Rozdział 13

– Rutka, czy ty Romka kochasz?

Smażone wiśnie pachną słodko i jakoś tak przejmująco.

– Nie wiem, mamo – odpowiada. – Nie jestem pewna.

– To tak jak ja – mówi po chwili matka Romana. – Przez wszystkie lata, które przeżyłam z moim mężem, nie wiedziałam, czy go kocham. Dopiero może pięć, może sześć lat po jego śmierci pierwszy raz pomyślałam, że była to chyba wielka miłość. Była to jedyna moja miłość, choć przez długi czas, jeszcze za życia Mietka, spotykałam się z innym mężczyzną.

Roman z dziećmi poszedł nad rzekę, żeby im nie przeszkadzać w smażeniu wiśni. Słoiki pomyte prażą się w duchówce. Ruta mieszając kopystką konfitury wciąga z lubością w nozdrza ich zapach.

– Ach, mamo! Jak one przepięknie pachną!

Matka, chyba zmęczona, siada na stołku, zapatrza się w przeszłość.

– To nie było proste – mówi – spotykać się tak, żeby się tutaj nie dowiedzieli. Nauczycielka nie mogła sobie pozwolić na niemoralne prowadzenie. Studiowałam zaocznie. Jeździłam na zajęcia raz w miesiącu. I tylko tam mogłam z nim być. A Mietek? Dopiero kiedy skończyłam studia i przestałam się z tamtym spotykać, wydało mi się, że wiedział przez cały czas. Nigdy przecież się z tym nie zdradził. Jakże musiało mu być ciężko!

Rutę nawiedza myśl, że matka opowiada jej ten fragment własnego życia nie bez powodu. Co ją zaniepokoiło? Czyżby fakt, że Benedykt przywiózł ją tutaj własnym samochodem i siedział przez trzy dni. Razem nakręcili letnią sekwencję ich rodzinnego filmu.

– Mamo! Benedykt nie jest dla naszego małżeństwa żadnym zagrożeniem. To homoseksualista. A nie zauważyłam u Romka tego rodzaju skłonności.

– Co ty powiesz? – dziwi się matka. – Powiedziałabym raczej, że to studwudziestoprocentowy mężczyzna. Ale nie, Rutko. On mnie nie niepokoi. Niespokojna byłam o wasze małżeństwo, kiedy Romek z Bogną byli tutaj, a ty sama w Lublinie. Początkowo wcale mi się nie przyznał, że przyjechał bez waszej wspólnej zgody. Dopiero po pierwszej twojej wizycie zaczął dosłownie szaleć. Pomyślałam wtedy, że dowiedział się od ciebie, a może tylko wyczuł, że jest ktoś, kto go zastąpił. Pocieszałam go, jak umiałam. Cóż jednak mogłam zrobić?

– Tak było, mamo – potwierdza odważnie Ruta. – Niemal natychmiast po wyjeździe Romka znalazł się ktoś, kto go zastąpił.

Matka znowu się zapatrza.

– To jest jak choroba – mówi. – Chciałam wyzdrowieć i nie mogłam.

– Masz rację, to choroba. Choć dzisiaj już sama nie wiem, czy byłam chora z powodu obecności tamtego czy z powodu nieobecności Romana.

– Zerwałaś z nim?

– To on zerwał ze mną, kiedy się dowiedział, że jestem mężatką. Taki jest cholernie szlachetny. Po prostu anioł.

W głosie Ruty nutka wrogości, co matka przyjmuje z ulgą.

– Powyjmuj słoiki. Będziemy już nakładać – mówi. A po chwili: – Romek chyba bardzo cię kocha. I ciebie, i dzieci. Nie myślałam, że będzie zdolny do takich uczuć. Wydawało mi się za jego kawalerskich czasów, że dość lekko traktuje płeć piękną i jak wielu mężczyzn jest egoistą.

– Poza tym wyjazdem z Lublina nic mu nie mogę zarzucić.

– To nie jest mało – stwierdza po chwili matka. – Dał ci do ręki niebagatelną przeciwko sobie broń. Nie nadużywaj jej bez potrzeby.

– Nie ma, mamusiu, żadnej potrzeby.

– Tym lepiej.

