18
Tylko dla Janusza przez cały czas jest Eweliną. Pozostali zaledwie raz w roku przypominają sobie jej prawdziwe imię. Gości zaproszono na niedzielę, choć imieniny wypadają dopiero w poniedziałek. W przeddzień przychodzi Hanka Lisowska, pomaga przygotować poczęstunek. Obie panie zajęte w kuchni, nie mają dla mężczyzn czasu. Matuszewski z Piotrusiem wychodzą na daleki spacer. Idą sobie niespiesznym krokiem trzymając się za ręce, dłoń dziecka ufnie spoczywa w dłoni mężczyzny, wkoło pełno zieloności…
– Wujku – pyta Piotruś – czy ty możesz być moim tatusiem?
Matuszewski, zaskoczony, na gwałt zastanawia się, co odpowiedzieć. Kusi go przez moment, żeby ta odpowiedź brzmiała: „Jeżeli ożenię się z twoją mamusią, to będę twoim tatą”. Zaraz jednak przychodzi mu na myśl, że byłoby to niemoralne, przywłaszczenie sobie ojcostwa, więc odpowiada:
– Nie, Piotrze. Każdy ma tylko jednego ojca. Twoim tatusiem jest Tomasz Furtak. Trzeba, żebyś zawsze o tym pamiętał.
– Ja pamiętam – mówi Piotruś. – Tatuś uczył mnie pływać w morzu. Kłuł mnie w buźkę brodą i mamunia kazała mu się golić.
– A pamiętasz, jak grał na gitarze?
– Tak. Obiecał, że jak będę większy, to nauczy i mnie.
„I już nie nauczy” – myśli Matuszewski. Nagle rozumie, że nie zastąpi Piotrusiowi ojca. Nie jest to możliwe. Nawet jeśli ich wzajemne kontakty będą jak najlepsze, to przecież będą one miały inny charakter, a tym samym inny na chłopca wpływ, niż miałyby kontakty z ojcem. I kolejna refleksja: „Tak samo jak Piotrusiowi, jej także nie zastąpię Tomasza.” Kiedyś rozmawiając z nim napomknęła, jak nadzwyczajnym kochankiem jest Tomek. Czegoś takiego o nim samym chyba nie sposób powiedzieć. Stara się przytłumić rozbudzony tą myślą niepokój. A Piotruś z kolei pyta:
– Wujku, czy ja mogę być dyrektorem zoo?
Dwa tygodnie temu byli w Warszawie i Piotruś ciągle jeszcze jest pełen wspomnień z tej wyprawy. Matuszewski z ulgą wita zmianę tematu, ten jest daleko bezpieczniejszy.
Dobrze wie, że tamto pierwsze pytanie Piotrusia zostało spowodowane wyraźnie zauważalną zmianą stosunków między nim a Ewą. Że Piotruś spostrzegł, jak stali się sobie bliscy i to mu nasunęło myśl, iż miejsce ojca zajął teraz on. No cóż, nawet jeśli nie jest to prawdą w stu procentach, to na pewno więcej niż w pięćdziesięciu.
Tego wieczora Matuszewski przeżywa ogromne rozczarowanie. Ewa przychodzi go zaledwie pocałować.
– Dobranoc – mówi – idę grzecznie spać. Bardzo się zmęczyłam, a jutro czeka mnie znowu niełatwy dzień.
I tak on, który sobie przyrzekał, że tym razem ukochana zazna w jego ramionach o wiele subtelniejszych i dłużej trwających pieszczot, jest zmuszony realizację tegoż odłożyć na co najmniej dobę, a może i dwie, bo kto wie, czy po jutrzejszym przyjęciu nie będzie równie zmęczona jak dziś.
Rano budzi go Piotruś.
– Gdzie prezenty? Chodź, wujku, zrobimy mamusi niespodziankę.
Okazuje się jednak, że jest dopiero wpół do siódmej. Ewa jeszcze śpi. Matuszewski zatrzymuje Piotrusia, żeby niecierpliwiąc się nie zbudził matki. Gdy wczoraj wrócili ze spaceru, wręczyli Ewie ogromny wielobarwny bukiet, który zaraz postawiła na sekretarzyku obok lustra – teraz jest tam razem z nią. Wreszcie słyszą, solenizantka się obudziła. Zabierają prezenty i wkraczają do jej pokoju. Piotruś zachowuje dostojny krok tylko do progu. Potem puszcza się pędem i wskakuje na tapczan.
– Mamuniu! usiądź, włożę ci prezent.
