19

– Pewnie już jesteś zmęczona. Zamienimy się?

– Nie. Jeszcze nie.

– Tak nie można. Za krótko jeździsz.

– Rozumiem. Zaraz przystanę.

„On ma rację – myśli. – To niebezpieczne. Tym bardziej że jedziemy z dzieckiem. Jeszcze nie mam wyrobionych odruchów zapewniających bezpieczeństwo jazdy. Jeszcze daleko mi do miana kierowcy, a co dopiero dobrego kierowcy. Dla niego musi być męczące uważać przez cały czas, co robię.” Zatrzymuje, przesiada się do tyłu, do Piotrusia, czym chłopca uszczęśliwia. Czuł się źle w towarzystwie tylko torby z prowiantem.

Zdecydowali się jechać na urlop w miejsce jak najdalsze od cywilizacji. Znajoma Ewy zaproponowała im pobyt w uroczej podobno miejscowości o trochę dziwnej a trochę śmiesznej nazwie Guzowy Piec. Maleńka wioska położona jest niedaleko Gietrzwałdu, wśród lasów i nad niedużym jeziorem. Brzmi to zachęcająco. Jak to wygląda naprawdę, okaże się na miejscu.

Egzamin poszedł Ewie zupełnie dobrze. Janusz z tej okazji wręczył jej komplet kluczyków od samochodu. Honorowa runda po mieście także wypadła nieźle. Ewa zblamowała się dopiero pod sam koniec. Skręcając na osiedle, znowu zapomniała o kierunkowskazie. Zwarzyło to mocno jej humor, choć próbowała nadrabiać miną, żeby nie sprawić przykrości swoim mężczyznom.

To było trzy dni temu. Dziś o szóstej rano wyjechali trasą E81 do Warszawy i dalej do Mławy i Olsztynka. Po drodze przystają w lesie na dwugodzinną sjestę. Za Olsztynkiem zakręt w lewo, na Mańki. Ewa znowu siada za kierownicą, bo wiodąca lasami droga jest niemal nie uczęszczana. Tak dojeżdżają do skrzyżowania Śródki-Guzowy Piec. Po chwili są we wsi. Dom Wacława Bednarskiego odnajdują na skraju lasu. Zbudowany z ciemnoczerwonej cegły, jak wszystkie tutaj domy, wyróżnia się schludnością i kwiatowym ogródkiem przed frontem. Dobudowano do niego drewniany ganek z ławkami – jak później się okaże, taki sam, jaki był w rodzinnym domu ojca gospodarza na Rzeszowszczyźnie. Bednarscy jeszcze w polu. Przyjmuje ich córka, może trzynastolatka, która czeka na lokatorów bawiąc się na podwórzu z kotkiem.

– Och, kiciunia! – krzyczy Piotruś i rzuca się w kierunku zwierzątka.

Kot jednak czmycha zadzierając śmiesznie biały ogonek z czarnym końcem.

Pokój okazuje się duży, z dwoma oknami, z dwoma obszernymi łóżkami, z szafą ustawioną tak, że tworzy się za nią kąt do mycia. Przy łóżkach nocne szafki. Stół i krzesła dopełniają wyposażenia. Pomalowana na jasny orzech podłoga sympatycznie się złoci, harmonizując z jasnożółtymi ścianami w brązowy robiony wałkiem wzór. Nad łóżkami i na podłodze pasiaki tkane z kolorowych szmatek. W sumie jest to wnętrze miłe i pogodne.

– Jakby pani chciała mleko, to przyniosę z piwnicy – proponuje dziewczynka.

– Dziękuję, może potem. Na razie wniesiemy rzeczy.

Zajmują się więc wnoszeniem, rozpakowywaniem, układaniem.

– Mamuniu! Wujku! – wpada do pokoju rozradowany Piotruś. – Tam jest świnka z małymi świneczkami! A ta dziewczynka nazywa się Beata! A kotek – Filonek co ma usmolony ogonek. A gdzie ja będę spał?