Napełniają słoiki. Zapach wiśni sprawia Rucie autentyczną rozkosz. Benedykt wracając do Lublina zabrał dwa kartonowe pudła z pierwszą, wcześniej usmażoną partią konfitur. Ruta sobie wyobraża, jak w zimie otworzy słoik i nałoży dzieciom na spodeczki po łyżce tych pyszności.

Piętnastego sierpnia Ruta ma wrócić do pracy. Benedykt „załatwił to” i z matką, i z Romanem. Przed wyjazdem powiedział:

– Rób, Ruta, te swoje konfitury, to zabierzemy, jak po ciebie przyjadę. Pozwoli mi pani, pani Anno, posiedzieć tu kolejne trzy dni? Nie mogę sobie pozwolić na urlop. A tutaj tak pięknie, taki spokój. I pani cenna życzliwość.

Oczywiście został zaproszony.

Roman znajdował upodobanie w zażartych dyskusjach z Benedyktem na temat literatury i polityki. W końcu nie tak łatwo o inteligentnego rozmówcę. Ruta odnosiła się do tych dyskusji z odrobiną podejrzliwości i zazdrością. Zazdrosna była o obu, co ją trochę rozśmieszało. Wiedziała przecież, że Benedykt wkrótce wyjedzie, że Roman już tego wieczoru weźmie ją spragniony w ramiona, a ona, wobec tej ociupinki zagrożenia, będzie dla niego tym czulsza, zachłanniejsza, pełna zachwytu dla jego męskości – jednak o obu była zazdrosna. Każdy był po trochu jej. Nie chciała się nim dzielić.

Tamtej niedzieli, jeszcze w Lublinie, Benedykt zadzwonił do drzwi piętnaście po siódmej.

– Nie jesteś gotowa? – zapytał obrzucając wzrokiem z dezaprobatą jej wdzięczny batystowy negliż. – Pospiesz się łaskawie. Co się tak gapisz? Nie piłem. Poszedłem grzecznie spać.

Był chłopięco naburmuszony i przez to trochę wzruszający. Kazała mu wstawić wodę na herbatę, sama poszła się ubrać. Początkowo miała zamiar włożyć spodnie. Pomyślała jednak, iż Benedykt może pomyśleć, że dla niego chce się upodobnić do mężczyzny i wyciągnęła swoją najbardziej babską letnią sukienkę – kwiecistą, pełną falban, z perwersyjnym dekoltem zachęcającym do zapuszczenia wzroku między piersi.

– A dla kogóż się tak wystroiłaś? – zaprotestował Benedykt.

– Myślę, że znajdą się tam jacyś mężczyźni.

– Jedziemy do pracy, nie na podrywki.

– Ależ pamiętam o tym, dyrektorze.

Coś przegryźli, wsiedli do samochodu i w Kazimierzu byli po dziewiątej. Dzień zapowiadał się upalnie.

– No i co? – zapytał Malesa.

– Jestem do dyspozycji – powiedziała usłużnie.

– Wypada kupić jakieś żarcie, picie i pójść na plażę.

– Do pracy, niestety, nie zabieram opalacza.

– Niby to nie wiesz, że Kazimierz to także Wisła i plaża.

– Wiem, że nie tylko Wisła i plaża.

– No tak. Jeszcze dwa obfotografowane do niemożliwości kościoły i ruiny zamku oraz równie obfotografowany i obfilmowany rynek z resztką renesansowych kamienic i studnią.

– To dlaczegośmy tu przyjechali?

– Właśnie się nad tym zastanawiam.

Benedykt stał na środku rynku śledząc uważnie lot jaskółek, które każdego roku wiją masowo w podcieniach i pod okapami dachów gniazda.

– W tej sytuacji – powiedział – nic nam nie pozostaje jak reportaż z plaży nudystów.

Początkowo sądziła, że żartuje, a kiedy się okazało, że nie, zaprotestowała:

– Ja nie idę. Zrobisz sam.

– Znowu coś ci się nie podoba?! – wrzasnął. – Przecież chciałaś się prezentować mężczyznom!

