13

Napis: „Elżbieta z Ładów Matuszewska, żyła lat 67, zmarła dnia… Prosi o Zdrowaś Maria.”

– Zaniedbałem modlitwy.

Cmentarz obmyty nocnym deszczem. Na bezlistnych jeszcze gałązkach brzóz wiszą srebrzyste krople. Niebo zasnute ruchliwymi strzępami chmur. Zapach mokrych, przegniłych liści. „Przemijam!” Ma poczucie, jakby razem z wilgocią wsiąkał w ów śmiertelnie spokojny kawałek ziemi. „Jakie to proste. Człowiek jednoczy się z ziemią, oddaje jej wszystkie soki, rozpada się w proch. Jakie to zwyczajne. Jak zgodne z naturą.” Matuszewski zapala znicze. Chybocące, niespokojne płomyki są tu nieoczekiwanie elementem obcym. Rwą się ogniem ku górze. Żywy symbol nadziei.

Nad ranem, kiedy w końcu zapadł w krótki męczący sen, przyśniła mu się matka. Nie stara kobieta, którą pochowano na tym skrawku ziemi, ale matka z czasów jego młodości, jeszcze piękna, a przygaszona. Przyszła, gdy czytał książkę – tak go najczęściej zastawała. – „Chodź, pójdziemy na cmentarz” – powiedziała z bladym uśmiechem. Nie mieli na cmentarzu żadnego rodzinnego grobu, ale matka wzięła pod opiekę kilka żołnierskich mogił z 39 roku i idąc na cmentarz zawsze go z sobą zabierała. Rozumiał, przypominała mu w ten sposób o nieznanym grobie ojca. „Chodź, pójdziemy na cmentarz.” Przychodziła i tak właśnie do niego mówiła, a on odpowiadał: „Jeszcze dwie strony. Zaraz koniec rozdziału”. Wtedy siadała obok, czekała. Musiała mu się w tym czasie przypatrywać, bo kiedy odkładał książkę, mówiła z westchnieniem: „Robisz się taki podobny do ojca”. Tak więc matka przyśniła mu się tego rana i otwierając oczy od razu wiedział, że pojedzie na jej grób. Poczuł ulgę, bo wcześniej przerażała go myśl, jak po trzech dniach dla niego nie do zniesienia spędzi obok Ewy całą sobotę i niedzielę ze świadomością, że zniszczył co najcenniejsze, całe piękno swojego życia. Ewa go omijała – to rozumiał i godził się z tym – ale bolało, że nie dopuszcza do niego Piotrusia. I o ile wcześniej miał cień nadziei, iż zrobi to dla dziecka i nadal będzie go tolerowała, teraz zaczął tę nadzieję tracić.

„Mam jeszcze koło dziesięciu lat życia – myśli – zaledwie dziesięć lat.” A potem: „Czego ja chcę? Czego się spodziewam?” Retoryczne pytania. Odpowiedź dobrze znana i każda inna byłaby kłamstwem. „Za późno! Już tylko dziesięć lat, może mniej. Nie mam prawa… Wezwałaś mnie, żebym sobie to tak ostro, tak jasno uświadomił? Wiedziałem i wcześniej, ale nie aż tak.” Przychodzi mu na myśl – słowa matki można rozumieć nie jako zachętę do odwiedzenia jej grobu, ale jako: „I tobie czas na cmentarz”. Gdzie będzie leżał? Właściwie tu, obok matki, jest jego miejsce. „Powinienem co do tego zostawić dyspozycje – myśli. – Trzeba sporządzić testament.” Te trochę dolarów i funtów zarobionych za granicą, których nie potrafił wydać, zapisze Piotrusiowi. Właściwie – wszystko Piotrusiowi. Jedynemu, który bezinteresownie go pokochał. „Miałem zastąpić mu ojca. Nie zastąpię. To przez nią!” Wewnętrzny protest. Krzyk. Kolejny raz próbuje się uwolnić od poczucia winy przez obciążenie Ewy i kolejny raz się cofa. „Widzisz, mamo, tylko na trochę cię zostawiłem. Wkrótce znów będziemy razem.” Para ptaków szarych, nieco większych od wróbli, z nagłym świegotem wpada między gałęzie, otrząsa grad drobnych kropelek, by po chwili ulecieć. Trzeba wracać do Lublina. Zbyt późno ją spotkałem. Może młodszy umiałbym lepiej kochać? Może umiałbym… Nie umiem kochać!” Ta myśl wstrząsa nim do głębi. Jest nowa i porażająca. Kiedy zapala znicz, zgaszony wcześniej przez opadłe krople, ręce mu się trzęsą jak starcowi. Próbuje odmówić modlitwę. Może trzeba tu przyjeżdżać częściej, zacząć się do tego miejsca przyzwyczajać? Zaraz jednak myśli, że będzie na to przyzwyczajanie miał dość czasu potem. Trzeba jechać. Jeszcze się ogląda – złote płomyki, krwawe plamy goździków. Trzeba jechać.