A kiedy Ewa się podnosi, wkłada jej na szyję sznur bursztynów, oplata matkę rączkami i śmieje się radośnie. Matuszewski przysiadł na tapczanie, czeka swojej kolei, więc Ewa całuje serdecznie synka.
– Dziękuję ci, Piotreczku, za ten piękny prezent. Puść mnie, kochanie, wujek też chce mi złożyć życzenia.
Piotruś ją puszcza, więc przysuwa się i wtula w ramiona Janusza.
– Czego mi życzysz? – pyta.
– Żeby ci było ze mną dobrze, Ewelinko.
– Jest mi dobrze – mówi ona.
– To znaczy, że już się moje życzenie spełniło.
Kołysze ją lekko w objęciach, całuje jej powieki, wargi, aż Piotruś zniecierpliwiony woła:
– A prezent, wujku! Gdzie masz prezent?
Matuszewski podaje kopertę. Ewa wyjmuje z koperty kartkę i nie może się zorientować, co to jest. Podnosi na niego pytający wzrok.
– To opłata za kurs samochodowy. Przyspieszony. Za miesiąc będziesz miała prawo jazdy.
Czeka niepewny jej reakcji, a ona – wybucha śmiechem. Śmieje się długo, serdecznie, aż razem z nią zaczyna się śmiać Piotruś.
– Ach, Janusz – mówi przez ten śmiech – nie myślałam, że możesz mi zrobić takiego psikusa. – I znowu się śmieje. – Dziękuję ci!
Oplata go rękoma, przyciąga ku sobie na tapczan. Leżą tak jeszcze przez jakiś czas. Ona pośrodku, po bokach jej mężczyźni. Planują, gdzie pojadą w lecie. Plany stopniowo rozrastają się, puchną i wreszcie jest ich tyle, że można by nimi zapełnić nie jeden, ale co najmniej pięć letnich miesięcy.
Po południu przychodzą goście – Lisowscy, Thylmanowie, Korczyński. Młodzi Lisowscy po godzinie wychodzą. Udało im się zdobyć bilety na koncert jakiegoś awangardowego zespołu. Trudno wymagać, żeby z nich nie skorzystali z powodu imienin przyszywanej ciotki. Wkrótce potem pojawia się Łukasz Olecki.
– Można? – pyta, kiedy Janusz otworzył drzwi.
– Bardzo proszę.
Matuszewskiemu się wydaje, że zabrzmiało to przesadnie uprzejmie. Potem myśli, iż w ich kontaktach zawsze już teraz będzie odrobina sztuczności. A Łukasz pochyla się nad ręką Ewy.
– Szczęścia i zdrowia! Zdrowia i szczęścia! Daj no obie łapki.
Do jej nadstawionych dłoni wkłada coś, co ukrywał w kieszeni marynarki.
– Trzymaj dobrze. Bo ucieknie.
– Chomik! – woła Ewa. – Piotreczku! Leszku! zobaczcie, co Łukasz przyniósł.
Rozpoczyna się zamieszanie. Chomik jest maleńki w żółtobiałe łatki. Zostaje poczęstowany marchewką. Przez dłuższy czas siedzi skulony, potem jednak ostrożnie wącha i próbuje ząbkami poczęstunku.
– Będzie się nazywał Perełka – mówi Ewa i dopiero teraz przypomina sobie o ofiarodawcy. – Dziękuję ci! – Całuje dwa razy policzek Łukasza, aż ten rzuca śpieszne spojrzenie na Matuszewskiego.
Matuszewski udaje, że niczego nie zauważył. Rozmawia z Lisowskim. Rozczuliła go radość Ewy z powodu tego maleńkiego żywego stworzonka. Dostrzega też zadowolenie Łukasza, że sprawił jej tyle radości. Zazdrość. Zaledwie odrobina. Wydaje mu się, że jego prezentu nie przyjęła z równym entuzjazmem.
– Kto sobie życzy herbaty? – pyta Lisowska.
Okazuje się, że wszyscy. Popijając herbatę słuchają z płyty, prezentu od Thylmanów, koncertu fortepianowego Mozarta w znakomitym wykonaniu Piotra Palecznego. Muzyka milknie i Ewa mówi:
– Jeszcze raz dziękuję wam wszystkim! Sprawiliście mi tyle radości… Jesteście najbliższymi mi ludźmi. Kocham was!
Przez chwilę milczą wzruszeni. Jerzy bierze do rąk butelkę wina.
– Wypijmy więc za miłość – mówi, rozlewa trunek.
Wznoszą kieliszki.
– Za Miłość!
