Łąka

Przez wiele lat przetrwał we mnie obraz kwitnącej łąki. Pojęcie „łąka” kojarzy się na ogół z zielonością przetkaną gdzieniegdzie kwiatem jaskra lub mleczu, ale tamta łąka była czymś nieodparcie szalonym w swoim szczycie kwitnienia. Biało-złoto-różowym marzeniem przesłoniętym seledynową mgłą. Plamy rdzawo krwawiącego szczawiu i niezapominajek, kradnących niebu najczystszy błękit wczesnego lata, przydawały temu szaleństwu nowego bogactwa. Jak okiem sięgnąć, wznosiły odważnie głowy w pełni rozkwitu: stokrotki, jaskry, babka, firletki, kaszka, cykoria, rumianki i mlecze nie strwożone wcale żarem południa.

Ogrom rozkwitłego nadmiaru.

Po czterdziestu latach, jadąc pociągiem, ujrzałam replikę tamtej łąki. Gdzieś między Kielcami a Jędrzejowem pociąg się zatrzymał i za oknami zaróżowiło się, zazłociło, a bliżej rdzawo zakrzyczał szczaw. Uprzytomniłam sobie wówczas, że przez te wszystkie lata, wychodząc na liczne łąki, zawsze mówiłam sobie „to nie to” i przyrównywałam ich ubogość do tamtego obrazu trwającego wciąż w mojej pamięci, do tej niecierpliwej obfitości czekającej na kośbę, ażeby z jednej oszałamiającej wonności przejść w inną oszałamiającą wonność.

Czterdzieści lat. To dużo, jak na jedno ludzkie życie. Czterdzieści lat oczekiwania. Ale czy całe nasze życie nie jest oczekiwaniem na powtórkę chwil pięknych? Czyż nie jest nieustanną nadzieją, nieustannym pościgiem za raz przeżytym szczęściem? Wciąż i wciąż próbujemy odnajdywać wartości dawno utracone. I zdarza się, że po wielu latach odnajdujemy je. Na przykład w innych ramionach. Albo trzymając dziecko, które z najwyższą bezinteresownością zarzuca nam na szyję rączki, dając w ten sposób jeszcze więcej, niż bierze samo, choć są to rzeczy na tyle niewymierne, że nigdy nie wiadomo, kto więcej daje, a kto więcej bierze, tak jak nie mam pojęcia, czy mój zachwyt, mój hołd złożony tamtemu kwitnieniu miał dla łąki jakiekolwiek znaczenie, czy poczuła na sobie mój wzrok i tym radośniej próbowała wznieść się ku górze w pragnieniu wniebowstąpienia.