Wątki z życia pewnego małżeństwa

WYZNANIA

W tej historii trudno o początek, więc ją zacznę od pewnego miejsca. Musiało to być ze dwa lata po ślubie, bo dziecko miało już ponad rok. Czuł się chyba nie dość ceniony, skoro powiedział jej o istnieniu pewnej dziewczyny, zabiegającej o jego względy. Podjęła, zaskoczona sytuacją, nieudolną próbę obrony. Zostawiła dziecko pod opieką matki i wyjechała z nim na dwudniowy wypoczynek. Tam, w czasie nocy miłosnej, jeżeli tak można nazwać czas zużyty na przygarnianie kogoś, kogo nie chce się stracić, powiedziała mu: „Kocham cię”. Nie odpowiedział: „I ja ciebie kocham”. Milcząc skorzystał ze swoich małżeńskich praw, a następnego dnia było bardzo zimno i wspomnienie tego zimna zdominowało w przyszłości inne wrażenia z mało udanego weekendu.

A przyszłość nastąpiła zaraz po czasie teraźniejszymi okazała się okresem dość długim. W tym okresie Ona każdego dnia i każdej nocy czekała na rewanż z jego strony. Na to „I ja ciebie kocham”, które nie zostało powiedziane ani wcześniej, ani wtedy, ani nigdy potem.

Mógłby to być koniec całej opowieści, gdyby któregoś dnia nie usłyszała od niego: „Nie kocham cię! Nie będzie ciebie w moim nowym życiu”. Jej kolejna próba obrony. Jego: „Nie chcę!” I jej: „Idę już sobie”. Od „kocham cię” do „idę już sobie” upłynęło dwadzieścia sześć lat. Od „nie kocham cię” do „idę już sobie” — półtora roku. Bo tylko na papierze te słowa są tuż obok. Naprawdę — była to połowa ich całego życia.

A puenta? Puentą jest myśl, która zrodziła się pewnej marcowej nocy, jeszcze na długo przed świtem, iż jest zupełnie możliwe, że tego pierwszego wyznania „kocham cię”, On mógł w ogóle nie usłyszeć albo potraktować lekko, jako niewart uwagi miłosny bełkot, a jeśli tak, to jej wytrwałe czekanie przez ćwierć wieku na rewanż było zupełnie próżne. I jeżeli jest możliwe, że nie usłyszał lub nie docenił wyznania pierwszego, to być może, nie usłyszał lub nie docenił wyznania ostatniego — tego „idę już sobie” — bo te same słowa, będące dla jednych najważniejszym wyznaniem w życiu, dla drugich toną w chłamie słów zbędnych, nieprzydatnych, mało wartych, niewartych nic.

ŁÓŻKA

Ich pierwszym wspólnym łóżkiem było zapole pełne pachnącego siana, gdzie leżeli blisko siebie, rozmawiali, a potem Ona została przez niego czule przygarnięta.

Natomiast prawdziwe pierwsze łóżko — to było solidne drewniane łóżko (wysoki połysk, jasny orzech) w obszernej wiejskiej izbie. Łóżko z siennikiem pełnym rzechotliwej słomy. Z pierzyną strzegącą pilnie ciepła wytworzonego przez nich samych. Z wiszącym w głowach Chrystusem cierpiącym w ogrojcu, oprawionym w złotą gipsową ramę.

Po ślubie — łóżko żelazne, sprężynowe. Tutaj poczęli pierwsze dziecko. Tu zdarzył się jej pierwszy orgazm, kruchy i delikatny jak powiew wiosennego wiatru.

Potem, przez długi czas, ich łóżkiem była dwuosobowa wersalka tracąca z biegiem lat swoją od początku wątpliwą urodę i wygodę. Świadek próżnych oczekiwań. Rozmów, w czasie których każdy słyszał tylko siebie. Świadek jednego jej szlochu z rozkoszy i wielu szlochów z rozpaczy. Wersalka — z biegiem lat stająca się coraz bardziej jej łóżkiem, gdzie On bywał gościem coraz rzadszym, choć codziennie oczekiwanym. Upraszanym o jedno przytulenie do serca. A wreszcie rozpaczliwie przygarnianym jak ktoś, o kim się wie, że już się go traci bezpowrotnie.

DZIECI

Pierwsze dziecko urodziło się w rok po ślubie.