– Na tym łóżku. Chcesz?

– A ty ze mną?

– Trochę z tobą a trochę z wujkiem, żeby nikomu nie było smutno.

I Matuszewski, który już się był odrobinę zaniepokoił, czuje ulgę. A kiedy Piotruś znowu wybiega na podwórze, obejmuje ukochaną.

– Muszę cię pocałować na tym nowym miejscu.

***

Pierwszy tydzień zszedł im na zwiedzaniu okolicy. Przeszli wszystkie pobliskie leśne drogi. Odkryli trzy piękne polany i urokliwy wąwóz. Okrążyli dokoła jezioro. Z każdej wyprawy Ewa wracała z kilku lub kilkunastu grzybami.

– One chyba same do ciebie przychodzą. Dlaczego ja nic nie mogę znaleźć – narzekał Janusz.

Natknęli się też na kilka miejsc gęsto zarośniętych jeżynami i Ewa zaczęła gromadzić butelki i słoiki z myślą, że kiedy dojrzeją, zrobi sok.

– Przyjechałaś tu wypocząć, a nie zapracowywać się – protestował.

– Wystarczy czasu i na jedno, i na drugie.

Teraz jednak leżą na skraju lasu nad jeziorem, leniwie, powiew wiatru rzeźbi na powierzchni wody drobne fale, niebem gonią swawolne obłoczki…

– To nasz miodowy miesiąc – mówi on.

– Nasz miodowy półtoramiesiąc – uśmiecha się Ewa (wzięła dodatkowo pół miesiąca bezpłatnego urlopu).

Piotruś zbiera szyszki. Z dala dobiega zaśpiew mechanicznej piły. Janusz wyciąga rękę i zakrywa dłoń Ewy. Ściga wzrokiem obłoki, patrzy na kołysane wiatrem sosny, pierwszy raz od dawna jest tak radośnie spokojny. W Lublinie została cała przeszłość. Tutaj – są tylko dla siebie.

– Kropelko Rosy! Jak ci się sprawuje nowy mąż?

– Źle.

Nie takiej spodziewał się odpowiedzi po dzisiejszej nocy. Zadał pytanie, żeby sprowokować słowa uznania i ot, doczekał się. Dotknięty pyta:

– Nie jesteś więc zadowolona?

– Nie jestem. Od rana ani razu mnie nie pocałował.

– Ani ty jego – mówi zbuntowany.

Ewa natychmiast się podnosi i całuje go delikatnie w czubek nosa.

– Pójdziemy do wody? – uśmiecha się trochę zmieszana. Nie chciała mu zrobić przykrości.

Schodzi po skarpie. Za nią zbiega Piotruś. Janusz nieco później. Musiał chwilę poleżeć, wyzwolić się z tamtego przykrego zaskoczenia. Przekonać samego siebie, że przecież był to żart. Idzie do wody i przepływa na drugi brzeg, na przekór Ewie, która – jak wie – nie lubi tego, boi się, pomimo tłumaczenia że wychował się nad Wisłą i pływa dobrze, choć niezbyt stylowo, a jezioro nie ma ani prądu, ani wirów, więc jest zupełnie bezpieczne.

Siedząc po drugiej stronie wody wspomina swoje wyprawy z chłopakami nad Wisłę i śmierć Włodka Sochy, który poszedł pod wodę i nie potrafili go wyratować. Wyłowiono ciało parę kilometrów w dół rzeki. „To przez was! To przez was!” – krzyczała histerycznie matka Włodka na cmentarzu. Nie wiedzieli, co zrobić. Podszedł do nich jakiś mężczyzna. „Idźcie stąd – powiedział. – Ja wiem, że ona nie ma racji, ale jest zrozpaczona.” Prosto z cmentarza poszli nad rzekę. Siedzieli tam na skarpie patrząc w nurt. Powoli docierała do nich świadomość nieodwracalnej nieobecności Włodka.

