12
Łukasz Olecki przychodzi teraz niemal co drugi dzień. Zawsze z kwiatami. Aż Ewa protestuje:
– Zabrakło mi już wazonów. Daj spokój!
– Nawet tego mi nie wolno? Nie myśl, że wchodzę do kwiaciarni i ot tak, kupuję co jest. Za każdym razem zastanawiam się, czy bardziej będą ci się podobały te czy tamte. Czy pasują do twoich włosów, oczu, ust…
Matuszewski chętnie zapadłby się pod ziemię, byle nie słyszeć tej dobiegającej z przedpokoju rozmowy. Więc Łukasz postanowił nasilić starania o względy Ewy? Czy to znaczy, że ona na tę drugą jego propozycję nie powiedziała zdecydowanie „nie”?
Piotruś jest u kolegi na dole. Można się położyć i ukryć w zgięciu łokcia twarz. Nie pomaga, bo już po chwili Ewa nastawia preludia Bacha. Ile razy ostatnio przychodzi Łukasz, nastawia tę płytę i czysty ostry głos trąbki przekłuwa Matuszewskiemu serce. Gdyby Piotruś tu był, łatwiej by było to znieść. Zrywa się, ubiera i wychodzi z mieszkania, najciszej jak potrafi. Jeżeli Ewa będzie sądziła, że jest obok, nie pozwoli Oleckiemu na zbyt daleko posuniętą poufałość. Na dole orientuje się, że nie zabrał kluczy od samochodu ani od mieszkania. „Może to i lepiej, przejdę się po świeżym powietrzu.”
Słońce właśnie zachodzi. Dość silny wiatr, który wiał przez cały dzień – zacichnął. Okna bloków palą się czerwienią od wieczornej zorzy. Potem stopniowo przygasają, aby z nagła rozbłysnąć złotem. Matuszewski idzie przez osiedle. Wiatr osuszył asfalt. Skurczyły się na trawnikach brudne poduszki śniegu. Wieczorny chłód kładzie kompres na jego rozpalone czoło, na tętniące skronie, przynosi ulgę. „Powinienem tak każdego wieczoru wyjść na spacer – myśli. – Przez ciągłe jeżdżenie samochodem mam za mało ruchu. Za mało bywam na powietrzu. I jej by się przydał taki wieczorny spacer. Ale przecież nie zostawi dziecka, żeby ze mną wyjść. Chyba że wychodzilibyśmy na godzinkę po kolacji razem z Piotrusiem. Muszę jej to zaproponować.” Zaraz sobie wyobraża wspólne wieczorne spacery, jak prowadzą między sobą za rączki Piotrusia. Wszyscy by myśleli, że to małżeństwo z dzieckiem. Idzie aż za osiedle. Zawraca. Zaczyna dmuchać mu w twarz porywisty ciepły wiatr, który wcześniej był przycichł. Idzie pod ten wiatr!
– Dobry wieczór, panie profesorze.
Matuszewski zaskoczony przystaje. Na chodniku, tyłem do wiatru, stoi jego doktorant Tadek Walczak, polecony przez niego na miejsce Tomasza.
– Dobry wieczór. Cóż za spotkanie! Co pan robi w mojej dzielnicy?
– Mieszkam tu. I to od urodzenia. Jest to więc i moja dzielnica. A teraz wyszedłem z psem, bo mama chora.
Z wesołym poszczekiwaniem dopada ich nóg niewielka psina, aby zaraz z powrotem pobiec w szalonym pędzie w ciemność.
– Pięknie pan bronił pracy. Byłem z pana dumny.
– Niemało zawdzięczam panu, profesorze. A za uznanie dziękuję.
Idą powoli w kierunku bloku Ewy.
– Jak się panu pracuje w „Novum” – pyta Matuszewski.
– Zupełnie dobrze. To miejsce naprawdę sympatyczne. Z niemal rodzinną atmosferą. Nikt tam nie próbuje nikogo zniszczyć ani poniżyć.
– Batowski pana zaakceptował?
Walczak przez pewien czas milczy.
– Traktuje mnie jak równorzędnego partnera. Nie uważa pan, że to wypadek dość szczególny? Inny na jego miejscu grałby rolę zwierzchnika. W końcu i pracuje dłużej i jest nieco starszy.
– Nie tak znowu długo. Dwa i pół roku. Nie jest z wykształcenia informatykiem, może więc ma szacunek dla pana umiejętności i tytułu.
