Podróż

Drzewa zatopione we mgle — wyglądają jak duchy drzew.

Domy zatopione we mgle — wyglądają jak duchy domów.

Już się rozwidniło. Koła wagonów stukają. Stukają. Stukają.

Powieki pieką od bezsenności i nie wypłakanych łez.

Dojeżdżają do miejsca, gdzie wyraźnie widać, że ziemia rzeczywiście jest okrągła. Pasma pól biegną i zapadają za horyzont. Nie jest tu potrzebna ani wiedza, ani wiara, bo widać to bardzo wyraźnie — zaokrąglenie ziemi, jej prawdziwy kształt.

Tak, tak. Tak, tak. Tak, tak.

Przymyka oczy i próbuje przywołać jej twarz. Ale twarz umyka wysiłkowi pamięci. Zarysowuje się niewyraźnie, a potem rozpływa, by po chwili powrócić nie do końca uformowanym wspomnieniem, z którego wyłaniają się raz oczy, raz usta, raz zarys wypukłego czoła. I ulatują. To męczy. Więc oczy otwiera i znowu patrzy w okno.

A tam, horyzont z prawie czarną wstęgą lasu. Nad nią poukładane równo, jedna na drugiej, brudnoszare poduchy chmur. Niżej smutna rozległość pól, ogołoconych ze wszystkiego, co wykarmiły własną piersią ubiegłej wiosny i lata.

Trzeba się cofnąć pamięcią w dzieciństwo, tam poszukać jasnego obrazu matki.

Najdawniejsze, co pamięta, to sad. Rosło w nim nieduże drzewko. Drobne czerwone owoce błyszczały pośród liści. Te, co spadły i leżały w trawie, można było zbierać i wkładać do kieszeni fartuszka. Matka stała obok i mówiła do niej, maleńkiej: „To rajska jabłonka.” Pamięta owoce i głos. Nie pamięta postaci. Próbuje dalej.

Wyszła pewnego razu za drzwi mieszkania i zobaczyła, że całe schody zasiedli Cyganie. Kobiety w długich barwnych spódnicach i mężczyźni w filcowych wymiętych kapeluszach, z papierosami w zębach. Cofnęła się przerażona. Nie na darmo przestrzegano ją, że „Cyganie kradną dzieci”. Uciekła do matki. Przypomina sobie jednak tylko ulgę, której doznała w bezpiecznym miejscu, a postać matki znowu umyka. Nie wie ani jak wyglądała, ani czym była zajęta. Zaskakuje ją to, a nawet nieprzyjemnie dotyka, więc próbuje dalej, teraz już nieco nerwowo i chaotycznie, penetrować dzieciństwo. Szuka obrazu matki. Nie może odnaleźć. Narasta poczucie winy i zmusza do nowych prób.

Przecież siadali całą rodziną przy dużym dębowym stole do każdego obiadu i do każdej kolacji — matka, ojciec, rodzeństwo. Ale ona, najmłodsza, siedziała tuż przy ojcu. I to właśnie on był głównym przedmiotem jej uwagi. To jemu wdrapywała się na kolana, kiedy czytał po kolacji głośno książkę. Na Boga! Co wtedy robiła matka?

Obraz matki odnajduje dopiero o kilka lat później. Obraz zmęczonej kobiety, która po śmierci męża próbuje podołać wyżywieniu i ubraniu trojga dzieci. Która nie mając żadnego zawodu, stara się zarobić na ich utrzymanie. A dzieci, wchodzą w wiek pokwitania i kolejno się jej wymykają. Pozostaje tylko troska o zaczynające iść „własnymi drogami”. Drogami, co są o wiele ciekawsze niż dom z szarą wiecznie obecną matką, matką nierozmowną, matką zmęczoną. W końcu — odchodzi się z tego domu i zakłada rodzinę.