Podnosi wzrok na tamtych dwoje. Tomek nauczył ich pływać, ale pływają jak ludzie, którzy tylko raz na jakiś czas stykają się z wodą. Może wykupi karnety na kryty basen i raz w tygodniu będą jeździli popływać? Wtedy wszyscy na uczelni dowiedzą się, że Matuszewski „kogoś ma”. Trochę to krępujące. Trzeba jednak przez to przejść. W końcu niejeden mu Ewy pozazdrości, a Irek Baran i tak już wie. Zresztą od siedemnastego października Ewa będzie jego żoną także w świetle prawa. Tamci wyszli już z wody. Trzymając się za ręce biegają po brzegu. Siadają na kocu i Ewa wyciera synkowi włosy. Kładą się wystawiając na słoneczne promienie oziębione kąpielą ciała. Nagła chęć, żeby być jak najprędzej tam, obok niej. Płynie. Ewę zastaje obrażoną. Jak się domyśla, za to przepłynięcie jeziora. Osusza się ręcznikiem i wyciąga na kocu. Między nimi fikając nogami leży Piotruś.

– Czego się boczysz, Ewelinko? Jest jeden do jednego.

– Nieprawda. Ja ciebie pocałowałam, a ty mnie nie.

Podnosi się i ostrożnie dotyka wargami jej złotawego noska.

– Dwa do dwu – oznajmia.

– Co dwa do dwu? – pyta Piotruś.

– Pietrek, idź ty lepiej budować swój zamek, bo nie zdążysz przed kolacją – radzi synkowi Ewa.

A gdy zostają sami, siada i zapatrzona w krążące nad wodą ptaki mówi:

– Śniłam dziś piękny sen.

– Naprawdę? I cóż ci się śniło? – Jego głos jest sztucznie obojętny.

– Śniła mi się noc. Po ścianie chodził księżyc. A ze mną były czyjeś ręce, czyjeś usta. Czułam to dokładnie. Zacisnęłam powieki i czułam na sobie usta i ręce, ręce i usta… Chciałam otworzyć oczy, żeby je zobaczyć – nie mogłam. Nagle – jakiś zuchwalec wtargnął do mojego wnętrza! Ty nie wiesz, nie możesz wiedzieć, co wtedy czuje kobieta… – Przez chwilę milczy. Śledzi wzrokiem lot mew. Pyta: – A tobie co się śniło?

I on tak wzruszony, aż drży mu głos:

– Ty wiesz – mówi. – Dobrze to wiesz.

– Skądże bym mogła wiedzieć? – Twarz ma niby zdziwioną.

– Bo byłaś tam, w moim śnie.

– Jakże mogłam być w twoim śnie, skoro byłam w moim? Sądzisz, że mogę być w dwu miejscach jednocześnie?

– Chyba możesz – odpowiada po chwili on. – Byłaś z Tomkiem, a jednocześnie byłaś ze mną, od kiedy zobaczyłem cię pierwszy raz.

– Ach, tak – mówi ona. Odwraca szybko głowę.

„Po cóż wspominałem Tomka. Przez półtora miesiąca miałem być tylko z nią. Mieliśmy być tutaj tylko we dwoje z Piotrusiem. Czyżby taka rzecz w ogóle nie była możliwa?”

A Ewa – nadal zapatrzona w ptaki:

– Nawet nie zdajesz sobie sprawy, ile to dla mnie znaczy, że znałeś Tomka, że mogę czasem z tobą o nim porozmawiać, że go lubiłeś i on lubił ciebie, że rozumiesz różne rzeczy…

„Więc to dlatego, bo byłem przyjacielem Tomka – myśli – bo Piotruś mnie akceptuje. Nie, że ja – to ja!” Chłód ogarnia serce. I wtedy Ewa przytula policzek do jego ramienia.

