5
– Wujku, kochasz mamusię?
Matuszewski aż się zachłystuje wciągając powietrze. Dopiero później myśli, że pytanie Piotrusia ma nieco inny sens, niż gdyby zadał je dorosły.
– Oczywiście – odpowiada sztucznie lekkim tonem.
– Będziemy ją razem kochać i razem się nią opiekować. Chcesz?
– Chcę.
– To będzie nasza tajemnica.
– Dobrze, Piotrze.
I zaraz przy kolacji Piotruś mówi:
– Mamuniu, ja i wujek mamy wielką tajemnicę.
– Naprawdę? Bardzo wielką?
– Ogromną! Będziemy cię razem kochać i razem się tobą opiekować.
– Będę więc miała dwu rycerzy?
– Co to znaczy „rycerzy”?
– Chodź się myć. Jak będziesz w łóżku, wujek opowie ci o rycerzach.
Matuszewski zostaje przy stole sam. Zmieszany, zaskoczony bezpośredniością, z jaką Piotruś zdradził ich „wielką tajemnicę” i swobodą, z jaką Ewa to przyjęła. Pięć ostatnich dni – to dla niego bezustanny ciąg zaskakujących sytuacji, wrażeń tak nowych i silnych, że aż zdumiewających. „Co się stało z moim życiem? Co się ze mną dzieje?” – myśli. Wspomina dzień, w którym się tu sprowadził. Przywiózł swoje rzeczy przed południem. Potem do dziewiętnastej był zajęty. Wrócił kwadrans później. Piotruś wybiegł mu na spotkanie.
– Ach, wujku! Mamy dla ciebie niespodziankę.
Poczekał, aż zdejmie kurtkę, wziął go za rękę i pociągnął do dużego pokoju.
Stół był pięknie nakryty do kolacji: obrus, kwiaty, świece, a obok stała Ewa w długiej zielonej sukni – zatrzymał się zachwycony jej widokiem – trzymała w obu dłoniach kieliszki z winem, podeszła swoim tanecznym krokiem, podała mu naczynie i ich palce na chwilę się splątały – wstrząsnęło to nim do głębi – wznieśli kieliszki do toastu – światło świec nieciło złotawe błyski w krysztale i w oczach Ewy – miał uczucie, że dokonują ważnego obrzędu i był tak przejęty, wzruszony, że nie mógł odpowiedzieć jej uśmiechem. Gdy kieliszki lekuteńko o siebie zadźwięczały, powiedziała:
– Witaj w naszym domu. – Dotknęła wargami jego policzka.
Dopiero później pomyślał, że mógł w tym momencie zrewanżować się jej pocałunkiem. Speszony, bo nie kupił jej nawet kwiatka, i jednocześnie nieskończenie szczęśliwy siadł do stołu. Ewa go częstowała, podawała talerze, on nie wiedział, co je i bardzo szybko już nic nie mógł jeść. Nie rozmawiali. Słuchali Prokofiewa i uśmiechali się do siebie poprzez stół.
Potem leżał w ciemności mżącej srebrzystym światłem, pierwszy raz w tym pokoju. Nasłuchiwał z napięciem, czy nie dolecą do niego jakieś odgłosy. I rzeczywiście, Piotruś przez sen zapłakał i usłyszał jej czułe:
– Cicho, cicho, syneczku.
Jakby te słowa były zwrócone do niego, poczuł nową falę wzruszenia.
Nie wiedział, jak zasnął. A gdy się obudził, nie pamiętał co mu się śniło, choć był pewny, że śniło się na pewno. Za drzwiami krzątała się ona, śpiesząca do pracy, nawołująca z cicha marudzącego Piotrusia. Potem z jakiegoś powodu roześmiali się oboje, zamknęła drzwi do kuchni mając widocznie na uwadze jego sen i już tylko usłyszał, jak wychodzą. Leżał jeszcze przez chwilę z zamkniętymi oczami, nie dowierzający temu, co przecież było rzeczywistością.
– Boże! – powiedział głośno – czym zasłużyłem na to szczęście?
Przed trzecią kupił bukiecik różnobarwnych kwiatów i pojechał po Ewę. Była zaskoczona, ale wsiadła. Zabrali z przedszkola Piotrusia, zrobili zakupy i dopiero w domu poprosiła, żeby więcej po nią nie przyjeżdżał.
