Rozdział 1

Książę pochylił się nad Randalem.

– Mów, czego chcesz. Otrzymasz.

Wzrok rannego szybował nieskończenie w wysokościach nieba.

– Miłości!

Chciał to powiedzieć z mocą, a wydał ledwo szept.

Śmierć ażurowym czarnym wachlarzem zaczęła nad nim rozkładać skrzydła.

– Co mówisz? – spytał władca pochylając się niżej.

Tamten – nie odpowiedział.

Przez chwilę Roman siedzi nieruchomo. Zastanawia się, czy słowa „tamten” w ostatnim zdaniu nie zastąpić słowem „rycerz”. Potem rzuca okiem na zegarek – dwunasta czterdzieści trzy. Odkłada długopis, otwiera na oścież okno, żeby wypuścić papierosowy dym. „Znowu za dużo wypaliłem” – myśli. Dopiero w łazience, stojąc pod drobnymi strużkami wody, czuje zmęczenie. Trzeba szybko do łóżka. Zanim wyjdzie, zatrzymuje się przed lustrem. „Nie wyglądam kwitnąco” – to z pewną dozą autoironii. W przedpokoju przez chwilę się waha. Potem skręca, gdzie śpią dzieci i żona. Kładzie na moment rękę na ciemnych włosach córki. Otula kołderką Marka. Tuż obok tapczan żony. Leży na prawym boku, skulona, ciemne krótko przycięte włosy rozsypane na poduszce, we śnie daleka i obca. Roman czeka przez chwilę, żeby otworzyła oczy, uśmiechnęła się – nic takiego nie następuje, odchodzi. Stara się myśleć o rzeczach obojętnych. O tym, że jutro zaraz po pierwszej lekcji pójdzie z uczniami do kina na „Faraona”. Próbuje sobie przypomnieć poszczególne sceny z tego już kilkakrotnie oglądanego filmu – zasypia.

Rano przybiega na jego tapczan Bogna.

– Pamiętasz, tatku, że idę dzisiaj do teatru na „Kopciuszka”? Muszę włożyć świąteczną sukienkę.

– Poprosiłaś mamę, żeby ci wyjęła?

– Zapomniałam.

– Będę szukał, obudzę mamusię i Marka – mówi z wyrzutem.

– Mareczek wcale nie śpi! – śmieje się Bogna.

Romana długo niepokoiło, że synek nie płacze jak inne dzieci, głośno. Leży w mokrej pieluszce i cierpliwie czeka, aż się go przewinie. Co najwyżej krzywi żałośnie buźkę. Początkowo Roman podejrzewał, że dziecko może chore albo co gorsza nie rozwija się prawidłowo, lekarz jednak orzekł, że wszystko w porządku. „Taki charakter – stwierdził. – Pewnie się wdał w matkę. Żona, zdaje się, też nie jest osobą zbyt wylewną.” Co do tego ma rację. Ruta zawsze była skryta. Nigdy nie demonstrowała swoich smutków ani radości.

– Już się ubieramy? – pyta Bogna. Śpieszy się jej do teatru.

– Za chwilę. Zmienię Markowi pieluchę i przyniosę ci sukienkę.

Ma godziwy pretekst, żeby znowu tam pójść, spojrzeć na żonę.

Śpi. Nie ma potrzeby jej budzić. Podchodzi, żeby popatrzeć z bliska i dostrzega lekkie drgnięcie powiek. Czyżby sen udawała? Nie jest pewny. Miękko rysują się na trójkątnej twarzy łuki szerokich ciemnych brwi. Duże wypukłe usta – jak przecięty owoc granatu. Wzruszenie podchodzi do gardła.

– Tati, oć! – woła Mareczek.

Przewija synka. Wyjmuje z szafy sukienkę Bogny. Pół godziny później odprowadza córkę do przedszkola.

W pokoju nauczycielskim pani Dzikowa przysiada obok i mówi:

– Czytałam, Romku, twoje opowiadania w „Akcencie”. Zupełnie dobre.

