17

Przeszłość. To dzięki niej jesteśmy – jacy jesteśmy. Ona nadała nam kształt. Jest naszym tworzywem i jest naszym cieniem. Przeszłość to pryzmat rozszczepiający obrazy dnia dzisiejszego. Nie sposób się od niej wyzwolić, pogrzebać ją, zapomnieć, bo zaprzeczylibyśmy własnej tożsamości. Naiwnością jest – chcieć jej umknąć.

Tej nocy Ewa śni Tomasza. Odchodzi od niej brzegiem morza. Jak zwykle, z zachwytem patrzy na jego gibkie opalone ciało, na kształtną ciemną głowę, wzruszona. A on odchodzi coraz dalej i dalej. I nagle Ewa czuje niepokój. Chce go zawołać, zatrzymać. Chce, żeby się odwrócił, żeby mogła zobaczyć jego twarz. Nie jest w stanie wydobyć głosu. Nie może się ruszyć. Przerażenie! Serce zaczyna się nieprzytomnie miotać. „Tomek! Tomek!” – krzyczy myślą, bezsilna. Odszedł już tak daleko, że nawet gdyby odzyskała głos, nie usłyszałby jej poprzez szum fal. Mewy spadają z nagłym skwirem, z trzepotem. Zaledwie rzuca na nie okiem, aby znowu spojrzeć za Tomaszem. Nie ma go. Zniknął. Na plażę, rozległą, pustą, jedne za drugimi, uparcie, następują fale.

Tak się budzi. Przerażona i z poczuciem jego nieobecności. Powoli mija ucisk w gardle. Otwiera oczy. Piotruś spokojnie śpi w łóżeczku, zaróżowiony. Blask wschodzącego słońca pada na wiszący nad tapczanem pejzażyk z Kazimierza, ożywia nieco spłowiałe z biegiem lat barwy. „Zostawiłeś nas. Zostawiłeś!” Brzmi w tym pretensja, jakże jej potrzebna, żeby się nie musiała wstydzić swojej, zbyt może szybkiej, ucieczki w ramiona Janusza. Choć przecież to nie Tomek ani jego nieobecność była prawdziwym tej ucieczki powodem. Ale to właśnie on się jej przyśnił. Z jego przyczyny przeżyła ów strach nad ranem. Obok niego budziła się tutaj przez ostatnie lata, aby wsparta na łokciu przyglądać się pięknej, spokojnej we śnie twarzy Tomasza. Albo była budzona pieszczotą jego warg, których pragnęła, pragnęła bez końca. A teraz oddała się Januszowi. „Jeśli chcesz, będę twoją żoną”. Znowu zaskoczył ją gwałtownym, namiętnym zapamiętaniem. „Jak młody chłopak” – myśli z czułością. Myśli także, że potrafi go uszczęśliwić. Jest tego pewna. I jeszcze, że nie powinna była od niego tej nocy odejść, choć ciasno było dla dwojga na tamtym tapczanie. Przez moment waha się, czy nie wrócić. Jeśli jednak śpi, nie trzeba go budzić. Wspomina jego promieniejącą wczoraj twarz i uśmiecha się. Tylko trochę, bo ma jeszcze w sercu resztki sennego przerażenia. Za chwilę trzeba wstać. Przymyka powieki i niespodziewanie – znowu zasypia.

Sen się powtarza. Uległy wytrwale narzucającym się falom brzeg morza. Odchodzący coraz dalej Tomasz. „Zatrzymaj się kochany!” I strach. I pustka.

Budzi się z zaciśniętym sercem. Jest późno. Szybko wstaje, ubiera się, pomaga Piotrusiowi, dla siebie robi kanapki (nie ma już czasu zjeść), wychodzą, jedzie do pracy – wszystko z tym zaciśniętym sercem.