– Dobrze mi z tobą, Januszku – mówi.

To tak, jak kiedy na poranną siną mgłę padną promienie wschodzącego słońca, zabarwią ją różem, wyzłocą. Ustępuje chłód serca. Ciepło wypełnia piersi. Obraca twarz, ukrywa w puszystym gąszczu jej włosów. Narasta stopniowo niezwykle intensywne, dojmujące poczucie bliskości. Serce przyspiesza bieg. Krzyk mewy przeszywa je na wskroś i ono – zaczyna opływać krwią. Czuje nad sobą przytłaczający ciężar nasyconego ciemnego błękitu, agresywna zieleń wyciąga ku nim ręce i nagle irracjonalny strach, żeby mu jej, zachłanna, nie wydarła, bo wtedy – przyszłoby zginąć. „O życie mego życia!” Zaciska powieki. Błękit i zieleń zatracają się w szarości splamionej poblaskiem słonecznego światła. „O życie mego życia!” Była – póki żył Tomek – najcudowniejszym ornamentem egzystencji, teraz jest jej istotą. Słońce zaczyna schodzić za czubki drzew, robi się nagle chłodniej. Ewa się podnosi, zakłada bluzkę, niesie ubranie Piotrusiowi. Po chwili woła:

– Chodź! Zobacz, jaki piękny zamek!

Ledwo przyjął pozycję pionową, mija poczucie zagrożenia. Świat normalnieje. Znowu wszystko jest przyjazne, bliskie.

***

Obecni mieszkańcy Guzowego Pieca to potomkowie chłopskiej biedoty z Lubelskiego i Rzeszowszczyzny, którzy przyjechali tu na poniemieckie gospodarstwa na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Ci, jeśli żyją, są już w podeszłym wieku. Na ogół gospodarzą ich dzieci. Tak też rzecz się ma w przypadku Bednarskiego. Po jego ojcu został drewniany ganek zdobiony misternym ażurem, po matce gałgankowe pasiaki. Bednarski trochę dorabia chodząc zimą na wyrąb lasu. Nie jest zadowolony ze swojej egzystencji.

– Panie – mówi – co to za gospodarka na tym piachu. Chłopaka posłałem do technikum mechanicznego, ale czy znajdzie teraz robotę?

Przemek Bednarski liczy lat szesnaście. Jest chłopcem wesołym, serdecznym, w przeciwieństwie do siostry, która ma usposobienie melancholijne. Nie przeszkodziło to Piotrusiowi natychmiast zaprzyjaźnić się z obojgiem.

Dzisiaj Piotruś uprosił matkę, żeby mu pozwoliła iść z Przemkiem i Beatką piec ziemniaki. Wracając zabiorą krowy, które do pasienia wyprowadzono dość daleko. Ewa i Janusz zostają we dwoje. Jako miejsce relaksu mają do wyboru las bądź jezioro i tym razem decydują się na las. Zabierają koc, kilka czasopism, które kupili poprzedniego dnia w Olsztynie, butelkę z piciem, idą się rozłożyć w zaciszu na skraju wąwozu. Na następny dzień Ewa zaplanowała pierwszy zbiór jeżyn, a potem oczywiście ich przetworzenie. Nie będzie czasu na leniwe wylegiwanie. Zabierają się z zapałem do czytania i – bardzo prędko z czytania rezygnują. Leżą oboje na wznak, zapatrzeni w kołyszące się wysoko nad nimi korony drzew. Kukułka zaczyna kukać w głębi lasu. „Ile lat, kukułko…” – pyta on i nie śmie skończyć zdania. A ptak, jakby czekał końca, milczy. Odzywa się dopiero dużo później i dalej. Widocznie odpowiada już komu innemu. Wtedy Ewa się nad nim pochyla i zaczyna lekko, wielokrotnie całować jego górną wargę, potem podobnie dolną. A on wzruszony:

– Wszystkiego musisz mnie nauczyć, Ewelinko.