Nie wiedziała, czy udaje czy naprawdę jest zły. Pomyślała, że to jedyna okazja zobaczyć, jak na takiej plaży jest. Benedykt jako mężczyzna i tak się nie liczy. A obcy ludzie guzik ją obchodzą. Po trzech kwadransach byli na plaży. Tylko przez pięć minut miała wrażenie, że wszyscy na nią patrzą. Potem stwierdziła, iż nie stanowi tutaj żadnej sensacji, mogła zapomnieć o sobie, zająć się obserwacją otoczenia. Zobaczyła piękno wspinającego się ku niebu kamieniołomu, ruchliwą rozległość drobno srebrzącej się Wisły, nasycony błękit nieba z jednym zbłąkanym w przestworzach obłokiem, mewy, piasek – wszystko w blasku słońca. Pomyślała: „Jak rzadko zdarza mi się obcować z przyrodą. Trzeba to zmienić. Trzeba dzieci co niedziela wywozić za miasto. Mimo zmęczenia, mimo braku czasu.

– O czym myślisz? – zapytał leżący na brzuchu Benedykt.

– O dzieciach. Chętnie bym je tutaj przywiozła, w tę ciszę, w to piękno.

Spojrzała na niego – wcześniej tego unikała – i nagle się przestraszyła.

– Benek! Ty się poparzysz! Taką masz białą skórę.

– Psiakrew! Zapomniałem się posmarować. Olejek kupiłem. Jest za tobą, w tej zielonej reklamówce. Posmarujesz mnie?

Nalała na dłoń olejku i zaczęła go rozprowadzać po jego białych, bliżej ramion obsypanych piegami plecach. Odnalazła w tej czynności atawistyczną radość. Ruch jej dłoni był coraz pieszczotliwszy, łagodny. Zapragnęła, żeby Benedykt odbierał jej dotknięcie jako przyjemność, tak jak sprawiało przyjemność jej. Zesunęła dłoń niżej, na bardzo białe obnażone pośladki, wyczuła nagłe napięcie, stwardnienie mięśni i przez moment się zawahała, czekała protestu, który nie nastąpił.

Ręka kontynuowała pieszczotę, zeszła na uda, na łydki.

– Jak pięknie! Prawdziwe dzieło sztuki! Teraz ja się posmaruję. A z przodu to już ty sam.

Nie odpowiedział, nie drgnął, leżał mocno wtulony w koc. Trochę się zaniepokoiła. O posmarowanie własnych pleców poprosiła sąsiadkę – młodą mamę z dwojgiem bliźniąt. Potem odeszła zmoczyć nogi w Wiśle.

Kiedy wróciła, Benedykt już posmarowany z przodu, ostentacyjnie leżał na plecach wystawiając się do słońca. Zobaczyła jego mocno porośniętą rudawym zarostem pierś, a niżej leżący wśród złotawych pierścionków okazały fallus, poczuła go w sobie i zmieszana szybko powiedziała:

– Boże! Jakaż ta Wisła brudna. Trzeba sporo odwagi, żeby wejść.

Benedykt znowu nie odpowiedział, więc odeszła powtórnie. Szła brzegiem wypatrując muszelek. Na nagich ludzi krępowała się patrzeć. Gdy znowu wróciła Benedykt siedział w pobliżu, koło jakiegoś młodzieńca. Z ożywieniem rozmawiali i po chwili Malesa położył dłoń na kolanie tamtego, co Rutę nieprzyjemnie dotknęło. Młodzieniec jednak przyjął ten gest naturalnie, a potem zawołał w kierunku leżącej dziewczyny:

– Lilka! Chcesz wystąpić w telewizji?

– O, jesteś – powiedział Benedykt, jakby dopiero teraz zauważył jej powrót. – Wyjmij kamerę. Kręcimy.

Nakręcili trochę materiału z plaży, z Lilką i Pawłem (tak miał na imię ów młodzieniec) na pierwszym planie, przy czym Benedykt nie omieszkał Pawła chwytać to za tę, to za inną część ciała, niby to odpowiednio go ustawiając. Rutę wprawiło to w nie najlepszy humor. Na szczęście pojawił się opalony na czerwono gruby mężczyzna i sprzątnął Pawła Benedyktowi sprzed nosa. Ruta poczuła złośliwą radość.

– Łowy się nie udały – zadrwiła z rzekomym współczuciem.

Spojrzał na nią. W oczach miał bryłki lodu.