– To chyba nie to. Trudno cokolwiek zarzucić jego umiejętnościom. Niejeden nasz absolwent nie dorównuje mu. Wie pan, jak stracił rękę?
– Tak. Oczywiście. To był wypadek w kopalni (jest inżynierem górnikiem). Przez trzy tygodnie balansował na krawędzi między życiem a śmiercią.
– Jakże takie wypadki ważą na psychice ludzi. Czasem mam wrażenie, że cały jest zanurzony w bolesnych wspomnieniach. Chętnie bym mu w takich momentach pomógł, ale doprawdy nie wiem jak.
– Nie wydaje mi się, żeby pan mógł mu pomóc – mówi Matuszewski. – A tym bardziej, nie znając prawdziwej przyczyny jego stanu.
– Rozumiem, że pan wie więcej.
– No cóż, śmierć Tomasza Furtaka to było prawdziwe nieszczęście.
Potem jednak myśli, że oni obaj, Walczak i on, na tej śmierci zyskali.
Dochodzą do miejsca, skąd już widać okna mieszkania Ewy. Właśnie światło w dużym pokoju gaśnie. Mży tylko ledwo widoczny poblask. Serce Matuszewskiego na chwilę przystaje, a potem gorąca fala uderza mu do głowy. Rzuca „dobranoc” i niemal biegnie do windy tak wzburzony, że w ogóle nie myśli, co zrobi tam, na górze. Dopada drzwi i zaczyna dzwonić ostro jak na alarm. Otwierają mu oboje, Ewa z Piotrusiem, trochę wystraszeni.
– To ty? – mówi Ewa. – Nie wiedziałam, że wyszedłeś.
– Wujku! – woła Piotruś. – Będziemy oglądać przezrocza.
– Przepraszam. Zapomniałem klucza.
To go wcale nie usprawiedliwia. Wiesza kurtkę. Zawstydzony.
– Olecki już poszedł? – pyta.
W ten sposób zdradza przed Ewą przyczynę wzburzenia.
– A gdyby nie poszedł?…
Matuszewski śpiesznie umyka wzrokiem.
– Spotkałem na dole Walczaka. Okazuje się, mieszka niedaleko.
– Rozumiem – mówi ona.
Odchodzi do pokoju. Za nią on, prowadzony za rękę przez Piotrusia. Co ona rozumie? Czego się domyśla? O co go posądza?
W pokoju już wszystko przygotowane do wyświetlania przezroczy. Rozwinięty ekran. Rzutnik ustawiony na krześle. Siadają na wersalce. Ewa pośrodku – będzie obsługiwała aparat.
Piotruś z matką na tle morza (ujęcie od tyłu).
Piotruś z ojcem budują ogromny zamek z piasku.
Tomasz z Piotrusiem biegną plażą.
Ewa w pozycji: na jednej nodze, z rękami rozpostartymi jak do lotu.
Tomasz siedzi z twarzą zwróconą w stronę obiektywu.
Matuszewski słyszy głębokie westchnienie Ewy. W świetle rzutnika błyska spływająca po policzku łza.
Na kolejnych przezroczach są we troje, Ewa z Tomkiem – tacy oboje piękni i tacy do siebie niepodobni – i Piotruś, złotobrązowy nagi Amorek.
Teraz Ewa z synkiem. Oboje niespodzianie schwytani w obiektyw. Nie ma tu Tomasza, a przecież jest. Wyczuwa się jego fotograficzny talent, tę umiejętność bezbłędnego kadrowania łapanych na gorąco ulotnych chwil.
Ewa gasi rzutnik. Siedzą w milczeniu nie kwapiąc się do zapalania światła. Po chwili Piotruś wchodzi na kolana matki, obejmuje jej szyję, a ona go przygarnia, przytula do piersi i Matuszewski czuje się równie zbędny, jak kiedy obserwował ich we troje po powrocie znad morza w końcu sierpnia.