– Wzajemnie musimy się siebie uczyć. Ja ciebie. Ty mnie.

– Czy wiesz, jakie to dla mnie trudne?

– Dlaczego? Przecież marzyłeś o mnie. Marzyłeś, że jesteś ze mną. Teraz możesz zrealizować wszystkie swoje marzenia.

Patrzy odrobinę zaskoczony.

– Wiele z tego, o czym marzyłem, nie da się zrealizować.

– Ależ da się. Na pewno.

– Czy jest możliwe, żebym cię wziął za rękę i żebyśmy pofrunęli w niebo pełne gwiazd? Albo czy możemy we dwoje płynąć łodzią i żebym rzucał do twoich stóp ryby przeszyte trójzębem? Albo żebyś leżała naga w trawie, a ja sypałbym na ciebie płatki róż?

Drga jej w kącikach ust uśmiech.

– To ostatnie może dałoby się zrealizować, choćby częściowo. Nago mogę leżeć w trawie już za chwilę. Gorzej z płatkami róż. Chyba że zadowolisz się innymi. Popatrz, na zboczu rośnie nawet dość dużo jakiegoś kwiecia.

– No widzisz? Już sobie żartujesz z moich marzeń. A jak one powinny były według ciebie wyglądać? Nie miałem przecież cienia nadziei…

– Nigdy nie marzyłeś o mnie? Nie o fruwaniu, rybach i płatkach róż, tylko po prostu o mnie?

– Oczywiście tak!

– Więc jednak. Już się trochę przestraszyłam, że nie.

Przez chwilę milczą.

– Chyba jestem bardzo głupi, prawda?

– Bardzo kochany – odpowiada ona. – Kocham cię!

Korony sosen nad jego głową zataczają ogromne koło i chybocąc się niespokojnie próbują zająć swoje dawne miejsca.

– Ty przecież wiesz… – mówi zdławionym szeptem.

– Wiem.

Leży przytłoczony nadmiarem ogromnego szczęścia, pyta:

– Naprawdę byś mogła? Z tymi kwiatami…

– Mogłabym. Nazbierać ci kwiatów?

Wstaje i odchodzi. On zostaje. Czeka, aż wróci i obnaży się dla niego, którego kocha! – kocha! – kocha!

Wraca ze zwiniętą w rożek „Polityką” pełną krótko oberwanych kwiatowych łebków, wysypuje je na koc, zrzuca niecierpliwym gestem majteczki opalacza, a potem przyklęka zdejmując stanik.

– Muszę leżeć w trawie? Czy mogę tu, na kocu?

Nie może odpowiedzieć. Krtań ma zaciśniętą. Ewa kładzie się, czeka. A on przyklęka, omiata spojrzeniem jej nagie piękne ciało, nabiera garścią kwiaty, zaczyna sypać na jej włosy, twarz, piersi, na brzuch, na nagie uda i ogarnia go tak przemożna fala pożądania, że klęcząc pochyla się ku ziemi, zwinięty w kłębek próbuje nad sobą zapanować. „Tego w marzeniach nie było! Tej upalnej fali, która mnie sama niesie.”

– Chodź do mnie w te kwiaty – mówi ona, wyciąga ręce.

Przypada do niej. Rozgniata ciałem delikatne różnobarwne drobiny. Wdziera się w jej wnętrze i nie licząc się z odczuciami ukochanej, pospiesznie, z pasją zdąża do finału.

Ogarnięty jej ramionami leży zupełnie bezsilny. A potem myśli: „Znowu ją zawiodłem, moje ukochanie”. Wtedy Ewa mówi odrobinę drżącym głosem:

– Ten moment, kiedy wchodzisz we mnie, jest zupełnie cudowny!

