Na strunie A

A więc z tym bolącym sercem wbiegała dwa, trzy razy dziennie na dziesiąte piętro, bo właśnie wymieniali windę ze starego typu na nowy (trwało to kilka tygodni — zmiana kabiny, instalacji, wszystkich drzwi od szybu) i kiedy w końcu winda ruszyła, jak gdyby zabrakło jej tego biegania, bo dzięki niemu mogła udawać, że właśnie ono jest przyczyną bólu.

Czuła obręcz opasującą ciasno pulsujący mięsień. Czuła, jak chwilami zaciska się mocniej i wtedy trudno było złapać haust powietrza. Idąc przytulała odruchowo łokieć pod lewą piersią, bo ucisk częściowo równoważył ból i było trochę lżej.

Nie sprzątane mieszkanie — coraz bardziej szare. Nie podlewane, nie myte kwiaty — oaza smutku. Szyby — jakże obecne przez brudne zacieki, co potworzyły na nich fantazyjne wzory. Radio — skazane na milczenie.
Trzeba przynieść codzienne zakupy. Coś ugotować. Coś zjeść. Trzeba pójść do pracy — rozmawiać z ludźmi, załatwiać sprawy. Ale wcześniej trzeba się ubrać. A jeszcze wcześniej przebyć w łóżku noc i to jest najtrudniejsze.

Kiedy wieczorem wsuwa się pod kołdrę, kładzie na prawym boku i z ufnością przytula głowę do poduszki powleczonej poszewką w małe niebieskie kwiatki, jeszcze wszystko wydaje się możliwe. Całodzienne znużenie wraz z nią układa się do snu, przyjmując ten sam lekko zwinięty kształt. Powieki zaczynają ciążyć. Sen napływa falą — kołysze, kołysze — i nagle! dzwonek! Sygnał jest tak wyraźny, że się unosi i jest gotowa wstać, sprawdzić, czy nikt nie dzwoni do drzwi, a przecież wie, już dawno rozpoczęła się godzina policyjna, nikt nie przyjdzie.

Zegar w nocnej ciszy wyraźnie powtarza: „tak, tak, tak” . Ten odgłos jest agresywny, nawet trochę groźny. Bóg Chronos przesypuje swoją klepsydrę. Niepokój i Bezsenność wybiegają z kątów i zaczynają przerzucać ku sobie dwie srebrne piłki — małe córki księżyca. Krople z nie dokręconego kranu spadają wprost na serce.
Przypomina sobie: kiedyś, dawno, ojciec opowiadał o torturze stosowanej w Chinach. Krople wody padały w równych odstępach na czoło leżącego i to po pewnym czasie przyprawiało go o szaleństwo. Zrywa się, idzie dokręcić kran, z ulgą wraca pod kołdrę. A kołdra, przez ten moment, straciła całą przytulność.

Powiew wiatru zagląda na balkon, by zabawiać się listkami czerwono zakwitającej fasoli. Szmer, początkowo delikatny, po chwili staje się natrętny. Próbuje zasnąć na lewym boku. I wtedy odzywa się przycichłe przedtem serce. Ból, początkowo delikatny, po chwili staje się natrętny. Trzeba przekręcić się na wznak. Wyżej podciągnąć poduszkę i, tak prawie siedząc, przymknąć oczy.

Z dali przez czyste nocne powietrze dolatuje gwizd lokomotywy. Długi — a potem dwa krótkie, ostre. Jakby lokomotywa coś krzyknęła, oznajmiła ważną rzecz, przed czymś przestrzegła, westchnęła przeciągle i potoczyła się w dal.

Wtedy ulicą na dole zaczyna przejeżdżać coś ciężkiego. Drżenie ścian, ledwo dosłyszalne dzwonienie szyb towarzyszą monotonnemu hukowi. A trwa to na tyle długo, że jest zaskoczona, gdy huk ustaje i zaczyna być — Wielka Cisza.

Serce próbuje się w nią zasłuchać. Przycicha. Zaledwie ćmi boleśnie. I nagle w tę ciszę wbija się ostry tryl słowika. Najpierw pojedynczy. Raz. Drugi. A potem cały deszcz kląskań i tirlikań. I zdumienie, że tu, w środku miasta, wśród wielkopłytowego cmentarzyska bloków, jakiś szalony ptak uwił swoje gniazdo.

Naucz nas także palce zwijać
i drzwi podpierać z tamtej strony
pokojów próżnej już miłości

Motyw „Prośby” Herberta natrętnie wdziera się w słowicze pienia. Sztuka kontra Natura!

niech kiedy trzeba będzie pięścią
to co marzyło tak o szczęściu

Słowik! Szalony! Jego małe serduszko całe wybiega w rozgwieżdżone niebo kaskadą dźwięków. Czy to boli?

– Synku mój! Synku! — to motyw trzeci. Lament jak głos skrzypiec na strunie A wchodzi w staccato słowiczego fletu i rytmiczne uderzenia perkusji wiersza. Tworzą razem nasilającą się symfonię.

– Synku mój!

Słowik — sama miłość!

a potem po skończonej walce
pozwól nam rozprostować palce

Milknie flet i perkusja. Zostaje lament skrzypiec na strunie A.

– Synkuuu mój! Synkuuu…

Za ścianą, która dzieli mieszkanie od szybu, słychać, jak klatka windy zaczyna zjeżdżać w dół. Kto i gdzie podąża? Poświata majowej nocy kładzie się prostokątem na ścianie, drży niepokojem. Odzież rzucona na krzesło udaje siedzącego tam człowieka, co oparł na stole zmęczoną głowę. Pędy fasoli pnące się po sznurach na balkonie trzepocą ciemnymi wachlarzykami liści. Może na prawym boku uda się jednak zasnąć. Choć na godzinę, dwie.

Znowu wybucha miłosna kantata. Słowik zanosi się szczęściem. Agresywnie wykrzykuje swoją miłość. Rzuca ją w ironicznie wykrzywioną twarz księżyca. Miłość? Cóż znaczy teraz miłość? Nienawiść Królująca i on, księżyc, wprzęgnięty w jej służbę paź.

niech kiedy trzeba będzie pięścią

Obręcz na sercu zaciska się mocno. Ból jest ostry, przeszywający. Odchodzi wraz ze światłami reflektorów przejeżdżającego samochodu. Trwa nieruchoma, przyczajona, ból nie wraca. Próbuje oszukać Bezsenność, a ta pochyla się nad nią miłośnie, kładzie na poduszce głowę. Leżą obok i starają się wzajemnie przetrzymać.

Bezsenność zwycięża. Zapala się lampka, palce znowu wyjmują z koperty kartkę. „Pawła aresztowali po manifestacji. Brak jakichkolwiek wiadomości.”

Światło gaśnie. A ona — nadal siedzi nieruchomo. Zapatrzona… ? Zasłuchana…? Aż po świt.