Matuszewski ze snu wydobywa się jak z ciemnej głębokiej topieli. Powoli, z trudem wypływa w światło nowego dnia. Długo balansuje na granicy między snem a jawą, aż lekkie zatrzaśnięcie drzwi za wychodzącymi Ewą i Piotrusiem sprawia, że otwiera oczy. Napływa wspomnienie jej tutaj obecności. Jego mózg, jego ciało, aż do teraz przechowały pamięć przeżytych emocji. I nagle przerażenie, że to był tylko sen. Zrywa się i niemal biegnie do dużego pokoju. Na stoliku – tak jak je Ewa wczoraj postawiła – ciemnoczerwone frezje. Opada z ulgą na fotel. Pochyla się, dotyka twarzą kwiatów, czuje intensywny piękny zapach i ogarnia go silne wzruszenie. Potem odrobina żalu, że nie obudził się wcześniej, nie zdążył jej wziąć w ramiona, ucałować poziomkowych warg. Siedzi tak przez chwilę, aż w końcu podnosi do góry ręce, wyciąga nogi i tak niemal leżąc w fotelu zaczyna się śmiać – serdecznie, głośno – jak nie śmiał się od lat. Serdecznie. Głośno.

Godzinę później telefonuje do Ewy.

– Dzień dobry, Ewelinko. Nie masz pojęcia, jakie piękne rzeczy śniły mi się dzisiejszej nocy.

Słyszy jej kochany śmiech.

– I mnie śniły się dzisiaj różne piękne rzeczy. Podejrzewam nawet, że z wieczora śnił się nam ten sam sen.

– Kropelko Rosy – mówi – pragnę cię! – nagle znowu wzruszony.

– Do zobaczenia!

Usłyszał, jak do jej pokoju ktoś wszedł i to „do zobaczenia” zabrzmiało dość oficjalnie. Stoi ze słuchawką przytuloną do rozjaśnionej uśmiechem twarzy, z przymkniętymi powiekami. Nie zawahała się nazwać pięknym, co się między nimi wieczorem wydarzyło. I jeszcze myśli, że został przez życie obdarowany jak mało kto. Może dlatego, że nigdy niczego się dla siebie nie domagał, o nic dla siebie nie walczył, tyle że był wytrwały i cierpliwy. Na jego naukową karierę złożyły się lata systematycznej solidnej pracy. I ukochanej kobiety nie zdobył przebojem. Był obok niej tak długo, aż zapytała „chcesz?” Potem sobie przypomina, że dwa razy zamierzał ją opuścić i czuje się winny. „Jaki ja głupi. Jak dobrze, że do tego nie doszło.” Tak naprawdę niewiele wie o kobietach. Nie miał z nimi do czynienia. Tamtego przypadku z Bożeną nie sposób liczyć. Zamienili zaledwie kilka zdań. Zaledwie zatańczyli. I jeszcze ta chwila zapamiętania wśród zgniecionej trawy na oczach ciekawych gwiazd. Po cóż to dziś wspomina? A jednak wspomina. Miał wtedy dwadzieścia dwa lata… Jaka szkoda, że to nie była Ewa. Przecież to nie mogła być ona. Liczyła wówczas zaledwie sześć lat. Jak wtedy wyglądała? A on? Matuszewski wyjmuje z szuflady biurka kopertę, w której trzyma stare fotografie. Po chwili spośród nich wybiera tę od studenckiej legitymacji. Patrzy na z dawna znajomą twarz. Czy ją, gdyby była w odpowiednim wieku, zainteresowałby ten chłopak? Powątpiewa. Potem sięga po pocztówkowe zdjęcie, którego przez te wszystkie lata nie odważył się przecież wyrzucić. Zdjęcie ich żniwnej grupy. On stoi z brzegu po lewej. A tu, niemal na środku, w otoczeniu chłopców – Bożena. U jej stóp siedzący po turecku Irek Baran. Uchwycona okiem obiektywu pozostała na zawsze młoda, roześmiana, pełna uroku. Jego pierwsza kobieta. Jak zwykle z odrobiną wstydu i bolesnej niechęci chowa kartonik do koperty.