– To przez panią – mówi żartobliwie Roman. Uradowany, bo wierzy w jej szczerość i kompetencję.

Dzikowa życzliwie się uśmiecha mrużąc oczy. Kiedy piętnaście lat temu zaczęła Romana uczyć w tej samej szkole, jej włosy były zupełnie ciemne. Dzisiaj są mocno szpakowate. Uśmiech jednak pozostał ten sam.

– Dziękuję – mówi Roman. – Naprawdę się pani podobały?

– Szczególnie drugie. I język bez zarzutu.

Dzwonek przerywa im rozmowę. Roman jest trochę zły, że nie będą mogli wrócić do tematu na następnej przerwie. Przecież idzie z młodzieżą do kina. Wątpliwe, czy dzisiaj nadarzy się jeszcze okazja do kolejnej wymiany zdań.

Faktem jest, że to doktor Zofia Dzikowa pierwsza mu kiedyś powiedziała: „Chyba będziesz pisał, Romku. Trzeba, żebyś pisał.” To było bardzo dawno, kiedy opublikował swoje pierwsze artykuły w szkolnej gazetce. Jakże często taka życzliwa zachęta decyduje o wszystkim.

Dzikowej także zawdzięczał tę obecną pracę. W połowie osiemdziesiątego dziewiątego wrócił do Lublina po rocznej nieobecności i okazało się, że przyobiecane mu uprzednio miejsce nie będzie wolne. Młoda polonistka, wobec szalejącej inflacji, nie zdecydowała się na urlop wychowawczy. Stanęła przed nim wizja upokarzającej sytuacji pozostawania na utrzymaniu żony. Wtedy spotkał przypadkowo panią Dzikową. Atutami Romana było, że jest absolwentem właśnie tej szkoły i że nigdy nie angażował się politycznie. Został przyjęty. Potrzebował tego tym bardziej, że jego stosunki z Rutą uległy w tym czasie gwałtownemu pogorszeniu.

Ruta znowu była w ciąży. To on, mimo sprzeciwu żony, wymógł na niej po wielomiesięcznym rozstaniu uległość. Jego wina była aż nadto oczywista. Wszak wcześniej uzgodnili, że kolejnego dziecka nie będzie. Ruta w ciąży czuła się źle. Nie znosiła, żeby z nią sypiał. Przeniosła się do pokoju po swojej niedawno zmarłej matce. Wkrótce przesunęli tam także łóżeczko córki, a na jego dawnym miejscu stanął stylowy sekretarzyk po teściowej, przy którym Roman wieczorami pisywał, sporo przy tym paląc. To dlatego, mimo gwałtownych protestów Bogny, trzeba ją było przenieść do drugiego pokoju. Jednym słowem, nastąpiło w ich rodzinie małe trzęsienie ziemi. Pełno było wzajemnych pretensji, urazów, buntów, walk o własne racje. Powoli wszystko się ułożyło. Ale jak po każdym trzęsieniu ziemi, był to już inny układ. Roman, przedtem w tym domu dominujący, stracił na znaczeniu. Dużą rolę odegrało w tym jego poczucie winy w stosunku do żony, że zostawił ją na rok samą i że był sprawcą jej nie chcianej ciąży. Pewne rzeczy wymogła na nim Bogna – na przykład, żeby ją odprowadzał i przyprowadzał z przedszkola. A Ruta, która wcześniej łatwo mu ulegała, teraz przestała ulegać. Nie liczyła się z jego zdaniem ani z jego chęciami. Pozostawało wierzyć, że po porodzie, kiedy będzie bardziej od niego zależna, znowu wszystko się zmieni.