Obiad zjada w barze. Potem jednak zamiast pójść do instytutu, skręca do mieszczącego się tuż obok kina. Na sali przeważnie studenci z pobliskich akademików. Rozmawiają dość głośno przekrzykując agresywną muzykę z głośnika. Na szczęście nie trwa to długo. Zaraz zaczyna się film i Matuszewski, który nie zainteresował się wcześniej, co będzie wyświetlane, stwierdza z niezadowoleniem, że to Bergmana „Tam, gdzie rosną poziomki”. Oglądał to przed kilkunastu laty i wbrew opiniom znawców zapamiętał jako utwór dość zawiły i nudny. Po półgodzinie zdumiony stwierdza, że – jakby oglądał zupełnie inny film. W swojej prostocie aż wstrząsający. I jaki mądry! Kiedy światło się zapala, myśli, że widocznie nareszcie do tego filmu „dorósł”. Przez moment zastanawia się, co z niego zrozumieli, co wynieśli ci wszyscy młodzi. Jeszcze w swoim gabinecie przez pewien czas rozważa przypadek profesora Borga, a potem: „Mieliśmy pójść do kina razem”.

Siedzi bez ruchu patrząc w pociemniałe okno.

Nagle – nadzieja. Mało! – niemal pewność – dziś ona da znak, że już się nie gniewa. Odezwie się albo uśmiechnie… Prędko do domu! Z tego pośpiechu nie może wyciągnąć z zamka klucza, szarpie bezskutecznie, aż okazuje się, nieodpowiednio go przekręcił. Strach, że się spóźni na ten sygnał, że ona położy się spać. Hamuje ostro przed dwoma chłopakami przebiegającymi jezdnię. To go otrzeźwia. W windzie wydaje mu się, jedzie wolniej niż zwykle. Otwiera. Pali się w kuchni i łazience. W kuchni – pusto. W łazience… Jeżeli ona tam jest, to nie słyszy, że wrócił – właśnie pralka wiruje, głośno huczy. Matuszewski się rozbiera i gorączkowo myśli, jak teraz postąpić.

– Wujku!

Wołanie Piotrusia to sygnał-wskazówka. Idzie do dziecka.

– Gdzieś ty sobie poszedł na cały dzień? – mówi z wyrzutem Piotruś.

– Jeździłem daleko, aż do Puław. Musiałem kogoś odwiedzić.

– Siądź tutaj, wujku. Opowiem ci bajkę. Wymyśliłem.

A kiedy Matuszewski przysiada na krawędzi tapczanu, przytula policzek do jego ręki i zaczyna opowiadać ściszając głos.

– Po ogrodzie pałęta się dziewczę. I ona wszystko podlewa. Czy trawę, czy drzewa, czy kwiaty. Ona podlewa wszystkie ogrody świata! To już koniec – mówi po chwili.

Matuszewski wzruszony kładzie dłoń na głowie chłopca.

– Piękna bajka. Napisałeś ją w swojej książce?

– Narysowałem. Jutro mi napiszesz – odpowiada sennie. Przymyka oczy. – Tylko jeszcze nie idź – prosi.