***
„O Boże! ty, który jesteś!” Kilka miesięcy temu, że zamieszkał z nią pod jednym dachem, uznał za szczyt szczęścia. A teraz? Jak to nazwać? Dezintegracja osobowości na skutek bezustannego napięcia nerwowego. Brzmi to naukowo i śmiesznie. Niebezpieczne szczęście! „O Boże! ty, który jesteś, jeśli jesteś…” Wychodzi z kościoła i postanawia podjechać po nią do pracy. Ma kłopot z zaparkowaniem samochodu. Zatrzymuje się dość daleko, wysiada więc, żeby czekać bliżej drzwi. Właśnie pracownicy zaczynają tłumnie opuszczać gmach i niespokojny, że może ją przeoczyć, nerwowo przełyka ślinę. Czuje, jak pocą mu się dłonie. „Jaki ja śmieszny – myśli. – Co ona powie? Nie chciała, żebym tu przyjeżdżał. Może wstydzi się takiego starego wielbiciela?” Dostrzega ją. Idzie z Markiem Wójcikiem. Żywo rozmawiają i Ewa wcale go nie zauważa. Odchodzą. A on boleśnie ugodzony wraca powoli do samochodu, aby tam, z głową na oparciu fotela, cierpieć. „Taka Twoja odpowiedź? – pyta Boga. – Znaj, stary człowieku, swoje miejsce! Ostrzegasz? Pokazujesz swoim boskim palcem?” To była reprodukcja w jednej z książek ojca. Bóg stwórca świata wskazujący sprawczym palcem w przestrzeń. Groźny. Władczy. Krążyły już nad nim i słońca, i księżyce, a teraz pewnie się zabierał do stworzenia ziemi, wielki w swojej pasji demiurga. Nie zapomniał stworzyć także mężczyzny i kobiety, piękna i bólu. O niczym nie zapomniał. „Mogłem do końca życia nie zaznać miłości” – myśli przerażony i przypomina cytat: „Wchodzę w morze cierpienia, w miłość…” On, który tak łatwo godził się na Tomasza, nie może znieść tych kręcących się koło niej. Ani Łukasza, ani Marka, ani Pawła (choć jego już teraz tak). Trzeba jechać. Dokąd? Wraca do instytutu. Nie zauważył, kiedy euforia ostatnich dni zmieniła się w udrękę. Wszystko boli. Już tylko – wszystko boli. Każdego dnia od nowa. I Matuszewski myśli: „Im jesteś bliżej, tym dalej.” Siedząc przy biurku wtula twarz w obie dłonie. „To ta przeklęta wiosna!” Każda cząstka jego ciała trzepoce niespokojnie. Zupełnie jakby każda chciała ulecieć w innym kierunku. Dezintegracja! Człowiek przyzwyczaja się przez lata do takich naukowych terminów i potem z trudem zdobywa się na potoczny język. „Pragnę cię, Kropelko Rosy! Nie mogę być bez ciebie!” Zrywa się, żeby wrócić do domu, znowu ją zobaczyć. Zastaje mieszkanie ciemne, puste i chce mu się płakać. Nie zapala światła. Zaczyna krążyć po pokojach oświetlonych przez zaglądający w okna księżyc, jakby próbował odnaleźć jej niedawną obecność. W końcu staje na środku i zaczyna głośno powtarzać ukochane imię. Potem idzie wprost do jej tapczanu, kładzie się, powoli obraca, szuka ciałem śladu jej ciała. Odchodząc zostawia na podgłówku kilka pocałunków. Kiedy się położy, one ją dosięgną. W głąb ciemnego lustra woła: „Przyjdź do mnie!” I te gesty magii miłosnej nagle go zawstydzają. Wraca do kuchni i zapala światło. Zgrzyta w zamku klucz.
– Patrz, wujku, co mi Artek dał! – woła Piotruś, podnosząc do góry futrzanego małego królika. – Zobacz, jaki on mileńki.
Więc byli u Lisowskich.
– Prędziutko do łazienki i do łóżka – mówi Ewa do synka.
Potem zwraca się do Matuszewskiego:
– Jesteśmy nakarmieni. Nawet przekarmieni. A ty pewnie czekałeś na nas z kolacją? Nie myślałam, że się tak zasiedzimy.
Zabiera synka do mycia. A kiedy wychodzą z łazienki:
– Powiedz wujkowi „dobranoc”. Dzisiaj już za późno na bajki.
Piotruś przybiega z króliczkiem w ręce. Wdrapuje się Matuszewskiemu na kolana, obejmuje go mocno za szyję, potem delikatnie przeciąga futerkiem po jego policzku.
– Ten króliczek bardzo cię kocha – mówi głośnym szeptem. – On się nazywa Toto.
– Dobranoc, Piotrze. Trzeba go położyć spać. Dobranoc.