– Nie mogę się zgodzić, żebyś marnował dla nas tyle czasu.
Chciał krzyknąć: „Ja dla ciebie!… Jesteś o wiele ważniejsza, niż wszystko co dotychczas robiłem. Jestem taki szczęśliwy!” – i oczywiście niczego nie powiedział. Potem pomyślał, że mimo własnych chęci nie może być stale z nimi, że ona musi mieć trochę swobody, że jego stała obecność może być dla niej nużąca, krępująca, więc zaszył się na całe popołudnie w swoim pokoju, udając, że pracuje, a naprawdę nadal nasłuchiwał ich obojga i w pewnym momencie usłyszał, jak Piotruś pyta:
– Mamuniu, mogę pójść do wujka, pokazać węża?
– Nie, Piotrusiu. Wujek zajęty. Nie możesz mu przeszkadzać.
Wtedy nie wytrzymał, otworzył drzwi.
– Chodź, Piotrze, pokaż mi węża. – I do niej, jakby się usprawiedliwiał: – Zrobię sobie chwilę odpoczynku.
Piotruś przyszedł z długim wężem z plasteliny.
– Popatrz – powiedział – tu ma głowę, tu pyszczek, a co lubią węże?
Rozmowa o wężach przeciągnęła się aż do kolacji, na którą Ewa poprosiła ich obu. Poczuł się skrępowany i powiedział niby żartem:
– Nie możecie przecież mnie karmić. Tego nie było w umowie.
A Ewa na to:
– Możemy zawrzeć kolejną umowę.
Stanęło na tym, że ponieważ wszyscy zjadają obiad poza domem, na śniadania i kolacje każdy przeznaczy odpowiednią kwotę, z której będą robione wspólne zakupy. Śniadania będą jadali osobno, bo Ewa z Piotrusiem wychodzą wcześniej, natomiast kolacje i obiady w soboty i niedziele – razem.
– Chyba tak będzie najwygodniej. Oszczędność czasu przy robieniu zakupów i nie będzie tego „to moje, a to twoje”. Spróbujemy. System można stopniowo doskonalić.
Miał pewne wątpliwości, czy słowo „system” można stosować do tak prozaicznych spraw, ale natychmiast musiał przyznać, że oczywiście tak. Była to propozycja wprowadzenia pewnego systemu gospodarczego, kto wie, czy nie przemyślana wcześniej szczegółowo przez Ewę.
Kiedy położył się tego wieczoru, pomyślał, że są prawie jak małżeństwo. Wspólny dach nad głową, wspólne gospodarstwo, tylko… Może któregoś dnia… „Kochana moja!” – powiedział i poczuł w sercu, pierwszy raz odkąd się wprowadził, odrobinkę dawnego niepokoju. Potem nagły wstyd. Jeszcze nie ma trzech miesięcy od śmierci Tomasza, a on… „Będę jej pomagał. Będę się nimi opiekował” – jakby usprawiedliwiał się przed zmarłym. „Przecież on wiedział, że ją kocham. Że kocham ją jak nikogo na świecie.” I zdał sobie zaraz sprawę – nie sposób znać siły czyjegoś uczucia ani go zrozumieć. I wreszcie wprost do Tomasza: „Tomek! Dlaczego ją zostawiłeś? Wiesz przecież, nic bym przeciwko tobie nie zrobił. A teraz? Będzie, jak ona zechce” – mówił z nadzieją, że ona zechce jeszcze o wiele, wiele więcej.
Następnego rana miał miejsce śmieszny incydent. Chciał pójść do łazienki, kiedy do przedpokoju weszła Ewa. Odruchowo się cofnął, przymknął drzwi. Ona jednak zatrzymała się.
– Janusz! – zawołała z cicha.
Wyjrzał przez szparę.
– Słucham cię.
– Wyjdź, proszę. Nie możesz czuć się taki skrępowany. Nie będziemy przecież przemykać obok siebie chyłkiem.
Przemógł się i wyszedł w piżamie, bo nie sposób było nie przyznać jej racji. Ewa się uśmiechnęła i odeszła do kuchni. Potem pomyślał, że w takich różnych zwyczajnych życiowych sprawach jest od niej daleko głupszy i to go rozczuliło, nie do końca jednak wiedział, czy rozczuliła go Ewa czy własna nieporadność. „Wszystko jakoś się ułoży.” Ta ogólnikowa pociecha była mu w tym momencie naprawdę potrzebna.