„Nie mów już nic więcej – błaga ją myślą. – Nie mów już nic, bo zwyczajnie rozryczę się ze szczęścia. Skąd mam wziąć dla ciebie nowe najpiękniejsze słowa? Już wszystko zostało powiedziane, wszystko trąci kiczem.” I nagle:

– Mój Słoneczny Okruszku! – tak do niej mówi.

I jest pewny, że to są właśnie najprawdziwsze słowa jego miłości.

***

Rozpoczyna się sokowe szaleństwo. Na szczęście Bednarska ma sokownik. Idą na jeżyny i zbierają nie więcej, niż mieści się w pojemniku tego praktycznego urządzenia. Z podgrzanych parą owoców skapuje ciemny, niemal czarny sok. Napełnionych butelek każdego dnia przybywa.

– Chyba trzeba będzie kupić większy samochód – żartuje Janusz.

Wszyscy troje mają na rękach i nogach czerwone krechy, zadrapania kolcami jeżyn. Ku zadowoleniu Matuszewskiego po pięciu dniach muszą działalność przetwórczą przerwać, bo z sokownika zaczyna korzystać Bednarska. Znowu daje się, z czystym sumieniem, poleniuchować. Ewa jest niedysponowana, rozłożyli więc koc w cieniu drzew, w pewnej odległości od wody. Piotruś zabrał się do naprawiania i rozbudowy swojego szyszkowego zamku. Można spokojnie poleżeć, porozmawiać, pomarzyć.

– Jaką chcesz, żebym miała do ślubu sukienkę?

– Niebieską.

– Typowo męski wybór. Uznajecie wyłącznie kolor niebieski.

– Kiedy cię zobaczyłem pierwszy raz, miałaś na sobie niebieską bluzeczkę.

– To co innego. Motywacja sensowna, wybór uzasadniony. Jak tylko wrócimy, rozpocznę poszukiwania odpowiedniego materiału. Właściwie warto wracając zajrzeć do sklepów w Warszawie. Zresztą nie zaszkodzi zacząć od Olsztyna. Pojedziemy po niedzieli?

– Pojedziemy. Po materiał i na lody.

– Tęsknię za lodami i za jabłkami. Przejadły mi się jeżyny.

Matuszewski sam nie rozumie, dlaczego przykłada aż taką wagę do zwyczajnej formalności, jaką jest rejestracja ich związku w USC. No oczywiście, od strony prawnej ma to niejakie znaczenie, ale przecież Ewa jest jego żoną już od trzech miesięcy. Fakt, że nikt o tym nie wie, dodaje sytuacji pikanterii. No tak! Może to to. Może by wolał ogłosić całemu światu, że wybrała jego. Że to jemu pozwala się kochać. Że go kocha! Odkąd usłyszał to z jej ust, utracił dotychczasowy spokój. Euforia trwała zaledwie jeden dzień. Potem, jedno po drugim, zaczęły napływać pytania. Co ona rozumie przez to „kocham”? Wszak w czasie przyjęcia z okazji swoich imienin też powiedziała „kocham was”. Skierowała to do wszystkich. W tym i do niego. Czy to znaczy, że kocha go podobnie jak Lisowskiego czy Łukasza? Przecież nie Łukasza wybrała na męża. Ile jednak w tym wyborze jest uczucia, a ile rozsądku? Pytanie samo się narzuca. Boi się wierzyć w jej uczucie. Boi się w razie czego boleśnie rozczarować. Kocha ją! Kocha jak nigdy nikogo na świecie! I ona pozwala mu się kochać. To powinno być dla niego dość. Jednak od tamtego dnia wciąż czeka, żeby znowu usłyszeć z jej ust „kocham”. Wtedy on zapyta: „Jak ty mnie kochasz, mój Słoneczny Okruszku? Powiedz, jak mnie kochasz?” A ona…

Zerka bokiem na nią, leżącą z przymkniętymi oczyma.