***

Późne wiosny wybuchają nagle intensywną zielenią, jednoczesnym kwitnieniem wielu drzew, pospieszną ruchliwością ptaków. I Matuszewski ma wrażenie, że rozpoczęła się dla niego taka właśnie wiosna. Przestały go nagle nużyć zawodowe obowiązki. Wykłady nabrały dawnej błyskotliwości. Śmieszą go, zamiast denerwować, administracyjne przeszkody utrudniające funkcjonowanie zakładu. Bawi go robienie zakupów i odkurzanie mieszkania. Cieszą lekcje angielskiego z Piotrusiem. Bo jest ona! Ewa! Ewelina!

Zanurza palce w jego włosach.

– Jakie ty masz miękkie włosy, jakie piękne!

– Ach, przestań! To ja powinienem mówić tobie takie rzeczy.

– A mnie nie wolno? – I zaraz dodaje: – Więc mów.

Patrzy na nią z czułością, potem odwraca wzrok.

– Nie potrafię.

– Ależ potrafisz. Spróbuj.

Wraca do niej wzrokiem i nagle się uśmiecha.

– Masz w oczach pełno złotych iskierek – szepce z zachwytem.

A ona:

– Jeszcze. Proszę.

– Twoje usta mają kolor poziomek. Kiedy na nie patrzę, czuję niemal na języku ich smak, a nawet zapach.

– A naprawdę jakie one są? Sprawdź.

Dotyka wargami jej warg.

– Delikatne. Gorące.

– A w smaku?

Ostrożnie próbuje czubkiem języka.

– Troszkę słone a troszkę słodkie – mówi.

– A twoje?

Sprawdza językiem smak jego warg.

– Chyba troszkę słodkie a troszkę słone. Muszę spróbować jeszcze raz.

Zaczyna go lekuteńko całować robiąc przerwy, w których od oczekiwania zamiera mu serce. Wreszcie porywa ją w ramiona. Już ma ją na sobie. Jego niecierpliwe dłonie odnajdują pod koszulą jej biodra. Pomaga mu w siebie wejść, a potem ciasno się przytula.

– Ciiicho, ciiicho, zaczekaj – prosi.

– Boli cię? – pyta zaniepokojony.

– Troszkę.

To przyhamowuje natychmiast jego poryw. A ona dodaje:

– Ale to nie dlatego. Zamiast cię mieć tak bliziutko przez dwie minuty, chcę cię mieć dziesięć razy po dwie minuty. Chcę czuć dokładnie ciebie, twoje ciało. Chcę czuć pieszczotę twoich dłoni. Chcę znowu próbować smaku twoich warg.

Ucisza go, uspokaja i kiedy po chwili odrobinę przesuwa się po nim pieszczotliwym ruchem, on czuje dokładnie i ją, i siebie. Czuje to ciało, które przed chwilą było jedynie kłębkiem pożądania. Doznaje fali dreszczy kończących się tam, w jej wnętrzu, bolesnym i słodkim drgnieniem.

– Dobrze ci ze mną? – pyta ona.

– Dobrze! – odpowiada przez zaciśnięte zęby, schrypniętym szeptem.

To wystarcza, żeby znikło całe jego opanowanie. Bierze ją z pasją, nieprzytomnie, ze szlochem!… Leży bezsilny z twarzą mokrą od łez. Prosi:

– Nie odchodź! Nie zostawiaj mnie! Nie mogę być bez ciebie.

Zanim zaśnie, słyszy – słowik rozpoczął swój conocny koncert. Nie zauważył wcześniej, kiedy to się stało. Czuje głowę ukochanej na ramieniu. Wspartą na biodrze jej dłoń. Ulatuje ku nocnemu niebu z miłosnym wołaniem ptaka.

***

W najbliższy czwartek, wychodząc wieczorem z instytutu, Matuszewski niespodziewanie spotyka Ireneusza Barana.

– Co robisz tutaj o tej porze, zamiast towarzyszyć jakiejś pięknej pani?

– Mam tu stosik książek i czasopism z biblioteki. Nie chce mi się tego taszczyć do domu, więc trochę przesiaduję popołudniami – odpowiada Baran. – A może podwiózłbyś mnie z tym wszystkim?