Marek urodził się rok temu, w połowie stycznia. Maleńki – zaledwie dwa siedemdziesiąt. Od razu taki poważny i milczący, ze złotym puchem na głowie. Oczy, początkowo granatowe jak u wszystkich niemowląt, szybko zrobiły się szaroniebieskie i Roman się dziwił, skąd u ich syna takie oczy. „Przecież mój ojciec – powiedziała Ruta – był niebieskookim blondynem.” Roman wiedział, że śmierć ojca, który zmarł, kiedy Ruta miała zaledwie pięć czy sześć lat, to było w jej psychice jedno z najboleśniejszych miejsc. Ucieszył się, że Marek będzie podobny do dziadka. Miał nadzieję, iż dzięki temu zyska większą miłość matki. Sam był gotowy kochać tego swojego przypadkowo poczętego syna bez względu na taki czy inny kolor oczu. A szczególnie od momentu, kiedy Ruta w przypływie zupełnie zaskakującej u niej wylewności przyznała, że chciała tę ciążę usunąć i już umówiona z lekarzem rozmyśliła się w ostatniej chwili; zdążyła wyjść z poczekalni tylko dzięki temu, że Marian zbyt długo zajmował się przywiezioną przez pogotowie pacjentką.

Po narodzinach Marka nie zmieniło się wiele. Ruta wciąż czuła się źle. Niecierpliwa, nie znajdowała dla męża uśmiechu ani czułości. Roman, który dopiero w czasie owej rocznej rozłąki przekonał się, jak mu na żonie zależy, tym bardziej cierpiał. Czekał, aż synek nieco podrośnie, stanie się dla matki mniej uciążliwy, a Ruta odzyska po porodzie siły. Napisał w tym okresie kilka opowiadań. Swojej wymarzonej powieści nadal nie mógł zacząć. Obecna sytuacja mocno mu doskwierała. On, taki na początku znajomości i w pierwszych latach małżeństwa wobec Ruty odważny – aż do bezczelności – teraz czyhał na każdy moment jej lepszego samopoczucia.

Ruta ich współżycie seksualne ograniczyła do minimum i Roman zdawał sobie sprawę, że na tym tle może dojść, z jego strony, do jakiegoś nieobliczalnego wybuchu, który ostatecznie oddali go od żony. Na razie jeszcze miał nadzieję, iż kiedyś wrócą ich na wpół szalone, na wpół perwersyjne noce. To, że z Ruty, która w chwili małżeństwa nie wiedziała o seksie nic, udało mu się w ciągu roku zrobić naprawdę atrakcyjną partnerkę, uważał za osiągnięcie, był z tego wyjątkowo dumny. Teraz Ruta jakby o wszystkim zapomniała. Jeżeli już dochodziło między nimi do intymnego zbliżenia, zachowywała się biernie, milcząco, choć właściwie nie tak, bo przecież reagowała. Prosiła: „Romek, przestań!” – to kiedy próbował zachęcić ją do mniej konwencjonalnych zachowań. Albo protestowała: „Ja tak nie chcę!” Próbował odgadywać jej chęci. Nie udawało się. W końcu dwa dni temu zapytał:

– A jak ty chcesz? – I kiedy nie odpowiadała: – Mogłabyś chociaż trochę poudawać, że ci na mnie jeszcze zależy.

– Udawać? Nie potrzebuję udawać. Zależy mi na tobie..

Nawiedziła go nagła chęć płaczu. Zacisnął mocno zęby.

– Wiesz dobrze, że nie tak między nami bywało.

Ruta milczała. I kiedy doszedł do wniosku, że już nic więcej od niej nie usłyszy, powiedziała:

– To nie ja wyjechałam. Nie ja zostawiłam cię samego.

Pierwszy raz wypomniała mu, o czym starał się nie pamiętać, czego znaczenie starał się umniejszyć. Nie przyznawał się dotychczas, iż właśnie tym wyjazdem zepsuł, co między nimi było najlepszego. Zabolało! Zerwał się z tapczanu. Zanim wyszedł, powiedział z goryczą:

– Gdyby ci rzeczywiście na mnie zależało, spróbowałabyś o tamtym nie pamiętać.

– Staram się. Robię, co mogę.

– Niewiele możesz!

Odszedł do swego pokoju, rozdygotany, z poczuciem ogromnej krzywdy. Odszedł – żeby nie powiedzieć czegoś, czego już nie da się odwołać ani zapomnieć.