Przez nie domknięte drzwi słychać, jak Ewa roztrzepuje i wiesza uprane rzeczy. Potem z czymś mokrym w ręku staje w drzwiach. Spostrzega Matuszewskiego i zamiera. Zaraz jednak idzie w stronę grzejnika, rozkłada na nim, co przyniosła, i z powrotem wychodzi. Bez słowa. Jego serce, które w momencie wejścia Ewy wykonało szalony skok, przystaje. „Pójdę do kuchni – myśli. – Zrobię kolację. Ona tam zaraz przyjdzie.” Zmusza się, żeby wstać. Jedzenie szykuje powoli, w dalszym ciągu nasłuchując, co robi ona. A Ewa widocznie zamierza się kąpać. Napuszcza do wanny wodę, zakręca kran, pewnie już się zanurza – to ciało, które miał aż tak blisko, a którego nadal nie znają ani jego ręce, ani usta, ani oczy, zaledwie ten zuchwały, co śmiał wtargnąć do wnętrza, spenetrować wilgotną ciemność. Wspomnienie tego momentu, tego – aż do utraty świadomości – szalonego porywu, zaczyna z nagła pięknieć w jego wyobraźni, pobudzać ją. Oto wkracza do łazienki, ogarnia ukochaną ramionami, unosi – mokrą, nagą – na swoje łóżko i tu zakrywa własnym ciałem. Niemal czuje wilgoć złotawej nagości. Zaczyna jej nieodparcie pragnąć, wbrew niedawnym wyrzutom sumienia gotów do nowej „zbrodni”. Przypomina sobie, że powinien coś zjeść. Jedzenie jednak nie ma żadnego smaku. „Czyham jak zaczajone zwierzę” – myśli, ale już bez poczucia winy, z odrobiną samoafirmacji. „Jeszcze żyję! jeszcze pragnę! Jeszcze jestem gotowy do szaleństwa!” Czeka przy stole wyjścia Ewy. Może zechce, żeby suszył jej włosy? Przywołuje ją ku sobie pragnieniem. Tym mocniejszego doznaje wstrząsu, kiedy Ewa wprost z łazienki idzie do swojego pokoju. „Co ty robisz!” – krzyczy za nią w myśli. A potem stopniowo zapada się, pogrąża w grzęzawisko rozpaczy.

Nad ranem śni mu się matka. Właśnie wychodzi z instytutu i chce wsiąść do samochodu, a ona już tam jest, siedzi w koronie jasnobrązowych warkoczy, z oczami niebieskimi o powiekach zaczerwienionych od świeżo wypłakanych łez, zwraca ku niemu szczupłą twarz.

– Pojedziemy na cmentarz, synku?

Sen się urywa.

Matuszewski otwiera oczy. Po zaledwie porannej krótkiej drzemce głowa, ręce, nogi – wszystko jak z ołowiu. Za oknem słońce i trzepot ptasich skrzydeł. „Czekasz na mnie, mamo?” – pyta i myśli, że dziś jeszcze trzeba zrobić testament. Pojedzie do instytutu. Tam spokojnie, z dala od Ewy, usiądzie i będzie pisał. Z trudem podźwiga ciężkie członki. Tamci chyba jeszcze śpią. Zabiera kanapkę i szybko opuszcza mieszkanie.

Na dole uderza go rzeźwość chłodnego powietrza, rozległy błękit nieba, zapowiedź już listowia na gałązkach wierzb płaczących. Wiosna! Gdzieś słyszał bądź przeczytał, że najwięcej ludzi umiera wiosną. Nie pamięta jednak, czy było to zdanie jakiegoś autorytetu poparte statystyką czy zaledwie impresja.

Zredagowanie testamentu, wbrew przewidywaniom, okazuje się w jego przypadku czynnością dość prostą. Przekazanie całego majątku, który można wyliczyć zaledwie w kilku punktach, jednej osobie, z upoważnieniem matki spadkobiercy do dysponowania własnością nieletniego, jest naprawdę mało skomplikowane. Jeszcze tylko życzenie co do własnego pochówku. Potem sobie przypomina, że jako składnik majątku trzeba wymienić także prawa autorskie. Wnosi odpowiednią poprawkę i jeszcze raz, od nowa, zaczyna czytać:

Testament.

Ja, Janusz Matuszewski, syn Henryka i Elżbiety z Ładów, urodzony 4 lipca 1935 roku w Puławach, jedynym swoim spadkobiercą stanowię Piotra Furtaka, urodzonego 30 marca 1988 roku w Katowicach, syna mojego przyjaciela Tomasza Furtaka…

Tu się zatrzymuje. Oto jeszcze jeden zmarły, którego powinien odwiedzić. Może to o tym grobie chciała mu matka przypomnieć? Ogarnia go niepokój. Wrzuca brulion testamentu do szuflady. „Jutro przepiszę i znajdę świadków. A teraz trzeba na cmentarz!”