Przygarnia na moment dziecko. Czuje jego ciepłą kruchość. Opływa go fala wzruszenia. Podnosi oczy na Ewę. Napotyka jej wzrok. Uważny. Ostatnio kilka już razy przychwycił to jej uważne spojrzenie. Jakby go po tych kilku latach znajomości nagle oglądała od nowa.
– Co tak patrzysz? – pyta. – Czyżbym miał usmolony nos?
– Patrzę, kogo tak bardzo kocha króliczek – odpowiada lekkim tonem. Można to uznać za żartobliwą odpowiedź na jego żartobliwe pytanie.
Odchodzą oboje. Matuszewski nadgryza kanapkę. Przez pewien czas ma nadzieję, że Ewa wróci i usiądzie po drugiej stronie stołu. Ona jednak zaraz się myje i idzie do siebie. Ogarnia go nagła chęć, żeby jak najszybciej znaleźć się w łóżku. Bierze prysznic i wchodzi do pościeli. „Nie wiem, jak ona zasypia – myśli. – Na wznak? Na boku? Nie wiem, czy w ogóle zasypia. Może tam leży i tak jak ja niemal do świtu patrzy w okno?” Delikatne pukanie powoduje, że serce mu zamiera, a ona – uchyla drzwi.
– Śpisz już? – pyta szeptem.
– Nie, nie – odpowiada śpiesznie. – Jeszcze nie śpię.
Wchodzi do pokoju i wprawia tym jego serce w zupełnie szalony łomot.
– Januszku, będziesz mógł zabrać jutro z przedszkola Piotrusia? Jadę do Nałęczowa. Nie musiałabym się denerwować, czy zdążę.
– Chyba tak. Ale lepiej sprawdź w kalendarzyku. Leży na biurku.
Ewa podchodzi do biurka, zapala lampkę i Matuszewski widzi dokładnie przez różowawą mgłę nocnej koszuli całe jej ciało. Uderza mu do głowy krew. Jak dobrze, że tu gdzie leży, jest mrok. A ona stoi – w tym świetle niemal naga – rozgląda się, szuka.
– Może w marynarce – mówi on zdławionym głosem.
Ewa się obraca, sięga do marynarki, ukazuje się zarys jej piersi. Matuszewski zaciska zęby. A ona już wyjęła kalendarzyk, otwiera, i w tym momencie on sobie uprzytomnia, że obok dat, w miejscu przeznaczonym na notatki, od trzech dni siedząc tutaj pisał raz przy razie jej imię. Zrywa się, daje krok i zamiera, bo Ewa już znalazła, już otworzyła na właściwej stronie, patrzy na ten jawny dowód jego infantylizmu, a potem mówi:
– O dziewiątej masz Radę Wydziału. Poza tym nic tu nie jest napisane.
Mówi to zupełnie zwyczajnie, jakby wcale nie widziała całej poprzedniej strony zapisanej od góry do dołu swoim imieniem. I Matuszewskiemu przez moment miga myśl, że może rzeczywiście nie zauważyła. A Ewa chowa kalendarzyk, gasi światło, idzie do drzwi.
Matuszewski nie jest w stanie ruszyć się z miejsca. Stoi tak płonący ze wstydu i pożądania. Za chwilę ona wyjdzie, nie będzie jej tu. Nie wychodzi. Zatrzymuje się przed nim, jakby chciała zapytać: „Co to znaczy? Jakim prawem?…” A on wyciąga ręce i nie śmie jej dotknąć. W odruchu błagania przyklęka. Wtedy Ewa także osuwa się na kolana. Tak blisko, że czubki jej piersi lekko o niego wsparte, pozbawiają go resztek wszelkiego rozsądku. Już nie myśli! Ogarnia ją zachłannie ramionami.
Nigdy później nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że po chwili był w niej. Zwarli się tak, klęcząc. Nie mógł pojąć, jak on, który całymi latami – myśląc o tej kobiecie – marzył o najczulszych, najsubtelniejszych pieszczotach, mógł się zachować jak dzikie zwierzę. Cofał się i pogrążał w jej wnętrzu z oczami zasnutymi krwawą mgłą, ze szczękami zwartymi aż do bólu, z dłońmi mocno zaciśniętymi na jej biodrach, aż zaczęli się zataczać jak pijani. Wreszcie noc wybuchnęła milionem gwiazd, aby po chwili zagarnąć oboje w ciemność, w królestwo niemal bolesnej ciszy. Osunęli się na dywan opierając głowy o krawędź tapczanu.