***
Wszystko przebiega inaczej, niż sobie wymarzył. W niedzielę po wyjściu gości Ewa rzeczywiście potrzebuje odpoczynku. Następnego dnia przyjmuje w pracy życzenia od kolegów. Dzwoni potem do instytutu, żeby przyjechał po nią i po kwiaty. Odbierają z przedszkola Piotrusia i wtedy ona mówi:
– Zawieźmy to na cmentarz, Januszku. W domu i tak wszystkie wazony pozajmowane.
Jadą. Ewa układa starannie kwiaty w stojącym na grobie naczyniu i Matuszewskiemu przypomina się moment tuż po pogrzebie, gdy poprawiała wiązanki, a wraz ze wspomnieniem wraca ucisk gardła, który czuł wówczas patrząc na jej drżącą rękę. Napływa silne poczucie utraty Tomasza, jedynego człowieka, który nazywał go swoim przyjacielem. „Tomek – mówi do zmarłego myślą. – Tomek, ona pozwala mi się kochać. Ty wiesz, ile to znaczy. Ale gdybym mógł wybierać – wybrałbym twoje życie.”
Zanoszą pozostałe wiązanki na grób Kasi. A kiedy jadą z powrotem, Ewa, przedtem ożywiona, milczy z głową złożoną na oparciu i przymkniętymi oczyma. Matuszewski myśli, że za kilka godzin weźmie ją w ramiona, pocieszy, ukołysze, ale tych zamiarów nie udaje mu się zrealizować, bo ona, zanim pójdzie spać, tylko na chwilę kładzie mu na ramieniu głowę.
– Musimy przeczekać kilka dni – szepcze – miesiączka.
Nawet nie pozwala mu na pocałunek. Odchodzi.
Matuszewski ma więc okazję zatonąć w niewesołych rozmyślaniach. Czy podany przez Ewę powód jest prawdziwy? Próbuje sobie przypomnieć, jak to było przed miesiącem. Bo jeśli tylko chciała po pobycie na cmentarzu zostać sama, mogła mu to powiedzieć wprost. Przecież by zrozumiał. Wraca myślą do niedawnych rozważań przy grobie. Gdyby naprawdę było mu dane wybierać między życiem Tomasza a możliwością bycia z nią, co by wybrał? Nie jest już tego taki pewny i wstydzi się swojej niepewności. Choć przecież to tak, jakby miał wybierać między życiem przyjaciela a własnym. Wie – nie mógłby już bez niej żyć! Wie to na pewno. A przecież niewykluczone, że pomimo to podjąłby decyzję na korzyść Tomasza. To go nieco podbudowuje na duchu. Na szczęście nie musi wybierać. No cóż, trzeba jakoś przeczekać te kilka dni.
We środę Ewa idzie na pierwsze zajęcia kursu. Wkrótce rozpocznie jazdy. Niby wszystko jest zwyczajnie, a jednak… Matuszewski dostrzega jej rozdrażnienie, znużenie. Wieczorem Ewa kładzie się niemal razem z Piotrusiem. Najwyraźniej go unika. Znowu zaczyna narastać niepokój.
Pewnego popołudnia zostawiają Piotrusia u Thylmanów i jadą za miasto na niemal nie uczęszczaną drogę. Lekcja jazdy.
– Nic nie mów, Januszku. Ja muszę sama.
Przez chwilę Ewa się zastanawia. Potem poprawia lusterko, sprawdza luz, przekręca kluczyk, wciska sprzęgło, wrzuca pierwszy bieg, rusza – wszystko prawidłowo. Przechodzi na drugi bieg, potem na trzeci, zjeżdża na pobocze i hamuje. Znowu rusza. Stopniowo przyspiesza, po chwili zwalnia i zakręca w boczną drogę, wycofuje się, bo nie może zawrócić i znowu jedzie skupiona, uważna. Matuszewski obserwuje to ze zdumieniem.
– Ty jeździłaś, Ewelinko?
– Jeździłam – potwierdza.
– Z Michałem?
– Ach, nie. Obok Michała bałabym się usiąść. Jest kierowcą zbyt doskonałym, żebym śmiała przy nim próbować.
O tej drugiej możliwości Matuszewski woli nie wiedzieć.
– To, że mi tak dobrze idzie na pustej i prostej drodze nie znaczy, że nie stracę głowy w ruchu ulicznym.
– Chyba nie stracisz. Będziesz dobrze jeździła. Jestem tego pewny.
Ewa próbuje jeszcze przez prawie godzinę. Wreszcie pyta:
– Co spartoliłam?
– Skręcając nie włączyłaś migacza.