– Mylisz się – wycedził przez zęby. – Mam jego adres. Mieszka w Puławach. Jest technikiem dentystycznym. Mogę u niego robić sobie na przykład mostek. Ma też własną kawalerkę. Trudno wymarzyć lepszą sytuację.

Pomyślała, że dopiero przeżył śmierć przyjaciela, a już jest gotowy do nowych podbojów. I zaraz, że ona, nie licząc się ze śmiercią jego przyjaciela, zrobiła, co zrobiła. Jakim egoistą jest człowiek. Jak mało liczy się z innymi.

– Przepraszam! – powiedziała patrząc mu prosto w oczy. Nie była pewna, czy rozumie, za co go przeprasza. Ale chyba tak. Chyba zrozumiał.

Potem jeszcze nakręcili mamę z bliźniakami, parę pięćdziesięciolatków (on przypominał wilka morskiego) i trochę pejzażu; zabezpieczyli starannie przed piaskiem kamery, zjedli swoje zapasy, popili sokiem i ponownie pogrążyli się w błogim lenistwie.

Kolejny konflikt między nimi wybuchnął w „Nadwiślańskim”, gdzie jedli kolację. Przy sąsiednim stoliku siedziało dwóch miejscowych efebów i Benedykt w pewnym momencie zapytał:

– Podrywamy? Którego wolisz?

– Myśmy tu przyjechali do pracy, nie na podrywki – zrewanżowała się za poranną uwagę.

– Chlipniem po setce? – zapytał sztucznie zachrypniętym głosem.

– I to nie. Nie wiem, czy nasza współpraca będzie możliwa.

Powiedziała to tonem serio, czym przyhamowała nieco Benedykta. Dalej jednak był podniecony, niespokojny i kiedy już jechali w kierunku Lublina, powiedział:

– Jednak co baba, to baba. Ani z taką na podrywki, ani z taką wypić!

– Nie obrazisz mnie nazywając babą. Jestem babą. Natomiast ty, doprawdy, nie wiadomo kim jesteś – powiedziała gniewnie.

– Prowokacja? Zaraz zatrzymuję i cię gwałcę. Tak dawno nikogo nie miałem, że jest mi wszystko jedno.

– O! właśnie. Wszystko jedno. Mężczyzna mówi „tylko ty!” i dopiero gwałci.

– A co sobie przy tym myśli?

– Przy tym – to chyba nic. A po tym… Czy to ważne?

– Zawsze wydawało mi się, że ważne.

– Aż tyle razy próbowałeś? Teoretyk, psiakrew!

– Nie przegadać babska!

Malesa zły zamilknął. A Ruta zaczęła sobie wyobrażać, jak Benedykt, przecież wysoki, więc w maluchu niemal złożony w scyzoryk, usiłuje ją gwałcić. Był to obraz tak groteskowy, że wybuchnęła niepowstrzymanym śmiechem.

– A tobie co tak wesoło?

– Wyobrażam sobie, jak usiłujesz mnie w tej ciasnocie zgwałcić. Można by zrobić z tego niezłą komedię.

– Nie mówiłem, że masz talent? Myślisz obrazami. To właśnie to!

I Benedykt, jakby nie było między nimi wcześniej żadnych konfliktów, zaczął gwizdać arię toreadora z „Carmen”.

Jutro Ruta idzie z Romanem na zabawę do jego dawnej szkoły. Dochód z zabawy ma być przeznaczony na pomoce naukowe. Takie nastały czasy. Trochę Rutę martwi brak odpowiedniej sukienki. Będzie musiała iść w tej, w której była z Malesą w Kazimierzu. Panie będą postrojone, a ona w bawełence – ładnej bo ładnej, ale jednak.

***

– Panie profesorze! Można pana prosić do tańca?

– Panie profesorze! Można pana prosić do tańca?

I tak bez przerwy.

– Dziewczynki, jestem z żoną.

– Niech pan idzie, panie Romanie. Już my się żoną zajmiemy.

Pan Kawecki, matematyk, całuje rękę Ruty.

– Można piękną prosić?

Ruta tańczy z panem Kaweckim tango. Jego mocno wystający brzuszek tuli się do sutych falban jej sukienki. Pan Kawecki zapuszcza żurawia za fikuśny dekolt.