– Proszę bardzo.

Ledwo jednak wyjdą na zewnątrz, Matuszewski żałuje wyrażonej zgody, choć przecież nie wypadało odmówić. Obok jego samochodu stoi Ewa za rączkę z Piotrusiem. Zupełnie nierealna myśl, żeby jakoś pozbyć się Barana. Ale Piotruś już ich zauważył i biegnie roześmiany.

– Widzisz, wujku, jaką masz niespodziewankę? – woła.

Matuszewskiego ogarnia niemal przerażenie. Jak zachowa się Baran? Musi go Ewie przedstawić. Nie da się tego uniknąć.

Tamten pochyla się do ręki Ewy.

– Bardzo mi miło – mówi patrząc na nią z wyraźnym zachwytem. – Janusz obiecał mnie podwieźć, ale może będzie ciasno?

– Skądże. Zmieścimy się na pewno, profesorze – uśmiecha się Ewa, zajmuje z Piotrusiem miejsce na tylnym siedzeniu.

Kiedy już jadą, zwraca się do Matuszewskiego:

– Januszku, zatrzymaj koło „Delikatesów”. Kupimy coś na kolację.

W Matuszewskim aż wszystko drętwieje. Tym jednym zdaniem Ewa ujawniła, jak bliskie ich łączą stosunki. I kiedy zatrzymuje samochód, mówi szybko:

– Pójdę sam. Zaczekajcie.

Panicznie boi się zostać tu z Irkiem, wysłuchiwać jego kpiarskich komentarzy. Musiałby zareagować naprawdę ostro. To by go ostatecznie zdemaskowało w oczach Barana. Już sobie wyobraża jak tenże, niby od niechcenia, udziela paniom w sekretariacie informacji na jego i Ewy temat. Piotruś upiera się, że pójdzie z wujkiem. Tak więc Ewa z Baranem zostają w samochodzie sami. Po chwili Baran zwraca się do Ewy:

– Powiedziałem, że miło mi było panią poznać. To nie była czcza grzeczność. Od ponad trzydziestu lat czułem się wobec Janusza winny, że to przeze mnie pozostał samotny. Pani obecność zmazuje tę winę. Cóż za ulga!

Nieco zmieszany uśmiecha się do niej znad oparcia.

– Zaintrygował mnie pan. Proszę już powiedzieć wszystko.

– Jak zwykle, niepotrzebnie się wygadałem. Wcale nie jestem pewny, czy Janusz by chciał, żeby pani dowiedziała się o tamtej dawnej sprawie.

– No cóż, skoro już się pan „wygadał”…

– To było w czasie studiów – zaczyna opowiadać po chwili wahania Baran. – Wyjechaliśmy na akcję żniwną do PGRu. Z nami dziewczęta. Ale tylko dla jednej wszyscy chłopcy stracili głowy. Dla Bożeny!

Opowieść Barana jest zwięzła, kończy słowami:

– Tak to mniej więcej wyglądało.

– W czymże pana wina?

– Widzi pani, to co powiedziałem Januszowi, że wszyscyśmy ją mieli, to nie była prawda. Kiedy dowiedział się o zakładzie, miał taką twarz, że na gwałt chciałem go jakoś pocieszyć. Nikt z nas jej nie zdobył. Nikomu się nie udało ani wtedy, ani potem. Jeśli było prawdą, co nam powiedziała, to udało się tylko Januszowi.

– Ach! – mówi Ewa. – Jak pan mógł!

– Dręczyło mnie to. Próbowałem Januszowi powiedzieć prawdę, ale on nie chciał słuchać. Omijał mnie z daleka. Potem skończyliśmy studia. Bożena wyszła za mąż za asystenta ze swojego wydziału. Uznałem rzecz za przebrzmiałą. Janusz z pasją poświęcił się pracy. Można było sądzić, że to właśnie jest przyczyną jego samotności. Trzeba było jakoś uciszyć własne sumienie. – Po chwili dodaje: – Chyba jednak nie powinienem tego pani opowiadać.

