Witaj, nowy dniu!

Budzę się rano i mówię:

– Witaj, nowy dniu!

I uśmiecham się do tego, co za oknem. Bo zawsze lubiłam, żeby moje łóżko stało tak, abym po przebudzeniu mogła spojrzeć prosto w niebo. A tam bywają rzeczy różne. Na przykład: ciemny błękit wczesnego świtu, stopniowo szarzejący, blednący, w który wbiega zdyszany, podświetlony różowo obłok. Albo zupełna bladość sypiąca pierzkami-śnieżkami, jak mówi moja wnuczka. Czasem wiatr rzuca w szyby duże krople, a te pacają dźwięcznie, rozlewają się i spływają. Bywa też, prostokąt okna pełny jest szaroburości. Chmury szaleją po niebie. To nie ma znaczenia. Każdy nowy dzień witam z sympatią i odrobiną ciekawości. Każdy nowy dzień, to nowe zdarzenie. Zdarzenie, którego scenariusz mogę sobie napisać, dobrać aktorów, być reżyserem, albo przeciwnie, zupełnie nie ingerować, płynąć „na fali” i rozglądać się dokoła. Można też nie zwracać uwagi na te wszystkie rzeczy, które są, wejść w coś własnego i pobyć tam przez pewien czas. Jednym słowem, każdy nowy dzień spędzić ciekawie. Ciekawiej i inaczej niż poprzednie.

A więc budzę się rano i mam jeszcze cenną godzinę, czasem półtorej, do momentu, aż trzeba będzie wstać, żeby pójść do pracy. Ileż możliwości wykorzystania tego czasu! Mogę po prostu poczytać dobrą książkę, podgonić sweter, który robię dla Jagusi z owczej wełny, poobserwować, co dzieje się za oknem, albo leżąc z zamkniętymi oczami „pisać” w pamięci swoją wielką powieść zaczętą we wczesnym dzieciństwie a „pisaną” do dziś. Jest ona, mimo tragicznych wydarzeń (wojna, śmierć) i zawiłych meandrów uczuciowych bohaterki (uosabiającej w znacznym stopniu mnie samą, a raczej moje marzenia o mnie samej), najbardziej relaksowym moim zajęciem. Kłopoty z zaśnięciem likwiduję za jej pomocą niezawodnie, obywając się nawet w okresie silnego zdenerwowania bez środków nasennych. Mogę też wstać, mimo tej bardzo wczesnej godziny, wykonać kilka ćwiczeń dla pobudzenia mięśni, ubrać się bez nerwowego pośpiechu, wziąć siatkę, portmonetkę i pójść po zakupy.

Kiedy wyjdę z klatki schodowej na dwór, zdziwi mnie, jak zawsze, poranna rześkość powietrza, do której niepodobna się nie uśmiechnąć, jak i do wron, co po przebudzeniu przyleciały na żer z drzew pobliskiego parku (penetrują śmietniki — zgłodniałe), i do pierwszego przechodnia biegnącego już do pracy.

W sklepie spożywczym zaraz po szóstej pusto, spokojnie. Wkładam do koszyka świeże pieczywo, butelki z mlekiem, masło (rzucili to tańsze), płacę w kasie bez zadrażnień, bo przezornie zabrałam drobne i wracam, znowu wdychając wolne jeszcze od spalin powietrze.

Potem szykuję śniadanie. Nie mam zwyczaju, jak wielu, wypadać rano na czczo. Gotuję mleko i przyrządzam z wrzątku kawę inkę (lubię taką gorącą), smaruję dwie kromki na pierwsze, dwie na drugie śniadanie, wykorzystuję zapasy lodówki, aby odpowiednio do apetytu zróżnicować dochlebki, wzbogacam węglowodany białkiem i rozglądam się za porcją witamin. Będzie nią na przykład ogórek, wyhodowany przeze mnie ubiegłego lata na działce i zakwaszony wraz z pobratymcami w słoikach albo sałatka wielowarzywna, albo brusznice zebrane rok wcześniej w lesie na Roztoczu, czasem znowu jabłko, najlepiej kwaśne.

Po zjedzeniu wychodzę. Mogę podbiec kilkanaście metrów do właśnie podjeżdżającego autobusu i w ostatniej chwili wskoczyć na stopnie, by potem już jadąc dziwić się, że mimo tego naprawdę szybkiego i dość długiego biegu serce bynajmniej nie „pika mi jak szalone”. A czasem wybieram pójście na piechotę i idę sobie nowo zbudowaną szeroką arterią, parkiem, urokliwymi uliczkami wiecznie remontowanego Starego Miasta i jeszcze tylko kawałeczek mniej atrakcyjnym odcinkiem.