Potem ona odeszła.
Zapadł niemal natychmiast w ciężki, nieprzytomny sen i dopiero kiedy się obudził, przypomniał sobie, co zaszło. Poczuł się jak ktoś, kto sprofanował świętość. Sprzeniewierzył się swojej miłości. I przyjaźni Tomasza. I serdecznej życzliwości Piotrusia. Bo przecież skrzywdził jego matkę. Te wszystkie wymarzone „bycia z nią” tak były dalekie od tego, co nastąpiło naprawdę, co przyniosło zamiast najsubtelniejszych rozkoszy eksplozję nieokiełzanej chuci, że niemal nie jest w stanie uwierzyć, iż rzecz dotyczy jego samego, Janusza Matuszewskiego. Nigdy siebie nie podejrzewał o taki brak opanowania. Jaką ogromną ulgą jest, że nie musi teraz spojrzeć Ewie w twarz. Jeszcze pół godziny, a ona i Piotruś wyjdą. Przypływ przerażenia. Co ona teraz o nim myśli? Prawie nie pamięta własnych doznań. „Ja byłem nieprzytomny – stwierdza zdumiony. – Jakby na mnie ktoś rzucił zły czar.” Później sobie uzmysławia, że to co się stało, nie stało się bez udziału i woli Ewy i dopiero to niweczy ostatecznie jego spokój. Uległa mu! Dlaczego? Przecież go nie kocha! Zobaczyła tę stronę zapisaną jej imieniem i ogarnięta współczuciem zatrzymała się. Może miała zamiar powiedzieć coś, co by przyniosło ulgę jego sercu, a on… Tego na pewno nie przewidziała. Tego nie spodziewała się po nim na pewno. Ot, pełna litości przystanęła… I aż ciemnieje mu przed oczyma. Kto zniesie cudzą litość z tych mających poczucie własnej godności? Potem myśli, że Ewa żyła bez mężczyzny już wiele miesięcy. Może zapragnęła tego zbliżenia? Spojrzała na tę fatalną stronicę i zapragnęła zaznać jego miłości. A co otrzymała? Wraca udręka. Profesor Janusz Matuszewski, człowiek szanowany, lat pięćdziesięciu sześciu, a więc nie młodzik, zgwałcił – bo to był gwałt dokonany na swojej wielkiej miłości – żonę przyjaciela. Wdowę po przyjacielu (poprawia się natychmiast). To chyba jeszcze podlej. Dławi go wstyd. Za godzinę ma być w instytucie. Trzeba wstawać. Spuszcza nogi na dywan. To stało się tutaj. W tym miejscu. Odwraca szybko wzrok. Musi się spieszyć, co uwalnia go na pewien czas od dręczących myśli. Z ulgą zatrzaskuje za sobą drzwi mieszkania.
Zebranie. Potem wykład. W miarę jak płynie czas, zaczyna narastać strach. Boi się momentu, kiedy stanie przed Ewą. Trzeba jechać na obiad. W holu na dole spotyka Ireneusza Barana, dawnego kolegę ze studiów, dziś profesora na tym samym wydziale. Baran to człowiek niezmiernie żywotny, o beztroskim i wesołym usposobieniu, od młodu babiarz, o dorobku naukowym nie najwyższych lotów, ale przyzwoitym. Do Matuszewskiego odnosi się przyjaźnie, nie zazdrości mu sukcesów i trochę pokpiwa z jego starokawalerstwa.
– Cześć, Janusz. Jedziesz na obiad? To ja z tobą – wprasza się bez ceremonii zerkając na przechodzące właśnie dwie studentki. – Ale tyłeczki! Cacuszka – mówi.
Po drodze żartuje z uczestniczących w porannym zebraniu, a potem:
– Z panią docent A. pomieszaliśmy pod stołem nóżki. Widziałeś, jak babiątko stanęło w pąsach? A ty znalazłeś sobie w końcu coś milutkiego, czy ciągle jeszcze opłakujesz Bożenkę?
– Nigdy jej nie opłakiwałem – odpowiada Matuszewski. – Ot, nic nie znaczący, zamierzchły epizod.
W stołówce przy stoliku obok siadają dwie urodziwe panie, blondynka i brunetka. Profesor Baran obserwuje je dość nachalnie. W końcu mówi na tyle głośno, że zapewne dobrze słyszą:
– Może byśmy skonsumowali ten deserek? Co ty na to? Wolisz śmietankowe czy czekoladowe?
