Co by pan jeszcze chciał wiedzieć?
Była po prostu jedną z tych odważnych, co się nie boją poszybować z dachu dziesięciopiętrowego bloku wprost na śmietnik.
Co jeszcze chciałby pan o tym wiedzieć?
No tak! Widziałam, jak to się stało. A może pana interesuje tylko, dlaczego dała ten jeden krok.
I ja się nad tym wielokrotnie zastanawiałam. Nie wtedy, gdy zobaczyłam ją stojącą na krawędzi dachu. Wtedy w głowie miałam kompletną pustkę. Jakby nie sposób było się domyślić, po co trzydziestokilkuletnia kobieta może stać na tej krawędzi. Tam, tuż pod dachem, są uwite trzy jaskółcze gniazda i było widać, jak ptaki uwijają się skrzętnie, przylatują i odlatują w pośpiechu nie zwracając uwagi na obecność intruza. Pan mi ma za złe, że nazwałam intruzem kogoś, kto przez swoją decyzję wzniósł się na wyżyny bohaterstwa. A mnie potem przyszło do głowy, kiedy przechodząc koło śmietnika przez kilkanaście następnych dni niemal się potykałam o coraz ciemniejszą rdzawą plamę, którą w końcu rozmyła gwałtowna letnia ulewa, że ta kobieta musiała się poczuć intruzem w tym naszym śmiesznym, nie wiadomo po co przeżywanym życiu i postanowiła nie zaśmiecać go więcej swoją obecnością.
To było rano. Ptaki obudziły się nieco wcześniej. Zakończyły już swoje senne poćwierkiwania i pogruchiwania i trzepocąc leniwie skrzydłami polatywały tu i ówdzie, rozglądając się za czymś do zjedzenia. I ja też obudziłam się głodna, bo poprzedniego dnia wróciłam bardzo zmęczona z lasu, musiałam przebrać i zagotować czarne jagody, żeby mi przez noc nie zaczęły gorzknieć, więc zajęłam się tym przebieraniem i zagotowywaniem, aż tu patrzę, zrobiło się wpół do pierwszej. Położyłam się szybko spać, głodna, choć znowu nie aż tak bardzo, bo wracając z lasu zjadłam ostatnią kanapkę, a potem, jak przebierałam jagody, od czasu do czasu garstkę wsypywałam do ust. Ale rano byłam już mocno wygłodzona. Wstałam i poszłam do kuchni przygotować sobie śniadanie. To właśnie stąd widać sąsiedni blok od strony klatki schodowej. Zawsze mnie trochę drażniło, że mam z tego okna widok prosto na śmietnik, który przecież często nie bywa porządnie uprzątnięty. A znowu kiedy przyjeżdża śmieciarka (na ogół bardzo wcześnie rano), to robi tyle hurkotu, podnosząc w górę kolejne pojemniki, jakby jej głównym zadaniem było nie wywożenie śmieci, a właśnie robienie tego zgrzytliwego i chroboczącego hałasu. Jednak tamtego dnia śmieciarki nie było. Spojrzałam w okno i zobaczyłam krzątające się jaskółki. Widać i one, i ich drobiazg, też obudziły się głodne. Otworzyłam szafkę i zły humor jeszcze się pogłębił, bo okazało się, że cały chleb zużyłam poprzedniego dnia na kanapki. Została tylko maleńka pięteczka, o wiele za mała jak na zaspokojenie mojego apetytu. Na dodatek ktoś zadzwonił do drzwi. Był to jakiś podpity facet szukający pani Malickiej. Pojęcia nie mam, co to za osoba. Zatrzasnęłam mu przed nosem i zabrałam się do robienia zacierek na mleku. Swoją drogą, czy to nie śmieszne? Mieszkam w tym bloku już piętnaście lat, a wcale nie wiem, jak nazywają się moi sąsiedzi. Jeszcze tych najbliższych znam z widzenia, pozostałych zupełnie nie rozpoznaję. Łatwiej rzucają się w oczy dzieci. Pamiętam, jak na początku były całkiem maleńkie, a teraz to już kawalerka i panny na wydaniu.
Czy nie myśli pan, że z nią mogło być podobnie? Mieszkała w tym bloku przez kilkanaście lat, a nie znała nikogo. Do nikogo nie mogła zwrócić się w potrzebie. No nie. Ja tak tylko sobie myślę. Oczywiście, że to by nie wystarczyło. Musiało być tam coś innego. Choć nie wiadomo, czy gdyby znalazł się ktoś, choćby obcy, o kogo mogłaby się wesprzeć w tej godzinie, kiedy ważyła decyzję…
Bo gdy zobaczyłam ją tam na krawędzi dachu, wydała mi się taka drobna, mizerna, opuszczona, samotna…
O! Niech pan spojrzy! Te jaskółki! Widzi pan, jak się śpieszą? Cały dzień potrafią się tak uwijać. Wtedy też od rana latały — czarne, lśniące. Zna pan tę piosenkę? „Jaskółka siostra burzy, żałoba latająca” — śpiewał to Stan Borys. No, już dawno, wiele lat temu. A ja, kiedy patrzę, jak czarnymi łukami przecinają niebo, mam wrażenie, że noszą po niej żałobę. Kto wie, może tylko one i ja.
Nie, nie znałam jej wcześniej. Nie pamiętałam jej. Choć przecież musiałam ją widywać, bo nie sposób przez piętnaści lat nie spotkać ani razu człowieka, który mieszka w sąsiednim domu. Ale nie utrwaliła mi się w pamięci i wtedy zobaczyłam ją jakby po raz pierwszy. Tyle że teraz — już jej widoku nie zapomnę do końca życia.
Pamiętam każdy szczegół. Była ubrana w sukienkę granatową w drobną czerwoną kratkę. Koło kołnierzyka i przy mankietach biała lamówka. Z przodu czerwone guziki, a na nogach białe sandały. Sukienka była wymięta. Wie pan, dlaczego o tym mówię? Bo myślę — musiała w niej spędzić na łóżku bezsenną noc. Przewracać się w niej godzinami z jednego boku na drugi. Tak to w każdym razie wyglądało. Myślałam sobie przedtem, że taką bezsenną noc spędza się czekając na kogoś lub na coś. Teraz jednak wydaje mi się, iż mogło być przeciwnie. Mogła spędzić taką noc nie czekając już na nic ani na nikogo.
Zauważył pan tę często występującą niezbieżność motywów? Może właśnie dlatego tak trudno zrozumieć drugiego człowieka. Wydaje się — wiemy, dlaczego to robi. Jesteśmy o tym przekonani. A potem okazuje się —przyczyna była zupełnie inna. No, oczywiście. Nie zawsze tak jest. Ale często. Naprawdę.
Nic nie wiem o tej kobiecie, proszę pana. Widziałam ją tylko przez tę chwilę na dachu i potem, jak szybowała w dół. Choć to określenie nie obrazuje dobrze faktu. Ona po prostu spadała — ciężko, bezwładnie. Nie zobaczyłam, jak runęła na betonową płytę koło śmietnika, od okna stałam zbyt daleko. Ale zobaczyłam, jak za nią, w dół, nurknęła jedna czarna lśniąca jaskółka, jakby chciała podłożyć pod spadające ciało swoje lotne skrzydła i wynieść je z powrotem ku górze.
Pan się dziwi, że można nosić w sercu żałobę po kimś, kogo się wcale nie znało. Kogo się widziało tylko raz w życiu przez zupełnie krótką chwilę. I ja się temu dziwię, proszę pana.