– To niewiele, prawda?
Kładzie głowę na jego ramieniu. Światła samochodu leżą na ciemniejącej drodze srebrną smugą. Siedzą tak milcząc. „O czym ty myślisz, kochanie?” – niepokoi się on. A ona? Wspomina, jak pierwszy raz siadła za kierownicą. To był wiśniowy fiat. „Ustaw sobie dobrze lusterko – powiedział Andrzej. – Tak, żebyś wszystko widziała z tyłu. Jesteś niższa ode mnie, trzeba je opuścić. Patrz, ten pedał to gaz, z lewej sprzęgło, na środku – hamulec. Zanim przekręcisz kluczyk, zawsze sprawdź, czy skrzynia biegów jest na luzie.” Pamięta każde jego słowo, choć minęły cztery lata. Siedzieli w samochodzie na podwórzu leśniczówki, gdzie zupełnie sami, tylko z Piotrusiem, spędzali cały lipiec. Gospodarze wyjechali w odwiedziny do zamężnej córki. Piotruś spał w kołysce w cieniu jaśminowego krzaka. Andrzej wysiadł, otworzył bramę prowadzącą na leśną drogę. „Jedziemy” – powiedział. Ruszyła. Dojechała do duktu, gdzie można było zawrócić. Wróciła na podwórze. Wszystko sama. Była całkiem mokra od potu. Miała ogromną ochotę przytulić nos do jego ramienia i zwyczajnie się rozpłakać, ale tak się między nimi w ciągu tamtego miesiąca ułożyło, że za dnia wcale się do siebie nie zbliżali, łączyła ich dopiero noc. We dnie byli jak dobrzy przyjaciele. Nocami – śnili upojny szalony sen. Księżyc, zdumiony, podglądał ich nachalnie swoją srebrzystą zmienną twarzą; las pełen westchnień, szumów i szelestów, chciwie połykał ich westchnienia; lelek, łowiący nocne owady, dołączał swój krzyk do ich miłosnych krzyków… Budziła się rano przepełniona radością jak pszczoła opita miodem.
Otwiera drzwiczki, przechodzi na drugą stronę wozu.
– Trzeba jechać po Piotrusia. Zrobiło się późno, Januszku.
A więc jeździła tylko do duktu i z powrotem, bo bała się zbytnio oddalać od śpiącego dziecka. Każdego dnia coraz sprawniej. Już nie pociła się ze strachu, ale ręce na kierownicy ciągle zaciskała zbyt mocno i Andrzej żartował: „Eweczka, kierownica ci pęknie”. Kiedy już wysiadali, uśmiechał się do niej aksamitem oczu i ten uśmiech był jej najmilszą nagrodą. Rumieniła się szczęśliwa. Brali się za szykowanie jedzenia, potem Andrzej kąpał Piotrusia, a ona go karmiła i kiedy dziecko zasypiało, siadali do kolacji w złocistym kręgu lampy. Miała go naprzeciw. Pieściła wzrokiem jego głowę pięknie osadzoną na silnych ramionach, jego ręce, które ją zawsze rozczulały swoją sprawną ruchliwością. Dokoła lampy niemal każdego wieczoru krążyła ćma. Następnego dnia znajdowała ją martwą, leżącą na stole albo na podłodze…
Janusz bierze jej rękę, przytula do ust. Drga gwałtownie wyrwana z zamyślenia. Nie zauważyła, że już stoją pod blokiem Thylmanów. Szybko wysiada, idzie po syna. Okazuje się, że Piotruś już po kolacji. Zanim wyjdą, pyta Aldonę:
– Jak Agnieszka?
– To już lada dzień – mówi tamta.
Schodzą szybko na dół. Piotruś przez całą drogę opowiada o przeżyciach tego popołudnia. Michał zawiózł chłopców do parku, żeby obejrzeli łabędzie, potem zaprowadził ich na gofry ze śmietaną, potem bawili się na podwórku w kosmiczną wyprawę… Zmęczone dziecko trzeba szybko położyć. W tym czasie Janusz szykuje kolację. Ewa dopiero teraz odczuwa głód. Powstrzymuje się, by nie jeść zbyt łapczywie, duszkiem wypija herbatę i idzie do łazienki, a stamtąd wprost do swojego pokoju. „Jakbym nie istniał” – myśli on.
