O dumnej samotności
Człowiek jest zawsze samotny — cóż za banał.
Mieczyki — te są piękne! Wystrzelają łodygą kwiatu sztywno w górę, jak miecze uniesione w walce. Aż któregoś dnia ich ostrza zakwitają pierwszym kielichem, potem następnymi… Ostrza mieczy z płomieniami różowych, białych, purpurowych kielichów, rozwijającymi się kolejno z kolejnymi wschodami słońca. Łacińska nazwa „gladiolus”, mimo pewnej miękkości, ma w sobie także dumę i wyniosłość. Duma — to jakby synonim samotności. Tak i one, nawet kiedy w towarzystwie pobratymców sterczą na rabacie, każdy z nich jest dumnie samotny. Trwa nieugięcie w słońcu i deszczu — aż do śmierci.
A człowiek? Pada, szlocha, rzuca się na bliźnich, pędzi, chwyta, zaciska kurczowo oczy w ucieczce od świata… Gdzie jego samotna duma? Jego wzniosłe kwitnienie? Jego trwanie pomimo wszystko?
Gryka rośnie gęsto czerwonawym kobiercem. Każdy jej kwiatek jest osobnym, misternie skonstruowanym klejnocikiem, a jednocześnie jest kielichem dla pszczoły, ma swoją kroplę nektaru przeznaczoną dla tej, co nadleci. Ale ten osadzony na czerwonej łodyżce kwiat jest za jej przyczyną połączony z innymi kwiatami i liśćmi, i korzeniami wgryzającymi się cierpliwie w głąb ziemi w poszukiwaniu czegoś, co temu kwiatu potrzebne, aby wydał, co potrzebne pszczole do karmienia małych tłustych noworodków ułożonych rzędami w komórkach złotawego plastra, i żeby jeszcze tej miodnej, słodkiej obfitości wystarczyło dla człowieka — dumnie samotnego, wywyższającego się niepotrzebnie nad łan gryki i plaster miodu, choć jest tylko dalszym ciągiem, ogniwem, elementem wszechrzeczy, próbującego za pomocą samotnego wyodrębnienia wznieść się ponad.
Nie udaje mu się wytrwać w roli boga, więc w pewnym momencie zaczyna się rzucać, szlochać, gryzłby i bił pięściami albo zacisnął mocno oczy, żeby nie widzieć — czym wzgardził niepotrzebnie, albo padłby na ziemię i uderzał czołem w coś — czym niepotrzebnie wzgardził. Bo nie potrafi przyłożyć ucha do ziemi i słyszeć. Nie potrafi widzieć nawet tego, co ma tuż przy twarzy — trawy stratowanej, okaleczonej przez samego siebie, chrząszcza zbiegającego w popłochu z zagrożonego miejsca — i gdyby nawet zobaczył, nie wiadomo wcale, czy by zrozumiał, że to on jest tym zagrożeniem, przed którym umyka owad.
Bo czując się zagrożony, jest gotów upatrywać wroga w podeptanych źdźbłach trawy, które przecież odrosną i będą odrastać, nawet kiedy jego ciało rozsypie się w proch. Odrosną i będą się nim żywiły, przez co sam stanie się trawą — radosną zielonością kołysaną wiatrem — aż przyjdzie kolejny samotny i w chwili rozpaczy zniszczy, stratuje, połamie tego, który wzrósł trawą, aby przyjąć ponownie pocałunek słońca.
Jest gotów upatrywać wroga w tym umykającym chrząszczu, którego praprawnuki, kiedyś, dopadną go leżącego pod darnią i z pozornym okrucieństwem zatopią w nim swoje szczęki, swoje żuwaczki, w smacznym kąsku nie potrafiącym się już bronić przed zjednoczeniem z resztą świata, zatracającym coraz bardziej swoją dumę i samotność, będącym wspaniałą ucztą dla innych, czym nie umiał wcale być za życia (nie był on wtedy ani dzbanem wody dla spragnionych, ani miską dobrze okraszonych ziemniaków dla głodnych, ani czarką nektaru dla znękanych goryczą), ucztą wspaniałą, źródłem obfitości, najczystszym pożytkiem, aż — — — póki nie zjednoczy się do końca z resztą świata.
Mieczyki! — te są piękne. Ich ostrza któregoś dnia rozpłomieniają się kielichami kwiatów — dumne! Samotne!
Ten tomik zawiera dorobek literacki autorki z lat 1986-87.