Drugie — urodziło się dwa lata później.

Trzecie — nie urodziło się wcale.

Nie urodziły się też czwarte i piąte. I to już wszystkie fakty.

Krótkie słowo „dlaczego” jest ważne tylko dla dociekliwych, a tych nie ma przecież tak wielu.

Gdy urodziło się drugie dziecko, On pracował w terenie, a Ona była nie najlepiej ze zdrowiem. Należała zaś do tych, co to nie potrafią zaniedbywać obowiązków, toteż miarą jej umęczenia byto, że nie miała wieczorem siły umyć brudnych nóg. On przyjeżdżał czasem na zupełnie krótkie lub nieco dłuższe okresy i musiał sobie nie zdawać sprawy ze stanu, który jej nie pozwalał bywać ani „radosną kochanką”, ani „czułą matką”, ani nawet „bezpiecznym miejscem”, bo powiedział jej w złości któregoś dnia: „Jak tylko dzieci podrosną, odejdę”. Uwierzyła w to i zamieniła na dwa praktyczne wnioski. Po pierwsze: nie mieć więcej dzieci. Po drugie: nie angażować się uczuciowo. Ale to już nie o dzieciach, więc zostawmy na boku ten wątek.

Gdy mimo ostrożności znowu zaszła w ciążę, przesądził sprawę zdaniem: „Wiedziałem, że mi zrobisz na złość”. Następnym razem nie czekała od niego obrony poczętego dziecka.

Złośliwy los sprawił, że po raz piąty zaszła w ciążę równocześnie z jego kochanką. A nieco później natknęła się na napisany przez niego wiersz z wersetem: „My i nasza Natalia”. Pomyślała, że to marzenie o dziecku kochanki i poszła zrobić skrobankę.

Dopiero rok później, a nawet nieco więcej niż rok, zaświtała jej myśl, że może to chodziło o jej dziecko? Tego jednak już nigdy się nie dowie, bo jeśli nawet zapytałaby: „Która z nas miała ci urodzić Natalię? Ja czy ona?” i On by odpowiedział, to każda z wersji odpowiedzi byłaby wobec tej śmierci, która już przecież nastąpiła, gorsza od drugiej.

ODEJŚCIA

Wyprowadził się z domu, gdy obie córki były już zamężne. Można więc powiedzieć, że dotrzymał danego przed laty słowa.

Naprawdę jednak oboje odchodzili wcześniej wielokrotnie i jeśliby film ich wspólnego życia cofać do początku, to przed ostatecznym rozstaniem byłaby ta wielka scena, kiedy On śmiało mówi jej prosto w oczy: „Już cię nie kocham! Nie będziesz już moją żoną!”

A poprzedzałaby ją długa sekwencja siedmiomiesięcznego milczenia zapoczątkowana powiedzianym przez nią zdaniem: „Zamknij to okno”. (Według niego, nieodpowiednim tonem).

Zaś wcześniej byłyby inne milczenia różnej długości — parę dni, parę miesięcy, parę tygodni — odchodzenie w samotność.

A jeszcze wcześniej sekwencja zakończona ślubem, a rozpoczynająca się jego drugim wyjazdem — odjeżdżając nie wiedział, czy wróci.

I scena początkowa! Tak nasycona emocją, że wszystko, co wydarzyło się później, było jakby wtórne. Scena oczekiwania na telefoniczną rozmowę, kiedy to wyjechał — opuszczając ją po raz pierwszy.

MIŁOŚĆ

Gdyby się ktoś pokusił o personifikację ich miłości, to byłaby to Miłość w zgrzebnej koszuli, bo żadne z nich nie zadbało o kupienie jej choćby skromnej sukienki. Byłaby to Miłość z gołą głową, bez kwiatów w warkoczach, bosa, z kroplami nie wypłakanych łez wiszącymi u rzęs, bez pierścionków, korali i kolczyków, bez piór — które tak miękko kołyszą się przy ruchu. Miłość o tak spętanych skrzydłach, że nikt z nich nawet się nie domyślał, ile i jakich kolorów mają w tych skrzydłach pióra. Miłość wyrzucona z łóżka. Wygnana za próg i warująca tam jak pies. Miłość, której się zaparto, którą zdradzono, którą opluto. Wielka, jedyna w życiu Miłość.