– O czym myślisz, Ewelinko?

– Wymyślam fason zupełnie niebieskiej ślubnej sukienki. – Otwiera oczy, zwraca ku niemu twarz, pyta: – A ty, o czym myślałeś?

Zaskoczony, zmieszany mocno się rumieni.

– No powiedz. – Ewa w oczach ma zaciekawienie.

– Myślałem, żeby cię zapytać, jak mnie kochasz – wyznaje odważnie.

– Jak to?

Więc on próbuje wyjaśnić:

– Chciałbym wiedzieć, czy i na ile twoje uczucie dla mnie jest niepodobne do uczuć, które żywisz dla innych. Czym się wyróżnia. Czy w ogóle taki wyróżnik istnieje. – Milknie nagle zmieszany. – Zacząłem do ciebie przemawiać jak na wykładzie. Przepraszam.

I Ewa zapatrzona w wysokie, wysokie niebo:

– Zadałeś, profesorze, niełatwe pytanie. Pozwól się zastanowić. Oczywiście trochę już nad tym myślałam, ale nie na tyle, żeby ci udzielić jasnej, jednoznacznej odpowiedzi. Bo przecież na takiej ci zależy, prawda?

– Pierwsza zapytałaś – mówi prędko on. – Jeżeli nie masz ochoty, nie musisz odpowiadać.

– A ty będziesz tygodniami się zadręczał, próbując sam znaleźć odpowiedź, tak? Dobrze znam was, ludzi nauki. Nie zapominaj, że żyłam z Zygmuntem ładnych kilka lat.

Ewa leży na brzuchu. Czoło wsparła na złożonych rękach. Leży tak dość długo, całkiem spokojnie. Wydaje mu się – zasnęła. Rozczarowanie. Czekał w napięciu odpowiedzi.

W górze, nad ich głowami, rozpoczyna swój taniec mała ruda wiewiórka. Zdumiewająco lekko przemieszcza się z gałęzi na gałąź. Strącona przez nią szyszka spada wprost między niego a Ewę. Wtedy ona przekręca się na bok.

– Nie wiem, czy zadowoli cię, co wymyśliłam. Otóż jesteś człowiekiem, w którym pokładam największą ufność. Nikt też nie budzi we mnie tyle czułości, oczywiście poza Piotrusiem. Cenię cię za to, kim jesteś i jaki jesteś, ale to już nie wyróżnik, bo i innych cenię za różne rzeczy. Nie bez znaczenia jest, że byłeś przyjacielem Tomka. Bywam z tobą w łóżku, a czasem i nie w łóżku, ponieważ to, co się między nami dzieje, fascynuje mnie, zaskakuje. Jesteś inny niż tamci moi mężczyźni i ze sporą dozą niecierpliwości i zaciekawienia czekam na kolejny raz. Tak to wygląda rozłożone na czynniki pierwsze. A naprawdę, to wszystko się przeplata, zlewa, łączy, robi się z tego taki melanż doznań i uczuć, którego nie potrafię nazwać inaczej niż – miłością.

Bierze dłoń Ewy i kładzie na swoim sercu. „To moja wina – myśli. – Jakie pytanie – taka odpowiedź.” Teraz kiedy to wszystko od niej usłyszał, nie jest zadowolony. Nie wolno o uczuciach mówić takim językiem. Wolałby usłyszeć: „Kocham cię i już!” albo coś podobnego. A gdyby ona zadała mu takie pytanie, co by odpowiedział? „Każda cząsteczka mojego ciała ciebie kocha.” Właściwie – musiałoby to być jeszcze coś większego! doskonalszego! piękniejszego! żeby choć częściowo zobrazować jego uczucie.

– Jaki stopień dostanę z odpowiedzi, profesorze?

– To ten szczególny przypadek – mówi on – kiedy jestem zmuszony postawić piątkę, a chętnie wpisałbym do indeksu dwóję.