Po drodze kupuje wiązankę i znicze. Ostatnio był na grobie Tomasza w lutym, przed wernisażem Aldony, razem z Ewą i Piotrusiem. Potem oboje byli chorzy, a on się nimi opiekował – szczęśliwy. Nic nie zapowiadało katastrofy. A przecież doszło do tego, że wstydzi się patrzeć jej w twarz. „Tomek – mówi z rozpaczą – nie umiem jej kochać! Nie wiedziałem, nie spodziewałem się, że to takie trudne. Co ja mam teraz zrobić?” Nagły powiew wiatru przytłumia, niemal gasi płomienie zniczy. Ale po chwili podnoszą się i znowu jasno płoną. „Trzeba tak jak one” – myśli. Teraz kiedy Ewa daleko, znowu nabiera odwagi. Trzeba do niej pójść, powiedzieć: „Wybacz! Jeżeli możesz, wybacz mi”. Jasno sobie uprzytomnia niestosowność własnego – od tamtego pamiętnego wieczoru – zachowania. Czego w takiej sytuacji kobieta oczekuje od mężczyzny? Jeżeli oczekiwała czegokolwiek, wszystkie te oczekiwania były próżne. Na nic nie było go stać poza własnym przerażeniem, wstydem, cierpieniem. „Boże! Jakiż ze mnie egoista, jaki egocentryk.” Natychmiast powinien kupić kwiaty, najpiękniejsze, i jechać do niej. Powiedzieć – wybacz! Powiedzieć – kocham cię! Powiedzieć – wszystko dla ciebie zrobię, co tylko chcesz! Jak dobrze, że tu przyjechał. Tomasz! Ten umiał kochać. „Dziękuję ci” – mówi do zmarłego. Z radośnie rozedrganym wnętrzem odchodzi.

Spotyka ich tuż za bramą cmentarza – Ewę z Piotrusiem – i traci na chwilę oddech. Piotruś do niego podbiega.

– Jesteś! A mamusia mówiła, że pojechałeś do pracy. Pójdziesz z nami do tatusia i do Kasi?

– Daj wujkowi spokój – upomina go surowo Ewa. – Wujek już był na cmentarzu.

„Nie chce, żebym z nimi szedł” – myśli Matuszewski i w jednej chwili przygasa jego poprzednia radość. Zdobywa się jednak na to, że mówi:

– Idź, Piotrze, z mamusią. Zaczekam na was w samochodzie.

Wtedy Ewa – chłodnym tonem:

– Nie trzeba. Nie wracamy z cmentarza do domu.

Tylko tyle. Każde słowo jest jak ostrze. Dobre chęci Matuszewskiego padają martwe. „Nie jestem jej potrzebny. Nasze umowy rozsypują się jedna po drugiej. Nie dopuszcza mnie do Piotrusia. Nie zaprasza do stołu. Może wkrótce zaproponuje, żebym się wyprowadził.” Nie dostrzega przewrotnej niesprawiedliwości tego myślenia. Znowu całą winę chce widzieć w postępowaniu Ewy, jakby tamte rozważania przy grobie Tomasza w ogóle nie miały miejsca. Choć nie. Bo przecież zaraz myśli: „Nie wolno mi się jej narzucać. Po tym co zrobiłem, być może ma dla mnie tylko pogardę”. Wraca do pustego mieszkania. Może się tu czuć zupełnie swobodnie. Gorycz.

Następnego wieczoru zastaje w domu Pawła. Korczyński siedzi w kuchni z gitarą Tomasza. Lekko trąca struny.

– Piękny instrument – mówi, gdy Matuszewski staje w drzwiach. – Piotruś już zasnął.

Matuszewski domyśla się, że Ewa musiała wyjść i zatrudniła Pawła do opieki nad synkiem. „Przestałem być godny zaufania” – to z porcją autoironii.

– Zjesz coś? – zwraca się do Korczyńskiego.

Paweł kiwa głową, więc stawia na ogniu czajnik i zaczyna krajać chleb.

– Nie mówiła, kiedy wróci? – pyta.

– Przed dziesiątą – odpowiada Paweł nadal brzdąkając na gitarze. – Piotruś ma świetny słuch. Trzeba by kupić mu jakiś instrument.

– Jak wypatrzysz coś odpowiedniego, daj mi znać. Będę miał dla niego prezent na urodziny.

– A dla niej co będziesz miał, wodzu?

Matuszewskiemu uderza do głowy krew.

– Nie umiem jej kochać! – wyznaje niespodzianie.

Paweł poprzedza słowa bogatym akordem.

– Ty, wodzu, jesteś Czerwony Blask. Kto lepiej niż ty potrafi przeglądać się w Kropelce Rosy? Barwić różem jej srebrzystość?

– Przestań – rzuca przez zęby zrozpaczony Matuszewski. – Nic nie wiesz. Przestań!

– Nie słuchać wodza, to przywilej czarownika – odpowiada. Podchodzi do okna, wciąż jeszcze z gitarą, i tu nagle kładzie dłoń na struny. Tłumi dźwięk. – Ach! – mówi patrząc w dół.