Pociąg jedzie teraz przez las wilgotny od nocnych mgieł. Brzozy — pozbawione liści, a przez to jeszcze bielsze niż latem. Sosny — zielone ciemną, zszarzałą zielenią. Dołem nagie krzaki i trawa, już całkiem brązowa, podgniła. A potem, wzdłuż nasypu, sznur krzewów zdobnych w czerwone przejrzałe jagody.

Chyba Ela ubrała matkę ciepło. W ciepłą bieliznę, pończochy. Przecież teraz takie zimne ranki.

Odkąd wyjechali z Antkiem do Rybnika, rzadko matkę widywała. Przyjeżdżała do nich niespodziewanie, przywożąc różne śmieszne i czasem zupełnie niepotrzebne rzeczy, jak na przykład truskawki w słoikach (że też jej się chciało wozić te ciężkie słoiki na drugi koniec Polski) albo kminek (bo pół roku wcześniej powiedziała przy niej nieopatrznie, że nie ma w sklepie kminku), albo sweterek dla Jurka (a ma ich tyle, że nie wiadomo, który włożyć). Była z nimi taka dosyć milcząca przez dwa, trzy dni. Przyglądała się, jak „szaleją” dzieci.

Czasem czytała im książeczki, a potem zabierała torby i szła na dworzec.

Człowiek! Jaki? Co myślący? Co czujący? O czym marzący? Czego oczekujący? Kim jest ktoś taki, kto jest naszą matką? Kim jest? Zaczyna rozumieć, że nic o niej nie wie. Tyle lat, a ona nic o niej nie wie. To zdumiewa. Przecież były razem każdego dnia. To niepokoi. Ona, już zupełnie dorosła, nic nie wie o swojej matce.

Pociąg wpada w tunel. W ciemność. W głęboki mrok. Nie widać nic. Serce nie może sobie poradzić z tą nagłą wiedzą o niewiedzy. Przywołuje na pomoc rozum. A rozum bezradnie milczy. Przywołuje na pomoc intuicję. Ale ta nie potrafi działać wstecz ani naprzód, jest radarem czasu teraźniejszego.

Czuje się coraz bardziej bezradna.

Świat zagubiony we mgle. We mgle, co zaległa nad szmatem nadrzecznych łąk. Wspiera się na tej gęstej mleczności długi żelazny most. I pociąg wjeżdża na ten most leżący na mgle. Czemu ufa? Mgle czy żelazu? Może ufność wystarczy, żeby przejechać bezpiecznie i dotrzeć do pobliskiej stacji, gdzie megafony poinformują dokładnie sympatycznym altem o wszystkim, co potrzebne jest podróżnym do podróżowania.

Tak, tak. Tak, tak. Tak, tak.

Na każdej stacji wsiadają i wysiadają podróżni — anonimowi. Zupełnie ich nie zauważa — spłoszona, pełna łez. Jak stanie z tą swoją niewiedzą u trumny? Jak spojrzy na tę, o której nic nie wie i już niczego się nie dowie? Choć nie! Trzeba będzie próbować. Zapytać Elę, Janka (byli z nią do końca). Zapytać Antka (może obcy więcej zauważył niż bliscy). Czepia się tej nadziei, a nuż się uda. Oszukuje się, świadoma samooszustwa, bo inaczej musiałaby wysiąść na najbliższej stacji. Zawrócić. A przecież tego zrobić nie może. Musi spojrzeć matce „prosto w twarz”, zanim zamkną trumnę. I pójść za tą trumną na miejsce, gdzie ziemia przygarnie ją miłośnie nie zadając żadnych pytań, bo kiedy się kocha, pytania są niepotrzebne.

Słońce, które w końcu przedarło się przez mgłę, zabarwia horyzont na pomarańczowo. A wyżej pasma chmur zapatrzone w rozległe lustra stawów.

Ale już wiadomo, że to tylko przez chwilę.

A potem wszystko się znowu zmieni.

I niebo.

I ziemia.