– Tym razem proszę nie mieć wyrzutów sumienia. I nie uważać mnie za na tyle głupią, żebym miała wykorzystać, co usłyszałam, w niewłaściwy sposób. Dziękuję panu.

Wracają Matuszewski z Piotrusiem.

– Niestety, kolejka. No cóż, jeśli ma się ochotę na delikatesy…

Odwożą Barana. Potem, kiedy już jadą sami, Matuszewski pyta:

– Baran nie zrobił ci, Ewelinko, żadnej przykrości? To niezbyt subtelny osobnik, a wielki amator pięknych pań.

– Nie. Wprost przeciwnie. Opowiadał mi bardzo interesujące rzeczy. Uważam, że jest zupełnie sympatyczny.

Jej ocena niemiło Matuszewskiego dotyka.

***

– Wszystko wiesz, Januszku, o moich mężczyznach. A ja o twoich kobietach nic.

– Nie było, kochanie moje, żadnych kobiet. Dopiero ty.

– Janusz! Nie jestem aż tak naiwna, żeby w to uwierzyć.

– Kiedy to prawda. Był zaledwie jeden taniec i jedna zupełnie szalona letnia gwiaździsta noc. Tylko przez kilka godzin tej nocy uważałem tę dziewczynę za swoją. Następnego dnia już ją utraciłem. To wszystko.

– Kiedy to było?

– Tak dawno, że byłaś jeszcze wtedy zupełnie maleńka.

Otula dłońmi jego twarz.

– Bolało? – pyta cichutko.

– Bardzo! – odpowiada po chwili on.

A Ewa? Nic już więcej nie mówi, o nic nie pyta. Stara się wynagrodzić mu tamten ból, tamtą stratę. Kołysze na piersiach jego głowę. Zasłyszana opowieść pozwoliła jej zrozumieć dotychczasowe zachowanie Janusza, jego wahania, zwątpienia, ucieczki. I kiedy on zasypia, ona wciąż jeszcze myśli o tamtej dziewczynie, o krzywdzie, którą jej wyrządzili Baran i Janusz (choć Janusza częściowo usprawiedliwia stan bolesnego zapamiętania spowodowany usłyszanym kłamstwem). Wydaje się jej, że gdyby była na miejscu tamtej, nie byłoby dla niej obojętne, czy zostanie, choćby po latach, przeproszona za tę publicznie rzuconą obelgę. I im więcej o tym myśli, coraz mocniej jest przekonana, że powinna Janusza nakłonić, aby Bożenę odnalazł i przeprosił. Wcześniej jednak Baran musi powiedzieć Januszowi o swoim kłamstwie. Po dwu dniach Ewa decyduje się zatelefonować do Barana i ten obiecuje spełnić jej prośbę. Że spełnił ją, Ewa poznaje po zachowaniu Janusza. Roztargniony rzuca na nią niepewne spojrzenia. Ma na twarzy wypisaną udrękę.

– Co, Januszku? – pyta go w końcu.

A on, jakby tylko czekał tego jej pytania, odpowiada:

– Dowiedziałem się, że na skutek cudzego kłamstwa skrzywdziłem przed laty człowieka. Dręczy mnie to bardziej, niż można by się spodziewać.

– Trzeba krzywdę naprawić.

– Po tylu latach? To niemożliwe!

– Więc przynajmniej przeprosić. To jest możliwe zawsze.

– Pod warunkiem, że uda się tego kogoś odnaleźć.

– Spróbuj więc odnaleźć i przeprosić.

Podnosi na nią oczy.

– To chodzi o nią, moją pierwszą kobietę.

– Tym bardziej jeśli o kobietę. Jestem przekonana, że wciąż pamięta o swojej krzywdzie.

***

Dawną Bożenę Skubisz, a dziś profesorową Kulicką udaje się Matuszewskiemu odnaleźć dość łatwo. Mijają dwa dni, nim się odważy zatelefonować.

– Tu Janusz Matuszewski. Być może pani mnie sobie nie przypomina…

– Pamiętam cię doskonale – odpowiada ona po chwili milczenia.

