Lekcja ciszy
Pamiętam. To było za Niemców. Miałam wtedy osiem lat i chodziłam do szkoły powszechnej w Brzostówce. Zostałam tam wysłana przez rodziców, dla większego bezpieczeństwa do domu mojej ciotki. Ciotka Teresa była żoną kierownika szkoły i matką trójki mojego ciotecznego rodzeństwa: Jadzi, Majki i Michała. Wszyscy o parę lat starsi nie stanowili dla mnie dobrego towarzystwa do zabawy. Jeszcze Jadzia, czasem, zabierała mnie do lasu na jagody albo chlapać się do rzeczułki, co snuła się meandrami przez płaską rozległość pastwisk. Majka, której grube warkocze stały się natychmiast przedmiotem mojej ogromnej zazdrości, i Michał, jako towarzysze zabaw byli dla mnie straceni.
Szkoła mieściła się w długim drewnianym budynku, dosyć już starym, sześcioizbowym, z doniczkami czerwonych i różowych pelargonii we wszystkich oknach. Przez obszerny ganek wchodziło się do sieni. Stąd w obie strony prowadziły amfilady sal lekcyjnych. Najmłodsze klasy uczyły się w salach najdalszych, starsze coraz bliżej wyjścia. Moja klasa była na końcu po lewej.
Dwudziestu trzech uczniów. W tym, razem ze mną, dziewięć dziewczynek i aż czternastu chłopaków, którzy dokuczali nam straszliwie. Nie pomagały żadne skargi. Nie pomagały też interwencje wychowawczyni. Ukarani, mścili się jeszcze okrutniej.
W tych czasach los nosił ludzi po świecie nie zawsze zgodzie z ich chęciami i zamierzeniami. I pewnego dnia zdarzyło się, że zostaliśmy zaskoczeni zmianą nauczycielki. Gdzie wyjechała dawna, nikt nie wiedział. Skąd pochodziła nowa? Tego mogliśmy się zaledwie domyślać.
Była to kobieta młoda i bardzo piękna. Z włosami, wbrew ówczesnej modzie, upiętymi z tyłu w ciężki węzeł. Z oczami głębokimi, zmiennymi w wyrazie, o mało uchwytnej barwie. Twarzy jasnej, spokojnej. Wkrótce mieliśmy się przekonać o innych jej walorach: jak umiejętność tak ciekawego opowiadania o wszystkim, że słuchaliśmy dosłownie z otwartymi ustami, jak piękny głos, którym śpiewała z nami pieśni i piosenki wyraźnie spoza repertuaru drugiej klasy, jak wielka sprawiedliwość i niechęć do stawiania złych stopni. Zdarzało się że ktoś nie był przygotowany, wtedy mówiła: „przygotuj się na juro!” Następnego dnia pytała go i temu świetnie przygotowanemu stawiała piątkę. Metoda ta dawała znakomite efekty. Stało się wkrótce ogromnym wstydem być nieprzygotowanym. Wszyscy jak było nas dwadzieścioro troje, pokochaliśmy naszą Panią ogromnie, bez zastrzeżeń i bez wyjątków. Byliśmy o nią zazdrośni. Byliśmy dla niej czuli. Obdarzaliśmy prezentami. Każdy przynosił co mógł: kwiaty, poziomki, piękne kamyki, złowione w rzece traszki, a Leon – złapanego w lesie jeża. Uważaliśmy ją za wyłącznie swoją. Toteż zaskoczyła nas wiadomość przekazana przez Alinkę, córkę miejscowego listonosza, że Pani dostaje regularne listy z obozu w Oświęcimiu. Czym jest obóz koncentracyjny wiedziały nawet dzieci. I stało się, że razem z naszą Panią zaczęliśmy na te listy czekać.
Biegły miesiące. Pewnego dnia wpadła do klasy zapłakana Alinka.
– Nie żyje! Zabili go!
Patrzymy zdumieni. A z jej dalszej chaotycznej opowieści wynika, że poprzedniego dnia ojciec Alinki spotkał wracającą ze szkoły Panią i oddał jej kolejny list, a ona zaraz tam na drodze otworzyła go, przeczytała i upadła. Przybiegli ludzie, wnieśli nieprzytomną do Skowrońskich, ktoś podniósł upuszczoną kartkę. Okazało się, że to urzędowe pismo z obozu, informacja o śmierci jej męża. A potem Skowrońska wyprosiła wszystkich za drzwi, gdzie jeszcze chwilę postali i powoli zaczęli się rozchodzić. Zrozumieliśmy że naszą Panią spotkało ogromne nieszczęście.
Toteż kiedy po dzwonku wchodzi do klasy i skinąwszy nam w milczeniu głową siada za stolikiem, milczymy i my. A Pani siedzi i po chwili jej wzrok błądzący po naszych twarzach, jakby szukający gdzieś oparcia, wybiega za okno, zawisa na rozwleczonych po niebie przejrzystych welonach chmur, i na tym wątpliwym przecież i ruchomym oparciu – trwa. Jest cisza tak wielka, że słychać bzykanie tańczących po oknach much i słowa prowadzonej za oknem lekcji. Jest taka cisza, że mimo woli wstrzymujemy oddechy, żeby jej nie zakłócić. Skowronek dzwoniący w niebie wydaje się intruzem. Ale chyba i tak go nie słyszy – odeszła zbyt daleko, do tylko własnych spraw. A my siedzimy, jak przed zatrzaśniętymi na głucho drzwiami, ze swoją na nic przydatną miłością, naszym bezpotrzebnym zaufaniem. Czas musi jednak biegnąć, bo w końcu dzwonek dzwoni i jego ostry dźwięk powoduje, że Ona, drgnąwszy, wraca do tego miejsca, gdzie usiadła, zaraz przecież wstaje i wychodzi zostawiając nas zupełnie samych, bezradnych, siedzących w milczeniu.