Kolejne dni. Nowe, zaskakujące sytuacje. Wreszcie pomyślał, że dopiero teraz zaczął naprawdę żyć. Poprzednio trwał w półśnie, w bezpiecznym kokonie marzeń. Piotruś przybiegał do niego wbrew zakazowi matki. Siedzieli i rozmawiali sobie cichutko, żeby Ewa nie usłyszała i nie zabrała syna. I właśnie dzisiaj Piotruś zapytał: „Kochasz mamusię?” Przychodzi Matuszewskiemu do głowy, że chłopiec z równą prostotą, z jaką zdradził ich „tajemnicę” matce, może ją zdradzić każdemu, kto tu przyjdzie: Pawłowi, Łukaszowi czy Lisowskiej. Postanawia sobie być ostrożniejszym w rozmowach z dzieckiem.
Jednego z następnych wieczorów, pod pretekstem zrobienia sobie picia, Matuszewski wstępuje do kuchni, gdzie ciągle jeszcze siedzi Ewa cerując rajstopy syna. Stawia wodę na gazie i wtedy ona się odzywa:
– Przepraszam cię za Piotrusia. Nie wiedziałam, że aż tak potrzebny mu w domu mężczyzna, że aż tak do ciebie przylgnie.
Matuszewski przysiada naprzeciwko.
– Przepraszasz niepotrzebnie. Już jakiś czas temu doszedłem do wniosku, że moje życie jest zbyt jednostronne. Nie zaznałem przez to wielu radości. Zrozumiałem, że przeżyć życie dobrze, to podzielić swój czas na te wszystkie zwyczajne rzeczy, które w sposób naturalny są udziałem każdego człowieka i przez to właśnie są takie ważne. Myślę, że jedną z nich jest kontakt z dzieckiem. Mnie, dopiero teraz los dał tę szansę. Zostałem przez Piotra zaakceptowany. Byłbym głupcem, gdybym z tej szansy nie skorzystał.
Ewa przez chwilę milczy. Zmaga się ze wzruszeniem.
– Jeżeli chcesz zastąpić Piotrusiowi Tomka, proszę, rób to mądrze. Nie poświęcaj mu tak wiele czasu. Nie pozwól się tak okupować. Spróbuj ograniczyć jego zaborczość, bo będę musiała interweniować. Wtedy ty będziesz bardzo dobrym wujkiem, a ja złą mamą.
– Rozumiem. To znaczy, zgadzasz się, żebym brał udział w wychowaniu Piotrusia? Dziękuję ci. Chciałbym wywiązać się z tego jak najlepiej.
Ewa podnosi na niego wzrok.
– To już trzecia nasza umowa, po umowie o wynajęcie pokoju i gospodarczej. Jeżeli którakolwiek zacznie ci być ciężarem, pamiętaj, umowę można zmienić, udoskonalić, a także zerwać.
– Będę pamiętał. – Nalewa herbatę. – Mogę z tobą posiedzieć?
– Proszę.
Siada. I fakt, że znowu ma ją tak blisko, że może patrzeć na jej prowadzące igłę palce, na jej kochaną twarz, przyprawia go o zawrót głowy. Ledwo oddycha, żeby nie zmącić zatulającej ich w objęciach – ciszy. Ze szklanki unosi się smużka pary. Piersi wypełnia mu stopniowo ogromna tkliwość. Potem zegar wybija jedenastą i Ewa zbiera robotę.
– Dobranoc, Januszku.
A jemu serce niemal przystaje, bo wydaje mu się, usłyszał w jej głosie odrobinę czułości.