– Czy moglibyśmy się spotkać? Bardzo mi na tym zależy. Proszę!

– Tak. Oczywiście. Możesz przyjść jutro przed południem?

I następnego dnia, z bukietem konwalii, Matuszewski udaje się pod znany z książki telefonicznej adres. Drzwi otwiera ona – kobieta po pięćdziesiątce, o mocno szpakowatych gładko zaczesanych włosach, o oczach ciemnych, żywych, niemal równie szczupła jak przed trzydziestu laty. Cofa się i odrobinę uśmiecha. A on, zmieszany, stoi trzymając przed sobą bukiet. Mówi:

– Dziękuję, że pozwoliłaś mi przyjść.

– Wejdź dalej. Proszę.

Prowadzi go do pokoju, wskazuje fotel. Siedzą przez jakiś czas milcząc. On ze spuszczonymi oczyma. Dopiero gdy zaczyna mówić, podnosi wzrok.

– Przyszedłem cię przeprosić. Jeśli zechcesz te przeprosiny przyjąć, przyjmij także kwiaty. Niewiele mam na swoje usprawiedliwienie. Zaledwie to, że mnie okłamano i dopiero tydzień temu dowiedziałem się o tym kłamstwie.

Głos lekko mu się załamuje.

– No cóż – mówi ona – przyjmuję i przeprosiny, i kwiaty, bo przecież nie możesz tak w nieskończoność siedzieć z tymi konwaliami w rękach. Zaczekaj, przyniosę dla nich wody.

Wychodzi i Matuszewskiemu udaje się w tym czasie trochę opanować. Po chwili Bożena wraca z wazonikiem, bierze od niego bukiet. Patrzy przez moment na białe delikatne dzwoneczki.

– Czy wiesz, że konwalia to kwiat pierwszej miłości?

– Nie wiedziałem – mówi zmieszany. Nagle się rumieni.

Bożena spostrzega jego zażenowanie i znowu się uśmiecha.

– Więc okłamano cię? I cóż ci powiedziano?

Matuszewskiemu zaciska się gardło. Przez chwilę nie potrafi wydobyć głosu.

– Opowiedziano mi, jak założyłaś się o butelkę wina, że uda ci się mnie zdobyć. Powiedziano mi także, że już wcześniej mieli cię wszyscy chłopcy.

– To zaledwie półkłamstwo, bo ten zakład rzeczywiście miał miejsce.

– Tak, wiem. Dziś nie potrafię już powiedzieć, co było dla mnie boleśniejsze, prawda czy fałsz. Gdyby jednak nie to kłamstwo, nie rzuciłbym ci w twarz obelgi, która nas nieodwracalnie rozdzieliła.

– Jaka piękna dzisiaj pogoda – mówi po chwili ona, patrząc w okno.

Matuszewskiego ogarnia nagły niepokój. Czyżby to był już koniec rozmowy? Nic więcej nie mają sobie do powiedzenia? Teraz, kiedy Bożena na niego nie patrzy, zaczyna ją uważniej obserwować. „Wciąż piękna” – myśli. Jest to kobieta zadbana, z dyskretnym makijażem, elegancka. Siedzi prosto i z wdziękiem na tle ze smakiem urządzonego wnętrza pełnego zieleni i uroczych bibelotów, daleka i zupełnie obca. Zwraca po chwili ku niemu twarz jakby nieobecną, zapatrzoną we wspomnienia.

– Bardzo cię kochałam i bardzo nienawidziłam – mówi.

Zaskoczenie. Nie spodziewał się takiego wyznania. A ona patrzy mu już prosto w oczy.

– Winna ci jestem wyjaśnienie, jak i dlaczego doszło do tego zakładu, bo sądzę, że to bardziej ubodło twoją ambicję niż tamto fałszywe oskarżenie.

