z Marią przez sosnowy las pełen wrzosów. Spośród lśniących listków wyzierają dojrzałe brusznice rozsypane jak krople krwi. Dojmujący zapach żywicy. „Marija! — wołam — Marija!” Odpowiada mi śmiechem, w którym zawsze dźwięczał mały szklany dzwoneczek. Odwracam się. Nadbiega. Widzę ją taką, jak jeszcze wczoraj w trumnie — w bladoniebieskiej sukni, z pęczkiem różnobarwnych sępolii przytulonym do serca.