Matuszewski w jednej chwili jest obok. W świetle latarni widać hamujący samochód, czerwoną skodę Łukasza Oleckiego. W samochodzie gaśnie po chwili światło i – nikt nie wysiada. Stoją tak obaj patrząc. Matuszewskiemu się wydaje, że trwa nieskończenie długo, aż Ewa otworzy drzwiczki i szybkim krokiem zacznie się zbliżać do bloku. Skoda Łukasza rusza. Paweł odwraca się od okna. Matuszewski przemaga słabość. Zanim winda wjedzie na górę, wychodzi z kuchni. Pada twarzą na tapczan. Krótki tłumiony szloch! Słyszy, jak ona wchodzi, a Paweł, zapewne stojący w drzwiach kuchni, mówi:

– Gdybym wiedział, Księżniczko, nie zgodziłbym się zostać.

– Nie poproszę cię więcej. No! Co tak patrzysz? Mówię, że więcej cię nie poproszę! – prawie krzyczy ona.

***

Można i tak! Najpierw pozwolić mnie! Potem Łukaszowi! Mają rację ci, którzy twierdzą, że wszystkie kobiety jednakie. Trzeba się wyprowadzić. To już koniec. Tego przedpołudnia Zosia Wajczakówna z sekretariatu powiedziała:

– Panie profesorze, szukał pan pokoju. Czy to jeszcze aktualne? Znajomi skończyli budować domek na osiedlu „Świt”, ale są tak zadłużeni, że chcą część na parę lat odnająć. Spokojne miejsce. Przez LSM niedaleko do instytutu. Ludzie sympatyczni. Polecam.

Przecież zanim sprowadził się do Ewy, marzył właśnie o takim spokojnym miejscu. Ma możliwość to marzenie zrealizować.

Dzisiaj znowu, celowo, wrócił bardzo późno. Pomimo to Ewa ciągle jeszcze się krząta, robi w szafkach generalne porządki – za trzy tygodnie Wielkanoc. Matuszewski nagle się zrywa, idzie do kuchni. Ewa kończy myć zlew. Nie ogląda się, nie przerywa czynności. A on przez jakiś czas nie może wydobyć głosu, potem z kurczowo zaciśniętego gardła wyrzuca pytanie:

– Mam się wyprowadzić?

Ewa zaczyna zlew spłukiwać – dokładnie, powoli. Potem myje i starannie wyciera ręce. W końcu, ciągle jeszcze stojąca tyłem, odpowiada:

– Zrób, jak chcesz.

Obraca się. Wymija go. Wychodzi.

Matuszewski przez zaciśnięte gardło nie może przełknąć śliny. Robi mu się jej w ustach coraz więcej i więcej, aż tyle, że musi wypluć do zlewu. Potem spuszcza wodę i moczy twarz. To trochę pomaga. Stoi jeszcze przez jakiś czas, trzymając kurczowo brzeg zlewozmywaka. „Nawet nie raczyła spojrzeć! Jakbym był śmieciem!” Narasta nowa fala protestu. Wszystko w nim krzyczy. Jego wzrok pada na leżący obok zlewu długi kuchenny nóż. Nie potrafi przez pewien czas oderwać oczu od cienkiego srebrzystego ostrza. „Wszystkie jednakie – myśli. – Czymże ona różni się od tamtej?” Nie jest prawdą, co powiedział Baranowi, że był to nic nie znaczący epizod. Przeciwnie. To przez Bożenę pozostał samotny, nie ożenił się. Każdy życzliwy odruch, każdy kobiecy uśmiech wydawał mu się kolejną perfidną pułapką. Uległ dopiero jej. Ewelina! Pamięta – otworzyła drzwi i była w niebieskiej bluzeczce. Uśmiechała się, więc ten uśmiech nie był przywołany dla niego, ale po prostu dla kogoś, kto stał za drzwiami. Pamięta… Może dlatego, że była żoną Tomasza, mężczyzny daleko atrakcyjniejszego niż on sam, przyjął jej życzliwość – zabarwioną odrobiną zalotności – bez oporu, jako dar nieba, nie myślał umknąć ani się bronić, czuł się w tej sytuacji bezpieczny. Ale Tomasza już nie ma. A on pozostał ze swoją miłością i swoim cierpieniem. Trzeba się jak najszybciej wyprowadzić. Żeby choć spojrzała! Nagły żal. „Dlaczego ty tak – mówi do niej – dlaczego?” Już teraz ma na swoje usprawiedliwienie te kilka prób naprawienia zaistniałej sytuacji (jakże skromnych). Zdecydowała się na Łukasza. Ot – dlaczego. Zazdrość! Olecki wydaje mu się człowiekiem wyjątkowo perfidnym i podłym. I znowu bolesny żal. „Nic dla ciebie nie znaczę? Po co więc do mnie przyszłaś? Dlaczego mi pozwoliłaś?” Wspomnienie oblewa go żarem. Jak ona by zareagowała, gdyby tam w tej chwili poszedł? Gdyby ją wziął na jej własnym łóżku, pewnie już śpiącą? Od tamtego wieczoru jego odczucia nabrały ogromnej intensywności, dalekiej od poetycznych – zaledwie marzeń. Pragnie jej. Całym ciałem – pragnie. Leżąc na wznak na tapczanie, ujmuje w obie dłonie i lekko zaciska nabrzmiały członek. Woła ją myślą. Krzyczy. Woła. I ten jego krzyk rozładowuje się w brutalnym akcie samogwałtu. Wraca do rzeczywistości z twarzą mokrą od łez, bezsilny. „To już koniec – myśli. Przed świętami muszę się wyprowadzić.”

