Świat obmyty nagłym letnim deszczem
– Doszedłem do wniosku, że ożeniłem się niepotrzebnie. Popełniłem pomyłkę zakładając rodzinę. Moja psychika się do tego nie nadaje.
Patrzy na niego uważnie, milcząc. Zaczęło wtedy padać, schowali się pod dach. Kiedy wyszli na asfalt, było po katastrofie.
– Doszedłem do wniosku, że moje własne towarzystwo jest dla mnie najciekawsze. Postanowiłem pożyć z samym sobą.
Patrzy bez słowa. Na skraju szosy leżeli martwi pasażerowie — dwoje dorosłych, dwoje dzieci — okryci kocami wyjętymi z rozbitego samochodu. Rodzina, która w ciągu kilku minut przestała istnieć.
– Dzieci dorosły. Nie jestem im już potrzebny.
Ciągle jeszcze spogląda w jego kierunku, ale jakby przez niego, dalej. Dalej aż o ponad dwadzieścia lat.
Przynieśli jej wtedy urodzonego przed kilku godzinami pierwszego synka. Był jak inne nowo narodzone. Nic o nim nie wiedziała poza tym, że będzie wymagał wysiłku i troski, a ona przez te kilka nocnych godzin po porodzie nie zasnęła ani na moment. Zmęczenie! Straszne zimno! Zaczęła się podnosić gorączka.
– Chcę być wolny. Sam o sobie decydować.
Śmieszne. Gdyby wtedy nie było jeszcze antybiotyków, pewnie by umarła. Nigdy by się nie dowiedziała, jaki będzie, kim zostanie, ten nowo urodzony. Nie urodziłaby mu też trzy lata później siostrzyczki.
Ile pieluszek trzeba uprać, żeby wychować dwoje dzieci? Dwa razy dwanaście razy siedemset to prawie siedemnaście tysięcy pieluszek wypłukanych, wypranych i znowu wypłukanych dwu-, trzykrotnie. Wszystko w ręku, bo pralki jeszcze nie mieli. Ale upranie pięciu czy nawet siedmiu tysięcy pieluszek nie może zaspokoić męskich ambicji. Tym bardziej że nikt pranych pieluszek nie liczy i być może jest to pierwszy przypadek, kiedy ktoś zajął się tym liczeniem.
Ile trzeba przygotować przez dwadzieścia lat śniadań, obiadów i kolacji? Siedem tysięcy trzysta dni przeciętnie trzy razy, ale licząc kanapki na drugie śniadanie — cztery, a odliczając te posiłki, które dzieci zjadły w przedszkolu, na koloniach i obozach — to znowu mniej. Ale razem i tak koło dwudziestu pięciu tysięcy na jednego człowieka. Pomnożone przez cztery — dla czteroosobowej rodziny… Choć nie! Tamci z fiata mieli dzieci jeszcze małe. Jedno może dziesięć, drugie cztery lata, więc posiłków było dużo mniej, ale pieluszek tyle samo. I tu jednak mogła być różnica. Bo dziesięć lat temu o wiele więcej rodzin miało pralki niż dwadzieścia lat temu. A oni? Skoro stać ich było na samochód, zapewne wcześniej kupili pralkę. Ale i tak cały ich wysiłek okazał się daremny. W ciągu kilku minut przestali istnieć. Zamienili się w leżące na poboczu zwłoki zakryte kocami w wesołą kolorową kratę.
Świat obmyty nagłym letnim deszczem był bardzo zielony. Słońce przeglądało się w mokrym asfalcie. W pobliżu stał kierowca wywrotki, pod którą wpadłszy w poślizg podjechał fiat. Wysoki, kościsty, niemłody człowiek, któremu zdarzyło się być narzędziem losu. Bo bywa, że nie chcąc, nie robiąc nic, aby się stało, decydujemy o cudzym losie lub życiu.
– Będę żył sam. Sam chcę odpowiadać za swoje czyny.
Jak by to było do końca możliwe. Jak gdyby mógł, zobaczywszy tego „tańczącego” na szosie fiata, na miejscu się zatrzymać albo unieść ze swoją maszyną w obmyte nagłym deszczem powietrze, przefrunąć. Pewnie mu się wcześniej wydawało, że może mówić bezkarnie „chcę” — chcę jeść! chcę spać! chcę jechać moim starym wysłużonym gratem po tej mokroczarnej wstążce asfaltu! Przecież nie powiedział sobie ani nawet nie pomyślał: „Zniszczę tę rodzinę!” Choć może — gdy zobaczył ich „tańczących” na mokrej szosie — pomyślał. Tyle że nie było to jego zamiarem ani świadomym wyborem, więc on, zabójca, pozostał niewinny.
Ale nigdy już nie wymaże tego ze swojego życiorysu ni z pamięci. Być może, każdy deszcz będzie mu przypominał. Każdy mokry asfalt krzyczał mu pod kołami, aż go znienawidzi. Nie będzie już tak odważnie i prosto mówił: „Chcę spać” — choć może uda mu się sypiać. Ani nie będzie mówił wesoło: „Chcę teraz coś zjeść” — choć nadal jeszcze będzie mógł jeść. Stanie się ostrożniejszy i bardziej pokorny wiedząc, że istnieje taka rzecz jak przypadek, wobec którego człowiek jest bezsilny.
Jej wzrok wybiega za okno pełne letniej zieloności. Tam uporczywie powtarza się tryl kosa. Drobne listki akacji trzepocą na wietrze — kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba…
Wraca wzrokiem do tego, który po wielu latach małżeństwa, wspólnego wysiłku, wspólnej troski o dzieci, mówi jej: „Pomyliłem się”. I mówi: „Moje własne towarzystwo jest dla mnie ciekawsze”. I mówi: „Chcę żyć sam. Chcę tylko sam odpowiadać za swoje czyny” . Zupełnie jakby za jego poprzednie czyny odpowiadał kto inny.
Co można powiedzieć, jeżeli ktoś po wielu latach wspólnego życia mówi: ja, mnie, dla mnie, moje…
Więc tylko:
– Ach, tak… ?