Matuszewski ściąga brwi. Baran widząc ten niechętny grymas pochyla się i pyta głośnym szeptem:
– Czyż piękne kobiety nie są po to, żeby je konsumować?
Oczy ma wesołe, kpiące.
– Nie wiem. Nie zastanawiałem się nad tym – mówi Matuszewski.
– To zastanów się, kochany. Pomyśl. Chyba jeszcze nie jest za późno?
Matuszewski czuje, że się rumieni. Zły podnosi na tamtego wzrok.
– Nie. Nie jest za późno. Właśnie się o tym przekonałem.
Mówi to tak, że Baran traci na chwilę animusz. Zabierając się do kiślu zerka na niego z zainteresowaniem. A kiedy odstawia naczynie, mówi:
– No, no! – i nic więcej.
Po wyjściu ze stołówki zaprasza Matuszewskiego do siebie na drinka.
– Chętnie, innym razem. Mam do załatwienia pilną sprawę.
Ta pilna sprawa to zabrać Piotrusia z przedszkola.
W drodze myśli: „Właściwie Irek ma rację. Przecież sama do mnie przyszła i to w nocnej koszuli. Sama przystanęła. Sama uklękła. Sprowokowała mnie. Właśnie tak – sprowokowała! Do diabła! Nie jestem bryłą lodu.”
– Wujku – mówi Piotruś. – Kupisz mi zeszyt? Będę pisał książkę.
– Kupię. A o czym będzie ta książka?
– To będzie książka z bajkami. Narysuję obrazki, a ty mi napiszesz, co trzeba, dobrze?
Idą po zeszyt i do domu. „Siądziemy w moim pokoju i zajmiemy się pisaniem książki. Kiedy ona wróci, zobaczę, jak się zachowa. Po prostu zaczekam.” Ale kiedy otwiera drzwi, okazuje się, Ewa już jest. Widocznie wróciła wcześniej i korzystając z wolnego czasu zabrała się za porządki. Odkurzacz szumi. Pewnie nawet nie usłyszała, że wrócili. Matuszewskiego ogarnia panika. Umyka do swojego pokoju. Zupełnie roztrzęsiony opada na krzesło. Nasłuchuje. Czeka. Przez długi czas nie słychać nic poza szumem odkurzacza. Potem Ewa i Piotruś idą wyrzucić śmieci. I zaraz słyszy, jak Ewa mówi:
– Piotrek, nie idź tam. Wujek zajęty. Chodź, będziemy pisać. Ja recenzję, a ty zaczniesz książkę.
Zapada cisza. Od czasu do czasu słychać, że rozmawiają, ale przez zamknięte drzwi nie może nic zrozumieć. Za dwie godziny będzie kolacja. Piotruś go zawoła. Trzeba tylko cierpliwie doczekać. Próbuje czytać. Niestety… Mógłby gdzieś wyjść, jednak odwlekanie momentu bezpośredniego zetknięcia nic nie da. Ewa synka odwołała. Nie stanowi to dobrej prognozy. A może nie znaczy to nic? Odwoływała go przecież wcześniej wielokrotnie. Strach! Niechże już tu przyjdzie. Niech powie jedno życzliwe słowo. Albo choćby obojętne. Cokolwiek. Jedno słowo!
Wreszcie Ewa z Piotrusiem idą do kuchni. Teraz już Matuszewski słyszy wyraźnie, jak Piotruś pyta:
– Zawołać wujka?
A ona odpowiada:
– Nie trzeba. Wujek skończy, to sam przyjdzie.
Matuszewski jest pewny, że w głosie Ewy zabrzmiała nuta wrogości. Serce zaczyna mu w piersi szaleć, trzepotać. Ptak ugodzony kamieniem. Więc jego obawy nie były bezpodstawne? Nie chce go widzieć. Bo przecież znaczy to tyle, że nie chce go widzieć. Zanurzony po czubek głowy w swoim cierpieniu nawet nie próbuje zrozumieć, a tym bardziej wczuć się w sytuację Ewy. Czeka, że może ona jednak zapuka. Czeka na próżno.
– Idę! – w końcu przecież mówi to. Zrywa się. Podchodzi szybko do drzwi i – nie jest w stanie przekroczyć ich granicy.
Zamiera tak – z czołem wspartym o gładką płaszczyznę, z rękoma szeroko rozłożonymi – ukrzyżowany.