Po kolacji siadali na progu, żeby nasłuchiwać wieczornego gadania lasu, nawąchać się zwilżonych rosą zapachów, napatrzeć obłoków, co sunęły dostojnie po pociemniałym niebie srebrzyście podświetlone, tajemnicze. Czasem Andrzej zaczynał nucić. Śpiewał ludowe miłosne pieśni. Znał ich niezliczoną ilość. Jego głos był pełen ciepła i tęsknoty i narastało w niej stopniowe pragnienie jego bliskości. Stopniowo narastało w niej pragnienie. Narasta pragnienie. Andrzejku!
***
Syn Andrzeja rodzi się piątego czerwca, a więc pod znakiem Bliźniąt. Ewa dowiaduje się o tym od Aldony, która specjalnie zatelefonowała do niej do pracy, żeby przekazać wiadomość.
– Dziś o dziewiątej Agnieszka urodziła synka. Będzie się nazywał Wojtuś, po naszym ojcu.
– Wojciech Batowski… Wszystko w porządku?
– Tak. Oboje zdrowi. A tobie, Ewuniu, jak idzie jeżdżenie?
– Dopiero jutro pierwszy raz wyjadę na ulicę. Piotruś jest zachwycony tym spędzonym u was popołudniem. Dziękuję.
Aldona nie jest pewna, czy przyjaciółka dziękuje za przetrzymanie synka czy za przekazanie informacji o narodzinach Wojtusia.
– Drobiazg – odpowiada. – Do zobaczenia, Ewuniu.
Przez moment Ewa ma chęć zadzwonić do Andrzeja, pogratulować, ale przecież rozumie – nie wolno jej tego robić, mącić jego radości z narodzin syna. Potem przychodzi jej na myśl, że pewnie wcale nie ma go w pracy. Wzywa ją kierownik wydziału. Trzeba rozstrzygnąć sprawę artystycznej spuścizny po zmarłym plastyku, Stefanie Antarku, człowieku zupełnie samotnym. Kiedy Ewa wraca do pokoju, Marek Wójcik mówi:
– Dzwonił profesor.
Ewa myśli: „Pewnie Janusz chciał uprzedzić, że o trzeciej przyjedzie”. Nie przyjeżdża, czym sprawia jej zawód.
Odbiera Piotrusia, idzie z nim do sklepów, wracają do domu. Piotruś upiera się, żeby zostać na podwórku z Jarkiem. Pozwala, bo na ławce siedzi mama Jarka i jedzie na górę. Mieszkanie puste. Ulga samotności. Nastawia Vivaldiego i wyciąga się na wersalce. Słońce przeszło już na zachodnią stronę nieba. Leży złocistym kwadratem na ścianie. Ewa słucha muzyki – samo piękno, sama łagodność… Spokój. Potem nagłe zdumienie, że wiadomość o narodzinach Wojtusia przyjęła bez spodziewanych emocji. Bo też niczego to naprawdę nie zmieniło. Andrzej przecież od dawna jest ojcem tego dziecka. Przyzwyczaiła się do tego faktu. Przyzwyczaiła? Ona Wojtusiowi ojca oddała! Kiedyś, wcześniej, oddała ojca Piotrusiowi. I przez ponad trzy lata była świadkiem ich ogromnej wzajemnej miłości. Nieraz zdumiewało ją, że Piotruś aż tak lgnie do ojca. Że Tomasz tak kocha to dziecko, którego na początku niemal był gotów się wyrzec z powodu zranionej dumy. Co by się stało z tą ich wzajemną miłością, gdyby zabrawszy syna odeszła do Andrzeja? A z jej miłością? Zaplątało się to wszystko w bolesny węzeł, przecięty jak skalpelem pierwszym zawałem Tomasza. Tomek! Tomek! Nagły przypływ tęsknoty. Wracał z pracy i po obiedzie kładł się tutaj, na wersalce na krótki odpoczynek. Przychodziła i na chwilę wyciągała się obok, przytulała. Emanujące z niego uczucie spowijało ją w bezpieczny kokon, wypełniało tkliwością. Stało się, że w miarę upływu czasu, im dłużej żyli razem, kochała go coraz głębiej i tkliwiej. „Wszystko, co jest podobne do miłości, jest chyba miłością” – Tristan Bernard. Znalazła niedawno ten cytat i zaskoczył ją, zdumiał. Wszystko co jest miłością… Czemu pan, panie Bernard, taki był ostrożny? Po co ten tryb warunkowy, to „chyba”? Do czego to było panu potrzebne, panie Bernard? Przychodzi Janusz.
– Co tobie? Źle się czujesz? – pyta niespokojny. – Nie mogłem wrócić wcześniej.
– Przeciwnie. Czuję się tak dobrze, że zupełnie nie mam ochoty wstać. Proszę, przekręć mi płytę.