Latem
Sukienkę wkładam twoją ulubioną – białą w niebieskie mniejsze i większe kółeczka – i biegnę wzdłuż żywopłotu, nad którym przewieszają się zdobione gęsto owocami gałązki wiśni. Tylko na chwilę przystaję, żeby napełnić garść, a dwie najdorodniejsze pary zawieszam na uszach jak kolczyki.
Czekasz na mnie za rogiem siedząc w trawie, z jednym źdźbłem w ustach, mocno opalony. Na mój widok wstajesz powściągając radosny uśmiech, a ja, zmieszana, wyciągam ku tobie napełnioną wiśniami dłoń.
Pojadając owoce i wypluwając pestki idziemy miedzą w stronę lasu, bo tędy najbliżej. Ja pierwsza, ale czuję i słyszę z tyłu – ciebie. Po prawej stronie faluje ciężarna pszenica, po drugiej bladozłote żyto. Para skowronków wzlatuje tuż-tuż. Widocznie mają tutaj gniazdo i próbują od młodych odwrócić naszą uwagę.
Pole kremowo kwitnących ziemniaków wita nas intensywnym zapachem miodu, a dalej jest już obrzeże lasu zdobne zieloną koronką poziomkowych trójlistków. Bierzesz mnie za rękę i czuję jak od palców aż do serca przetacza się szybko mały kłębuszek ciepła.
Na ścieżce zasypanej igliwiem skaczą nam spod nóg słoneczne zajączki, chowając się w rosnące po bokach paprocie i skrzypy. „Fiu! fiu! fiju!” – woła ptak, jakby się dziwił nam dwojgu idącym. Zdejmuję wiśniowe kolczyki i oddaję ci z pary jeden klejnot.
Za kępą młodych świerków zaczyna się jagodnik. Zrywamy jagody w garście, wsypujemy do ust i po chwili mamy fioletowe dłonie, wargi, języki, a także zęby, co wyraźnie widać, kiedy śmiejemy się do siebie szczęśliwi. Aż syci jagód i śmiechu – odchodzimy.
Mech pod stopami ugina się miękko, jeszcze mokry we wnętrzu po wczorajszym deszczu, a potem coraz częściej to tu, to tam brunatne kapelusze podgrzybków. Nie mamy w co zbierać. Wynajdujesz gałązkę, obłamujesz dwie boczne i możemy teraz nawlekać na nią grzyby. Kapelusze brązowe ozdabiamy od czasu do czasu surojadką szarą lub różową. Niosę to przed sobą jak berło królewskie, gdy nagle uschły krzew chwyta mnie zdradziecko za zwisający z tyłu warkocz.
– Ojej!
Musisz grzybowej królowej pospieszyć na ratunek. Delikatnie odplątać przędzę włosów z gałęzi. Już jestem wolna.
Las stopniowo rzednie i pachnąca sianem łąka prowadzi nas w dół, coraz niżej. Schodzimy nad rzeką. Obłoczek białych motyli spada na nas niespodzianie. Jeden siada Ci na ramieniu, a drugi na włosach i tak siedząc składają i rozkładają skrzydła. Przystajemy, żeby ich nie spłoszyć. A pozostałe krążą nam trzepotliwie nad głowami i tylko te zmęczone, co na tobie znalazły miejsce odpoczynku, wachlują skrzydełkami powoli.
Z białym motylem na ciemnej czuprynie, z szarymi oczami pełnymi czułości wyciągasz ręce i delikatnie mnie przygarniasz, a ja kładąc głowę na twoim ramieniu, tym wolnym od ciężaru motyla, doznaję nagle uczucia wielkiego bezpieczeństwa, ulgi płynącej z ufności, i już rozumiem, dlaczego tamte dwa – właśnie na tobie przysiadły.