Na drugi dzień był dla Ruty przyjazny, czuły. Wracając z Bogną z przedszkola kupił bukiecik stokrotek. Reakcja Ruty nie była przychylna. Z dezaprobatą pokręciła głową. Teraz, kiedy nie pracowała, żyli na granicy ubóstwa. Szalona galopada cen, wzrost opłat za światło i gaz zmusiły Rutę do dorabiania maszynopisaniem, a jego – do udzielania korepetycji. Jednak na więcej jak dwu uczniów Ruta nie chciała się zgodzić.

– Będziemy żyli skromniej, ale nie zamęczeni – powiedziała.

Roman podziwiał żonę za umiejętne gospodarowanie ich niewielkimi dochodami. I kiedy zamiast kwiatami się ucieszyć, raczej się tym wydatkiem zmartwiła, powiedział pochopnie:

– Będę mniej palił. O połowę.

Wtedy się do niego uśmiechnęła, co ostatnio było nie lada wydarzeniem.

– Dziękuję – powiedziała.

Za co dziękowała? Za tę deklarację czy za kwiaty? Czyżby wbrew jego przypuszczeniom zauważyła, że pali ostatnio o wiele za dużo?

Roman przypomina sobie to wszystko siedząc w kinie. Nie udało mu się wczoraj zachować obiecanej normy. Przekroczył ją prawie o połowę. Postanawia dzisiaj nie kupować papierosów. Musi mu wystarczyć reszta napoczętej paczki.

Na ekranie kapłanka Kama uwodzi Zelnika-faraona, a on – taki młodziuteńki, niedoświadczony – ulega pospiesznie i zupełnie łatwo. I równie pospiesznie i łatwo ulega Hebron, narzeczonej swego przyjaciela i sługi Tutmozisa. Czyżby już nie pamiętał o tamtej pierwszej, matce swego podstępnie zamordowanego syna, dyskretnie usuniętej z jego życia.

A on ma i swoją kobietę i swojego syna, dlaczego więc nie jest szczęśliwy? A może jest szczęśliwy i wcale o tym nie wie? Za dwie godziny pójdzie do domu, usiądzie do obiadu. Naprzeciwko żona z synkiem na kolanach. Marek poważnie patrząc na ojca będzie szeroko otwierał buzię przed migotem srebrnej, pełnej jedzenia łyżki. Obok Bogna, która po przyjściu z przedszkola chętnie zjada w domu drugi obiad. W „Tygodniku” ukaże się wkrótce jego kolejne opowiadanie. W szkole zyskał uznanie młodzieży – mówią o nim: „inteligentny facet”. Kochają się w nim co najmniej trzy uczennice. Ubóstwia go córka – „Tatinku mój kochany” – obłapuje ojca mocno za szyję. Czyż nie jest szczęśliwy!

Na ekranie zaćmienie słońca. Lud egipski pada na twarz przed gniewem bogów. Herhor! Zwyciężyła dojrzałość, mądrość, rozwaga.

Kiedy Roman z córeczką wraca z przedszkola, Bogna urządza mu pod kioskiem awanturę o kupno małej lalki.

– Przestań, Boguniu – mówi surowo. – Nie mam pieniędzy.

– Tak! Mareczkowi to kupiłeś prezent!

– Mareczek miał urodziny, a twoje dopiero za trzy miesiące.

Argument do Bogny nie trafia.

– Jesteś niedobry! – krzyczy.

Przychodzą do mieszkania w fatalnych humorach. Roman zawstydzony, bo nie zarabia tyle, żeby dziecku kupić lalkę, więc tym bardziej zły. Ruta także w nie najlepszym nastroju. Mareczek stłukł jej ulubiony talerzyk. Może go skrzyczała, bo dziecko przycupnęło w kącie przytulając do piersi futrzanego kotka. Romanowi robi się synka żal. Podnosi go wysoko w górę i niesie do stołu. Ruta stawia przed nim jedzenie dla dziecka i szykuje talerze dla pozostałych. Tym razem to ona siada po drugiej stronie stołu i obserwuje Romana z synkiem na kolanach, uważnie się im przygląda. Potem w pewnym momencie podrywa się i mówi zdławionym głosem:

– Już nie mogę! Wychodzę! Radźcie sobie sami!