Miał wtedy dwadzieścia dwa lata. Na roku uchodził za poważnego, konkretnego i odważnego. Wybrano go przewodniczącym nowo powstałego koła ZMS. Traktował tę swoją funkcję bardzo serio. Pomagał słabszym. Chciał, żeby członkowie organizacji naprawdę przodowali i w nauce, i w pracy społecznej. Spowodował – podjęto zobowiązanie, że wszyscy, którzy nie są dziećmi rolników, wyjadą na akcję żniwną do PGRu.

Ktoś zadbał, żeby ich grupę, przeważnie męską, połączyć z kołem z biologii, gdzie przeważała płeć piękna. Bożenę zauważył natychmiast. Trudno było jej nie zauważyć. Była to śliczna śniada brunetka o oczach czarnych, słodkich i roześmianych. Miała ciemne rumieńce i usta jak dojrzałe wiśnie. Przypadkowo siadła naprzeciw niego w czasie pierwszego posiłku. Ich oczy raz, drugi się spotkały i za każdym razem piersi zalewał mu żar, jedzenie więzło w gardle. Postanowił jej unikać. Już po dwu dniach uznał to postanowienie za nader fortunne. W tym czasie zdążyła zaprząc do swojego peletonu wszystkich chłopców. Stało się to zaraz pierwszego dnia na wieczorku zapoznawczym, którego organizatorem (z racji swojej funkcji) był i on. Tańczyła żywiołowo, z zapałem i bez przerw. Był chyba jedynym, który na tym wieczorku nie poprosił jej do tańca. Bożena miała swoją paczkę złożoną z czterech kolegów z biologii i jednej dziewczyny, brzyduli blond, równie jak ona żywiołowej i mocno złośliwej istoty. Do tej paczki dołączył natychmiast Irek Baran. Utworzyli brygadę przodującą w pracy i w złośliwych psikusach. Wkrótce był jedynym, który nie stał się ofiarą ich nieustannej aktywności. Podejrzewał, że Irek ochrania go przez sympatię. Na kolejnym wieczorku zdarzyło się, że Baran tańczył z Bożeną i kiedy właśnie byli tuż obok niego, nagle przystanął.

– Janusz, zastąp mnie, proszę. Muszę na chwilę wyjść.

Włożył mu swoją partnerkę w ramiona i szybkim krokiem opuścił salę. Poczuł tuż obok jej sprężyste ciało, gorące, zapach włosów. Była prawie taka wysoka jak on. I kiedy w obrocie nieco przylgnęła do niego bokiem – doznał silnego wstrząsu. Powinien był zostawić ją natychmiast tam, na środku sali, a on – przy kolejnym obrocie mocniej ją przygarnął i znowu, i jeszcze, i jeszcze raz… Wrócił na salę Irek. Wtedy się przeraził, że mu ją zabierze. Ale Baran przestawił ramię adapteru znowu na początek płyty i porwał do tańca Luśkę Warecką. W ten sposób ich taniec trwał nadal, a kiedy melodia dobiegała końca – zgasło na sali światło. Bożena przestraszona odruchowo do niego przywarła. Zaczął się na sali rozgwar. Oni stali we wzajemnych objęciach. Czuł lekkie drżenie jej ciała.

– Chodźmy stąd – szepnęła mu prosto do ucha.