***
„Jak dobrze, że to nikt obcy. Chybabym jednak tego nie zniosła” – myśli Ewa. Kiedy mówiła Aldonie, że chce odnająć pokój, miała na myśli, że może od nowego roku albo jeszcze nieco później, kiedy uda się jej jakoś ze sobą uporać. Była przecież świadoma, że kiedyś przestanie nasłuchiwać jadącej windy w oczekiwaniu Tomasza. Jest tak przepełniona tym oczekiwaniem, że nie czuje zbyt dotkliwie braku męża. Na próżno rozum mówi: „Nie wróci!” Jej serce czeka – kpi sobie z rozumu. Jej uszy nasłuchują – kpią sobie z rozumu. Jej oczy biegną do fotela, do krzesła przy regale – pewne jego tam obecności. Jej ciało, nauczone pieszczoty jego dłoni czeka – kpi sobie z rozumu. To intensywne oczekiwanie stopniowo narasta, zamienia się w udrękę i wtedy – przychodzi Paweł, żeby grać. Ale odkąd Janusz wprowadził się do pokoju Piotrusia, który wcześniej był azylem Zygmunta, a jeszcze wcześniej miał być pokojem Kasi i był już na jej przyjęcie przygotowany, własnoręcznie pomalowany przez Ewę w różnobarwne kwiaty na białym tle – tyle że Kasia nigdy nie zobaczyła tych wymalowanych dla niej przez matkę kwiatów – otóż odkąd Janusz wprowadził się do tego pokoju, Paweł przestał przychodzić, jakby rozumiał, że stała obecność Matuszewskiego jest ulgą dla jej obolałego serca, że zgrzyt klucza w zamku, kiedy wraca do domu, cichy szum maszynki do golenia w łazience, rozładowują jej oczekiwanie na odgłosy krzątania się Tomasza, że miejsce przy stole, kiedy podniesie oczy, nie jest już czekającą na Tomka pustką. Janusz, jej wytrwały wielbiciel i równie wytrwały przyjaciel, Ewa nie widzi tu sprzeczności. Zawsze wysoko ceniła jego kulturę, inteligencję, lojalność. Bywał wsparciem i dla niej, i dla Tomasza, a teraz, już wie, będzie wsparciem dla niej i dla Piotrusia, dla którego, odkąd zabrakło ojca, jest najwyższym autorytetem, szczególnie w „czysto męskich” sprawach. To Tomek nauczył syna tego wyróżniania spraw i prac „czysto męskich”, do których należały dyskusje na poważne tematy, ale także wyrzucanie śmieci, zmywanie i odkurzanie mieszkania. Wszystko to robili razem, nie wtrącając się do „babskich spraw” jak gotowanie, co najwyżej mogli łaskawie obrać ziemniaki albo pokrajać cebulę, „bo jak mamusia będzie krajała, to od płaczu zaczerwienią się jej oczy i nie będzie już taka ładna”, mogli też pokrajać i posmarować chleb, „bo to musi umieć i kobieta, i mężczyzna” – rozczulała ją zawsze ta swoista metoda wychowywania syna przez Tomka. Piotruś był tym bardzo przejęty i pilnował, żeby na przykład nie wyniosła śmieci. Kiedy nie było ojca, sam odbierał od niej wiaderko i dźwigał do zsypu, tu pozwalał matce śmieci wyrzucić, bo z tym jeszcze sobie nie radził, po czym wracał triumfalnie z pustym wiadrem do mieszkania. Januszowi ten wprowadzony przez Tomka podział nie był obcy. Przychodził na tyle często, że nie raz miał okazję obserwować przeróżne sytuacje i teraz, sprowokowany przez Piotrusia, zdecydował się, trochę dlatego żeby jej pomóc, a trochę żeby nie podważać autorytetu Tomasza, przejąć w domu „czysto męskie” prace. Tak więc kiedy wychodziła rano z Piotrusiem, robił podstawowe zakupy i często odkurzał mieszkanie, a po kolacji, gdy szła słać łóżka i szykować kąpiel dla dziecka, zmywał naczynia donoszone mu ze stołu przez Piotrusia. Potem Piotruś leżał w łóżeczku, a on siadał obok i czytał dziecku książkę albo rozmawiali i mogła, szczotkując przed lustrem włosy, nasłuchiwać tego czytania czy rozmowy, która ją nieodmiennie wzruszała, tak była podobna do rozmów Piotrusia z ojcem, pełna fantazji. Bardzo już dawno zauważyła tę wspólną dla Tomka i Janusza skłonność. Wydawała się jej ona zawsze czymś trochę niezwykłym u ludzi zajmujących się zawodowo matematyką. Wreszcie zostawiała synka z Matuszewskim i szła do łazienki. Gdy wychodziła, Piotruś spał. Janusz był już w swoim pokoju. Kładła się w pościeli i nasłuchiwała, jak idzie się myć. Zmęczona całodzienną krzątaniną tak nasłuchując zasypiała. Tak, odkąd tu mieszkał, zasypiała. Wcześniej często leżała bezsenna, póki niebo nie zaczęło się rozjaśniać. Ucichł ten drążący jej podświadomość strach, jak sobie poradzi w jakiejś awaryjnej sytuacji. Wie, że jest Janusz. Przychodzi jej na myśl: to Tomek dzięki swoim pozaziemskim kontaktom sprawił, że mają oboje opiekę jego przyjaciela. Jak dobrze jest móc odnaleźć w sobie taką odrobinę naiwnej wiary. „Tomeczku!” – mówi cicho i próbuje otulić go ramionami, poczuć leżące na sobie jego ciało. Serce uderza głucho, jak by było zawieszone w zupełnie pustej przestrzeni. „Chodź do mnie, kochany mój!”