O godzinie ósmej rozpoczynam dzień pracy. Jest to praca, którą lubię. Praca trochę twórcza, samodzielna, pożyteczna, w wystarczającym stopniu zaspokajająca moje osobiste ambicje. Koledzy sympatyczni, od wielu lat ci sami. Jest zwyczaj, że wszelkie konflikty (a kłócimy się nieraz całkiem serio) już na drugi dzień idą w niepamięć i zupełnie nam z tym dobrze. Każdy robi swoje, ale kiedy trzeba, bez wahania pomaga drugiemu. Złośliwostki (bo i te się zdarzają) są niewielkiego kalibru. Jesteśmy dla siebie tolerancyjni. Znamy się nawzajem, swoje słabości i problemy domowe. Jednym słowem, stanowimy zgraną paczkę.

Zaraz po pracy zjadam w stołówce obiad. Traktuję go każdorazowo jako nową smakową niespodziankę. Oto w poniedziałek spodziewaliśmy się wszyscy makaronu z serem, a tymczasem zastajemy pieczarkowy sos z zupełnie świeżo ugotowanymi ziemniakami. Innym razem koledzy informują, że jest wątróbka, co nie budzi mojego zachwytu, a tu się okazuje, że jest to przepyszna wątróbka drobiowa z kwaszonym pachnącym ogórkiem. Kiedy indziej pieczeń wołowa jest prawdziwym szczytem łykowatości, więc znajduję pociechę w krupniku, który uwielbiam nawet w stołówkowym wydaniu. Zjedzenie obiadu w stołówce ma ten niezaprzeczalny walor, że nie jestem zmuszona biec do domu, by gotować. Przeciwnie. Od tej chwili dysponuję swoim czasem z pełną swobodą.

W „działkowym” okresie roku udaję się na działkę, gdzie na niewielkim kawałku ziemi hoduję po trochu różnych przydatnych jarzyn, wyrywam chwasty, planuję płodozmian, sieję, podlewam, palikuję, odpoczywam na własnoręcznie skonstruowanej ławce, potem zbieram, konserwuję, zjadam, a właściwie do zjadania jest już więcej osób, bo poza mną syn, synowa i dwoje wnucząt. Tak więc, jeżeli tylko jest odpowiednia pogoda, idę na działkę. A przecież mam do wyboru i inne możliwości. Na przykład: odwiedzić siostrę lub którąś z koleżanek, obejrzeć dobry film albo wystawę, wyjść z wnuczętami na podwórko, gdzie przez pół roku wszystkie ławki pełne są babć i młodych mam pilnujących pociech. Mogę też połazić po sklepach, choć ostatnio na skutek ubogiego zaopatrzenia zajęcie to i mało atrakcyjne, i mało owocne. Albo zanieść na cmentarz, na grób matki, wiązankę z działkowych kwiatów.

A kiedy pogoda nie po temu, po powrocie do domu usiąść wygodnie w fotelu i zajmując się szyciem lub haftowaniem nasłuchiwać, w co się bawią dzieci. Jak ze sobą rozmawiają. Jak się porozumiewają tylko sobie wiadomym kodem, aż któremuś z nich się przypomni, że można pomęczyć babcię, przybiegną — „Babciu! Poczytaj nam! Poczytaj!” Kiedy tego siedzenia w fotelu już za dużo, można dla relaksu umyć brudne drzwi, coś przeprać, naprawić gniazdko wtykowe, co zaczęło wypadać ze ściany, przetrzeć lustra zabrudzone tłustymi łapinami. Czy to kiedy w domu brakuje roboty?

Po dziewiątej dzieci idą spać. Znowu dwie spokojne godziny, kiedy można wybrać, zaaranżować, zrealizować, na co przyjdzie ochota. Choćby napisać takie krótkie opowiadanie.

Postronni będą zapewne mniemać, że to opowiadanie satyryczne, bo gdzie jest taki bezkonfliktowy świat i takie zadowolenie ze zwyczajności? I będą mieli poczucie, że narratorka „robi ich w konia”, a ja, nie dbając o to, jeszcze dodam, że każdej wolnej soboty i niedzieli rano, o którejś tam porze, słyszę: tup, tup, tup! — to biegnie do mojego łóżka starszy wnuczek Staś. Wdrapuje się, włazi pod kołdrę na „swoje miejsce” od ściany i mówi z głębokim zadowoleniem:

– Nie masz pojęcia, jak bardzo lubię tu z tobą być.