Wymknęli się z sali w ciemną bezksiężycową noc, bardzo ciepłą, pachnącą. Biegli trzymając się za ręce, potykając w ciemności. Potem, kiedy sobie przypominał ten moment, był pewny, że to ona go prowadziła, jakby wszystko po ciemku widziała. A może to tylko on – podniecony, wzburzony – nie widział prawie nic. Już byli na łące. Usłyszał szmer płynącej nie opodal rzeki. Zatrzymała się, ogarnęła go ramionami, przylgnęła, zatoczyli się i upadli nie wypuszczając z objęć. Była w bardzo szerokiej spódnicy i pod tą spódnicą zupełnie naga. Była jak letnia gwałtowna burza, a on jak piorun, który przeszył ją na wskroś! Była szczęściem! rozkoszą! ciemnością! całym światem! W którymś momencie opuściła go nagle. Został na łące sam i przez resztę krótkiej letniej nocy patrzył w gwiazdy.

Na śniadanie Bożena nie przyszła. Koleżanki oznajmiły, że chora. Nie wyszła także do pracy. Ale wieczorem w świetlicy zastał ją z całą paczką. Nie podszedł. Tamci byli w znakomitych humorach. Chichotali bez przerwy z sobie tylko wiadomych powodów. Bożena promienna, roześmiana – pomyślał, że pewnie wcale nie była chora, ale po prostu odsypiała poprzednią noc – nie zwracała na niego uwagi. Sądził, że nie chce zdradzić przed towarzystwem tego, co się między nimi wydarzyło. Potem zaobserwował, że wśród tamtych powstał jakiś spór. Bożena protestowała czy domagała się czegoś. W końcu Irek Baran wstał i podszedł do niego, rzekomo zagłębionego w lekturze „Polityki”.

– Janusz, ty naprawdę zerżnąłeś Bożenkę?

Jakąż on musiał mieć minę, jeśli tamten zaczął się nagle gęsto tłumaczyć.

– No, bo widzisz, myśmy się założyli. To znaczy ona założyła się z nami o butelkę jabczaka, że cię skruszy. Mówi, że wygrała, ale my jej nie wierzymy. Wysłali mnie, żebym cię zapytał…

Przez chwilę czekał odpowiedzi, zmieszany, potem widząc jego skurczoną, pobladłą twarz dodał:

– Ty się nie przejmuj. Wszyscyśmy ją mieli.

Wtedy on wstał i podszedł do tamtego stolika.

– Co ty za głupstwa pleciesz? – zapytał cicho, patrząc na nią z nienawiścią. – Wrabiasz mnie w swoje brudy. Ja z kurwami się nie zadaję.

Czuł na czole zimne krople potu. Wyszedł trzaskając drzwiami. Następnego dnia wyjechał, informując kierownika PGRu, że otrzymał wiadomość o chorobie matki. Od tamtej pory nie potrafił uwierzyć żadnej. Natychmiast się włączał ostrzegawczy alarm.

Rano bierze od Wajczakówny adres i jedzie na Łukowską. Pokój jest na pięterku, około piętnastu metrów kwadratowych, z balkonem i maleńką kuchenną niszą. Łazienka do wspólnego użytku z przyszłym lokatorem drugiego, położonego obok pokoju. Pyta o cenę. Gospodyni się waha. Potem godzi się na tę, którą płacił dotychczas.

– Telefonu jeszcze nie mamy, ale sądzę, że i to uda się mężowi jakoś załatwić.

Na to „załatwić” kładzie nacisk sugerując, iż będzie to niezupełnie legalny sposób. Matuszewski myśli, że budując dom, zapewne od dawna do takich sposobów przywykli. Wychodząc zauważa kilka owocowych, już podrośniętych, drzewek. Za miesiąc rozkwitną pod oknami. Na balkonie posieje maciejkę. Teraz trzeba tylko szybko się przeprowadzić. Zamawia na następny dzień dwu studentów i z ich pomocą przewozi co najcięższe – książki. Resztę zabierze po trochu w walizkach. Obróci zaledwie kilka razy. W ciągu dwu dni na starym mieszkaniu zostaje tylko jedna walizka z resztą rzeczy i położona na biurku koperta z testamentem. Początkowo zamierzał się wynieść cichaczem, w czasie nieobecności Ewy. Potem zdecydował, że winien jest jej to „wybacz”, na które nie zdobył się wcześniej.