Roman jest zaskoczony. Nie przyszło mu dotychczas do głowy, że obecna sytuacja może być dla Ruty frustrująca. Sądził, że żona gospodarzy w domu nie tylko z talentem, ale i z pewnym upodobaniem. Często widywał ją przy różnych czynnościach, które nie wydawały mu się konieczne. Gdy jednak zwrócił jej uwagę, żeby się tak nie męczyła, powiedziała:

– Przecież Mareczek jeszcze jest bardzo maleńki. Nie chcę, żeby się taplał w brudzie.

Rozumiał jej troskę. Synek był nie tylko maleńki, ale także bardzo delikatny. Wydawało się, że byle choroba może być dla niego groźna. Na szczęście dotychczas nie chorował. Możliwe, że właśnie dzięki tym staraniom matki, które on uważał za przesadne.

– Widzicie – mówi do dzieci – mama się na nas pogniewała i sobie poszła.

Właśnie Ruta zatrzasnęła za sobą drzwi. I wtedy Mareczek – co się wcześniej nie zdarzało – zaczyna rozpaczliwie, głośno płakać. Przez dłuższy czas nie udaje się Romanowi synka uspokoić. W końcu mówi:

– Idź, Boguniu, po panią Wandę. Może ona coś poradzi.

Po chwili Bogna wraca z zaprzyjaźnioną sąsiadką, za którą Roman nie przepada, ale teraz jest bezradny, więc gotowy przyjąć jej pomoc.

– Niech pan spróbuje nastawić mu jakąś płytę, najlepiej Chopina.

– Chopina? Chyba nie mamy – mówi zaskoczony Roman.

Chłopczyk nadal zanosi się płaczem.

– Ależ macie.

Pani Wanda sama odszukuje i nastawia płytę.

Efekt jest natychmiastowy. Mareczek milknie. Z buzią jeszcze mokrą od łez zaczyna się promiennie uśmiechać. „Coś takiego! I kiedy Ruta kupiła tę płytę? Nic mi nie mówiła, że Marek tak lubi Chopina. Może to będzie jakiś muzyczny geniusz? Roczny geniusz!” – śmieje się ze swoich przedwczesnych nadziei. Zresztą Bogna też siedzi z rozdziawionymi ustami, słucha muzyki z wyraźnym zainteresowaniem. Że córeczka ma zupełnie dobry słuch, zauważył już wcześniej. Nic dziwnego. Jej niedawno zmarła babka pół życia prześpiewała na estradzie. No! takiej kariery swojej córce nie życzy, ale przyjemnie mieć potomstwo o jakichś artystycznych zdolnościach. Zostawia dzieci pod opieką pani Wandy, idzie zmywać po obiedzie.

Gdzie poszła Ruta? Gdzie by miała pójść? Pospaceruje i wróci. A więc jego opowiadania pani Dzikowej się podobają. Ruta też o nich powiedziała, że zupełnie dobre. To, które ukaże się w następnym numerze „Tygodnika”, też jest dobre. Ma trzydzieści lat, a opublikował dopiero siedem opowiadań. Niewiele! Wciąż marzy o napisaniu powieści. Był pewny, że w czasie tej rocznej bytności poza domem – gdzie pisanie uniemożliwiała mu psychiczna choroba teściowej – zacznie tę powieść pisać. Nie zaczął. W miarę upływu czasu coraz silniejsza tęsknota za żoną, niepokój, że przez tę rozłąkę może ją utracić, wyrzuty sumienia, że zostawił ją samą z chorą matką – zupełnie mu to uniemożliwiły. W lutym teściowa wyskoczyła z balkonu.