Otóż zwróciłam na ciebie uwagę niemal natychmiast. Pamiętasz? Usiedliśmy przypadkowo naprzeciw siebie zaraz przy pierwszym posiłku i pomyślałam: „To on! Moje przeznaczenie!” Wkrótce jednak się okazało, że pozostałeś jedynym nieczułym na moje wdzięki. Ja, której tak łatwo przychodziło zdobywać zainteresowanie chłopców, natknęłam się na obojętność. Potem jednak raz, drugi, przychwyciłam twoje spojrzenie. Zaczęłam zauważać, że twoja obojętność jest zbyt ostentacyjna. Zapragnęłam cię zdobyć. Jak wiesz, miałam swoją wesołą i skłonną do psikusów paczkę. Musiałam przed ich kpinami jakoś się zabezpieczyć. Znaleźć sposób, żeby nie torpedowali moich zamiarów, żeby im sprzyjali. Wymyśliłam głupia ten zakład. Sądziłam, że dzięki temu będę na ich oczach ubiegała się o twoje względy, a oni nie będą mogli mi przeszkodzić. Nie byłam przecież w stanie przewidzieć, że tak się to potoczy. Podjęłam kilka prób nawiązania z tobą kontaktu – bezskutecznie. Aż w czasie tamtego pamiętnego wieczoru Irek, tańcząc ze mną, powiedział: „Jakoś nie najlepiej radzisz sobie z Januszem. Chyba muszę ci pomóc”. Znalazłam się w twoich ramionach i natychmiast zrozumiałam, że nie pomyliłam się. Że właśnie z tobą chciałabym przeżyć życie. Już wiedziałam – nie jestem ci obojętna. Ten taniec! To, co nastąpiło potem! – to było jak nieziemski sen. Byłam tak szczęśliwa! Następnego dnia nie mogłam znieść krzykliwego towarzystwa mojej paczki. Udawałam, że jestem chora. Leżałam i przeżywałam swoje szczęście. Dopiero wieczorem zdecydowałam się pójść do świetlicy. Chciałam cię zobaczyć. Zaczęli mi dokuczać, kpić sobie, że moje wysiłki są próżne i ja rozzłoszczona, doprowadzona niemal do wściekłości, pewna twojego uczucia jak własnego, krzyknęłam: „Już go zdobyłam! Jest mój! Byłam z nim tej nocy!”

Przez kilka następnych lat nie było dnia, żebym nie pożałowała tego okrzyku. Nie sądziłam też, że jestem zdolna do takiej nienawiści. Aż zrozumiałam, że wciąż cię kocham. Spróbowałam odzyskać. Zacząłeś mnie wtedy „spotykać” i za każdym razem odwracałeś się z pogardą. Wyszłam za Stefana. To jednak nie był koniec. Jeszcze kilka lat później przychodziłam czasem na twoje wykłady. Zaszywałam się w kąciku, żeby cię usłyszeć, żeby na ciebie popatrzeć.

Dobrze, że zdecydowałeś się wyjaśnić tę bolesną sprawę. Byłeś moim jedynym, poza Stefanem, mężczyzną. Moim pierwszym. A nawet tego nie zauważyłeś – mówi z lekką goryczą.

– Ty moją pierwszą kobietą. Byłem zbyt przejęty, zbyt szczęśliwy i zbyt niedoświadczony, żeby zauważyć to swoje pierwszeństwo. Wspominałem tę noc przez całe lata. Bałem się ją wspominać, a wspominałem. Jakby ukradkiem przed samym sobą. Wstydziłem się też tego, co powiedziałem do ciebie. Wstydziłem się spojrzeć ci w twarz. To nigdy nie przestało boleć. Dopiero teraz dowiedziałem się, że mnie okłamano – krzywi boleśnie usta.

– Ożeniłeś się w końcu?

– Dopiero teraz.

– Jaka ona jest?

– Piękna. Dobra. Mądra.

– Kiedy mężczyzna mówi o kobiecie, którą kocha, zmienia mu się głos. Chciałam cię prosić, żebyś zanim odejdziesz, pocałował mnie, ale skoro tak, już cię o to nie poproszę. Bądź szczęśliwy.

Wstaje dając do zrozumienia, że to koniec wizyty.