Popołudnie spędza w nowym pokoju. Ścieli wersalkę, układa w szafie bieliznę, wiesza ubrania. W miarę upływu czasu narasta strach. Jakże przed nią stanie? Musi się jednak na to zdobyć. Musi! Inaczej straci dla siebie resztki szacunku. Nie wie, czy Ewa zauważyła, że od trzech dni w pokoju ubywa jego rzeczy. Czy może będzie to dla niej zaskoczeniem? Do samochodu wsiada o dwudziestej trzydzieści. Przez chwilę trwa nieruchomo. Potem rusza. Jedzie wolno przez całe miasto, pod blokiem zauważa – pali się w kuchni. Otwiera drzwi. „Ostatni raz” – myśli. Szybko przechodzi – bał się spojrzeć, co robi ona. Siada na tapczanie i ukrywa twarz w dłoniach. „Boże! Boże!” – powtarza wielokrotnie, zupełnie rozdygotany. Wreszcie zdejmuje kurtkę i idzie do kuchni. Ewę zastaje przy stole nad szklanką, z głową wspartą na ugiętej ręce. Powolnym, systematycznym ruchem miesza łyżeczką herbatę – kto wie od jak dawna. Nie podnosi na niego oczu. Nie przerywa mieszania. Matuszewski przez chwilę się waha, potem przysiada. Próbuje się opanować.

– Zaraz sobie pójdę – mówi. – Wybacz mi!

Wtedy Ewa w dalszym ciągu mieszając herbatę:

– Może powinnam zapytać, dlaczego taką właśnie podjąłeś decyzję? Może powinnam to wiedzieć?

Głos ma drewniany, obcy. Właściwie to nawet nie jest pytanie. A jemu krew odpływa z serca.

– Przecież ty wiesz – mówi z trudem.

Podnosi na niego wzrok. Oczy lśniące, przeszklone łzami. I znowu ten drewniany głos:

– Mylisz się. Ja nie wiem.

Przerażenie! Nie był przygotowany na żadne pytania ani odpowiedzi, co najwyżej na to: „Wybacz mi!”, na nic więcej. A Ewa patrzy mu prosto w twarz, czeka.

– Wybacz! – powtarza.

– Co mam ci wybaczyć? – A kiedy on milczy. – Ty naukowiec, racjonalista, powiedz mi jasno, prosto, precyzyjnie, co ci mam wybaczyć.

Matuszewski wspiera łokcie o stół, chowa twarz, a potem szeptem:

– To, jak zachowałem się wobec ciebie. Wiem, nie powinienem cię prosić… Sam sobie nigdy tego nie wybaczę. Wstydzę ci się patrzeć w oczy – mówi z rozpaczą.

– To nie jest ani jasne, ani precyzyjne. Nadal nie wiem, co ci mam wybaczyć i czego ty się wstydzisz.

Matuszewski odkrywa boleśnie napiętą twarz.

– Przecież ja się zachowałem jak zwierzę! Zgwałciłem cię!

Ewa patrzy chłodno, uważnie.

– Gwałt to, o ile wiem, działanie wbrew cudzej woli. Nie przypominam sobie, żeby coś takiego miało miejsce.

Matuszewski opuszcza powieki. Po raz setny przeżywa w myśli ten moment, którego nie jest w stanie inaczej określić niż jako gwałt dokonany na swojej wielkiej, jedynej miłości.

– Więc czego ty się wstydzisz? – pyta ona. – Że rozbudziłam twoje pożądanie? Że zachowałeś się wobec mnie jak mężczyzna spragniony kobiety? A może masz mi za złe, że tak łatwo uległam? Ile jest w tym twoim geście pogardy dla kobiety zbyt łatwej?

– Jak możesz?! – wybucha.

– A ty? Jak możesz? – pyta ona daleko ciszej.

Mierzą się przez chwilę wzrokiem. Potem on nagle mówi:

– Kocham cię!

Milczenie. Wreszcie Ewa głosem na granicy łez:

– Nie wiem, jak to jest. Kobieta, kiedy kocha, nie opuści swojego mężczyzny. A wy? Każdy z was mówi „kocham!” i każdy odchodzi. Idzie swoją drogą, jakby ta miłość była nic warta!

– Przecież pytałem. Miałem nadzieję, że powiesz „zostań”.

– Nie pytałeś, czy zostać. Chyba pamiętasz, o co pytałeś i jaka była moja odpowiedź.

– Tak. Pamiętam. – A po chwili załamującym się ze wzruszenia głosem: – Mam zostać? Chcesz, żebym został?

I Ewa odpowiada:

– Tak. Chcę, żebyś został. Ze mną i z Piotrusiem. Chcę, żebyś tutaj z nami był. – Łzy płyną jej po twarzy dwiema prędkimi strużkami. – Chcę, żebyś nas nie omijał. Żebyśmy mogli znowu się do siebie uśmiechać. Rozmawiać. Razem siadać przy stole. Razem milczeć. Chcę tak dużo, że wcale nie wiem – czy jest to możliwe.