Rano zrywa się trochę spóźniona. Kosztem jedzenia nadgania czas. Ubiera szybko Piotrusia i zaraz wychodzą. Dopiero w windzie sobie przypomina – nie zostawiła Januszowi kartki na zakupy. I nagle zawstydza ją, że korzysta z jego pomocy, zupełnie jakby ta pomoc jej się należała. Potem próbuje się usprawiedliwić myśląc: „Dla siebie samego też musiałby coś kupować. I nie jest dużą różnicą, czy kupi jedną czy dwie butelki mleka”. Ale przecież wie, że to niezupełnie tak, bo kiedy człowiek jest sam, może, jeśli nie chce mu się wyjść z domu, nawet zupełnie zrezygnować z zakupów, obyć się byle czym. Dopiero świadomość, że musimy zaopatrzyć w jedzenie jeszcze kogoś, pozbawia go luksusu dowolnego dysponowania własnym czasem. No i dobrze! Nie zostawiła kartki. Zwolniła w ten sposób Janusza z obowiązku, który nie wiadomo kiedy na siebie przyjął. „Sam chciał!” – kończy swoje rozważania wchodząc z Piotrusiem do przedszkola. Później w autobusie przypomina sobie, że dziś w pracy mają solenizantkę – Łucję. Pani Ryczkowa poczułaby się mocno dotknięta, gdyby nie zaznaczyła swojej pamięci o tym fakcie drobnym upominkiem. Kupuje w kiosku płyn do kąpieli w dostatecznie efektownym, jak na prezent, opakowaniu.
W pracy z racji imienin pani Łucji sporo zamieszania. Na szczęście solenizantka pracuje w drugim pokoju i tam skupia się cały rozgwar. Jednak kilka osób wpada także „na chwilkę” do nich. Nie bardzo daje się normalnie pracować. Pojawia się też pan Czyrek, prezes towarzystwa regionalnego z Ryk. Wita Ewę całując szarmancko jej dłoń.
– Solenizantka poinformowała mnie, że pani ma do wynajęcia pokój. Właśnie szukam czegoś dla córki. Przetrwała od września w akademiku, ale to nie są warunki do nauki.
– Przykro mi, panie Władysławie. Już od pierwszego mam lokatora.
Użycie tego trafnego przecież określenia w stosunku do Janusza wydaje jej się trochę śmieszne.
– Szkoda! – Pan Czyrek wycofuje się do drugiego pomieszczenia.
– Wynajęłaś pokój? – pyta odrobinę zdziwiony Marek Wójcik, z którym od lat Ewa pracuje siedząc biurko w biurko.
– Tak. Wynajęłam dawnemu profesorowi Tomka, Matuszewskiemu.
– To ten od komputerów z UMCS-u? Słyszałem o nim. A wiesz, że on po ogłoszeniu stanu wojennego oddał legitymację partyjną?
– Nie wiedziałam. Skąd mogłabym wiedzieć?
Znowu Ewa sobie uprzytomnia, że Matuszewski poza tym kim jest dla niej, kim był dla Tomasza, ma swoje życie związane z pracą na uczelni, zapewne o wiele dla niego ważniejsze niż ich znajomość.