Z końcem roku szkolnego Roman wrócił z Bogną do Lublina. Zastał Rutę odmienioną. Co przeżyła w ciągu tego roku? Samobójcza śmierć matki musiała być dla niej nie lada wstrząsem. A co przeżyła kilka miesięcy wcześniej, kiedy z początkiem września dostała jego list, że on i Bogna do Lublina nie wrócą. Zostaną u jego matki, gdzie spędzali lato. Czy uwierzyła, że jedynym powodem tej nagłej, w sekrecie przed nią podjętej decyzji jest dobro Bogny, która chorobę babki znosiła rzeczywiście bardzo źle. Zapewne odkryła za tym parawanem jego egoizm, jego chęć znalezienia miejsca, gdzie mógłby spokojnie pisać. Był to dla Romana okres, kiedy potrzebę pracy twórczej odczuwał wyjątkowo ostro. I to, że w ciągu lata w spokojnym domu swojej matki napisał kolejno – z ogromną łatwością – dwa naprawdę dobre opowiadania, rozbudziło w nim nadzieję, że tu właśnie napisze powieść swego życia. Był gotów pokonać wszystkie przeszkody. Uczucie dla żony po kilku latach małżeństwa nieco przygasło, wydawało się mniej istotne wobec realizacji głównego celu życia. Postanowił stworzyć sobie jak najlepsze warunki pracy. Wiedział, że natrafi na gwałtowny sprzeciw żony, która nie wierzyła zbytnio w jego literackie powołanie. Zataił przed nią zamysł. Bez jej wiedzy załatwił sobie służbowe przeniesienie. Potem wysłał list.

Ruta nie odpisała. I po miesiącu, dwóch, niepokój Romana sięgnął zenitu. Miłość do żony – wcześniej przytłumiona – wybuchnęła gwałtownym płomieniem. To co zrobił, wydało mu się czystym szaleństwem. Ale już zrobił! Nie mógł po dwu miesiącach pracy rzucić nowej szkoły. Na prowincji niełatwo o nauczyciela z wyższym wykształceniem. A poza tym Ruta nie odpisała. Nie wiedział, czy zechce mu wybaczyć. Nie miał już tedy ani żony, ani spokojnego miejsca. Zamysł pisania powieści spełzł na niczym. I nagle którejś soboty pod koniec listopada Ruta do nich przyjechała. Okazało się, że jej matka jest w szpitalu, więc mogła sobie na ten przyjazd pozwolić. Od tej chwili Roman już tylko czekał na możliwość powrotu do Lublina. Dosłownie liczył dni. Wreszcie wrócił. I zastał żonę w nie chcianej ciąży – efektem jej trzydniowych odwiedzin w czasie Wielkanocy. Zastał ją odmienioną, wyraźnie mu niechętną i tak jak wcześniej w zetknięciu z rzeczywistością rozpadły się jego marzenia o intensywnej pracy twórczej, tak teraz rozpadły się marzenia o wielkim święcie ich wzajemnej miłości. Nie zaistniało!

Owego wyjazdu z Lublina Ruta nigdy mu nie wypominała. Aż do przedwczoraj nie zdawał sobie sprawy, że tkwi to w niej, że wciąż ją nurtuje. Prawda, sprowokował ją swoim zachowaniem. Postanawia być ostrożniejszym.

Roman czeka! Jednak ani po godzinie, ani po dwu Ruta nie przychodzi. Nie wraca też na kolację i układanie dzieci do snu. Roman, nie dość wdrożony do tego wieczornego rytuału, radzi sobie z trudem, zdenerwowany nieobecnością żony, trochę zły. „Nawet się nie zainteresowała, czy nie mam jakichś pilnych zajęć. Przecież mogłem być z kimś umówiony w ważnej sprawie.” Zaraz jednak to swoje myślenie uznaje za niepoważne. Skoro Ruta postanowiła uciec od domowych spraw, od niego, cóż mogło ją obchodzić, czy czasem nie jest umówiony? Siada przy biurku, żeby poprawić wczoraj pisany tekst. Nie może. Nie wie, co czyta. W końcu jest jedenasta, a Ruty wciąż nie ma. Coraz trudniej czekać.