Po powrocie do domu zastaje kartkę: Kupiłem mleko, pieczywo, biały ser, cytryny – i tym bardziej czuje się zażenowana. Piotruś został zaproszony do kolegi piętro niżej. Ewa może się na chwilę położyć na wersalce po tej źle przespanej nocy. „Dziś trzynasty – myśli – za dziesięć dni Boże Narodzenie. Będziemy sami. No tak, z Januszem, ale on i tak bywał na wigilii. Może zaprosić Pawła?” Dzwonek do drzwi! Paweł? Wstaje, idzie otworzyć. To Łukasz Olecki. Jego brzydka, asymetryczna twarz, o ciemnoniebieskich oczach, jest dziwnie ściągnięta. Wchodzi milcząc i dopiero później, kiedy już siedzi w fotelu naprzeciwko Ewy, mówi:
– Umarła mi w czasie reanimacji taka zupełnie młoda, piękna dziewczyna, zaledwie osiemnaście lat.
Milczą. Nie ma tu nic więcej do powiedzenia. Łukasz z głową na oparciu fotela, z przymkniętymi oczami… Zapada wczesny grudniowy zmierzch.
– Ewa, mogę ci położyć na kolanach głowę?
A kiedy ona pełna współczucia milczy, siada na dywanie, wspiera czoło o jej kolana. Ewa przesuwa dłonią po krótko przystrzyżonych włosach. Jednak po chwili Łukasz zrywa się, podchodzi do okna. Tam wpatrzony w zapadający zmrok mówi:
– Nie możesz być dla mnie ukojeniem. Działasz na mnie tak silnie jako kobieta, że nie możesz być dla mnie ukojeniem.
– Żałuję – mówi ona wstając z fotela.
– Czego? – obraca się, podchodzi niemal tuż. – Czego ty żałujesz?
– Ty dobrze wiesz, że Tomek umarł przeze mnie.
Dłonie Łukasza zaciskają się na jej ramionach.
– Coś ty powiedziała? – Głos aż mu syczy z gniewu. – Co ty pleciesz?! Ty głupia! Głupia! Głupia! Głupia!
Krzyczy i zaczyna nią potrząsać jak piórkiem, rozładowując swój stres. Krzyczy i potrząsa nią, aż głowa Ewy bezwładnie podskakuje na ramionach. Wtedy – ostry głos Matuszewskiego (w tym krzyku nie słyszeli, że wrócił):
– Co pan robi! Proszę ją puścić!
Łukasz zamiera. Puszcza Ewę i powoli obraca się ku tamtemu.
– A ty tu czego? – chrypi pobladły. – Już raz powiedziałem: pilnuj swoich spraw. Pan tu tylko wynajmuje pokój, profesorku! – Szczęki mu dygocą.
– Łukasz! – To krzyk Ewy.
Olecki stoi przez chwilę nieruchomo, potem się odwraca i wychodzi.
– Co on chciał od ciebie? – pyta podenerwowany Matuszewski.
– Umarła mu w czasie reanimacji osiemnastoletnia dziewczyna – mówi ona z twarzą mokrą od łez.
Dwa dni później Łukasz pojawia się z kwiatami.
– Przepraszam – całuje rękę Ewy.
– Ja się nie gniewam. Ja przecież rozumiem.
– Tylko proszę, nie pleć już takich głupstw. Jeden człowiek przeżywa trzy zawały, inny przy pierwszym gaśnie jak świeczka. Trochę się na tym znam. Nie wolno ci myśleć w ten sposób.
– Nie będę – mówi Ewa, ale przecież wie swoje. Gdyby nie pierwszy zawał Tomka spowodowany jej kolejnym odejściem do Andrzeja, być może nie byłoby tego drugiego. Już ta świadomość zostanie w niej na zawsze.
– Proszę, idź, przeproś Janusza. Jego to bardziej dotknęło.
– Nie.
– Życzę sobie, żebyś go przeprosił. Obraziłeś go w moim domu.
Łukasz przez chwilę patrzy, zaskoczony jej tonem, potem kapituluje.
– Jeżeli sobie życzysz… – Idzie do Matuszewskiego.
Tamten, odkąd usłyszał w przedpokoju głos Łukasza, czekał w napięciu, co nastąpi. Teraz wstaje.
– Ewa kazała mi pana przeprosić – mówi Olecki.
– Cóż warte przeprosiny nie z własnej woli?
Wtedy Łukasz, tak stojąc przed nim:
– Pan dobrze wie, że nie ma mowy o dobrych stosunkach między nami. I dobrze pan wie dlaczego. A za tamto przepraszam. Przesadziłem.
Matuszewski jakiś czas milczy. A potem z uśmiechem przypominającym bolesny grymas:
– Przyjmuję i przeprosiny, i rękawicę, skoro pan sam uznał mnie za rywala.