– Pani mąż zawsze u tych siuśmajtek miał powodzenie. On im stawiał dwóje, a one się w nim na zabój kochały. Prawdziwe masochistki. Ale teraz już się nie dziwię, że traktował ich uczucia bez emocji. Jak się ma taką żonę…

– Panie profesorze! Można prosić?

– Tym razem, Basiu, chcę zatańczyć z żoną.

– Chętnie cię wyręczę – mówi pan Janek Lang, nauczyciel wuefu i kłania się przed Rutą.

Pan Lang ma mięśnie jak stal. Demonstruje w tańcu swoją sprawność fizyczną i kondycję. Toteż po pewnym czasie pan Lang z Rutą sami wirują w walcu pośrodku sali, a widzowie biją brawo.

– Można pana prosić, profesorze?

Dziewczyna jest piękna jak wiosna Botticellego, o jasnozłotych włosach i oczach w kolorze niezapominajek. Tym razem Roman nie próbuje się wymawiać. Wstaje i ogarnia jej kibić ramieniem. A tamta świadoma swojego uroku, Ruta jest tego pewna, spuszcza powieki i słodko się uśmiecha.

– Pani Ruto! można prosić?

Jej partnerem jest doktor Partyka.

– Przepraszam – mówi – że ja tak w tańcu, ale jakoś mi zręczniej powiedzieć o tym pani niż Romanowi. Serce pani Nowickiej nie jest w najlepszym stanie. Proszę ją przekonać, że powinna wyjechać do sanatorium.

Serce nie jest w porządku! Serce nie jest w porządku! Serce Ruty nagle boleśnie się zaciska. Niby nic. Niby Roman wcale jej nie przytula. Ale jego twarz! Ruta zbyt dobrze zna jego twarz w momentach podniecenia. Nie potrafi nie patrzeć. A Roman prześlizguje się po niej nie widzącym wzrokiem. I trwa to! I trwa! Serce Ruty umęczone ostatnimi przeżyciami z Markiem zaczyna boleć, nieznośnie ćmić. Nic takiego – nerwica. Poważna sprawa – nerwica. „Póki pani nie usunie przyczyny stresu, niewiele można zrobić.” W tym przypadku przyczynę usunąć łatwo. Wystarczy powiedzieć: „Dość tego, zamawiam u ciebie wszystkie dalsze tańce.” I uśmiechnąć się czule. Albo powiedzieć: „Źle się czuję. Chodźmy już do domu.” W tym drugim wypadku Botticellowskiej wiosny już nie będzie, ale ona z Romanem znajdą się wkrótce razem w łóżku i Roman na niej spróbuje wyładować podniecenie, którego przyczyną jest jednak tamta. Bezpieczniej więc jest zostać i przypomnieć mu – czułym uśmiechem, muśnięciami, przytulaniem w tańcu, że ona, Ruta, jest. Jego żona, którą podobno kocha. Gdyby Roman ją opuścił! Jej serce nie potrafiłoby tego znieść. Tamtego jednego opuszczenia było aż nadto. I Ruta zaczyna tęsknić za tym momentem na strychu, kiedy wsparła czoło na ciepłej, twardej piersi Benedykta. Opiera czoło na ramieniu doktora Partyki.

– Słabo mi, doktorze. Proszę mnie wyprowadzić. Strasznie tu duszno.

Doktor Partyka prowadzi pobladłą Rutę w kierunku drzwi. Sadza ją na ławce, skąd wyprosił jakieś towarzystwo. Roman już jest u jej nóg. Przykucnął przestraszony, od dołu patrzy jej w twarz.

– Rutka, co tobie?

– Proszę tu chwilę posiedzieć z żoną. Może to ten zaduch. Gdyby nie było lepiej, jestem do dyspozycji.

Roman oplata nogi Ruty ramionami. Kładzie głowę na jej kolanach, a ona wsuwa mu palce we włosy. „Romek! – woła bezgłośnie – Romek, nie opuszczaj mnie! Kochaj mnie!” Roman przytula usta do jej ud, całuje je delikatnie. Potem się podnosi, siada obok i ogarnia ją ramieniem.

– Już lepiej? – pyta po chwili. – Pójdziemy do domu?

– Ani razu ze mną nie zatańczyłeś – skarży się żałośnie.

– Wybacz! Przepraszam. Nie wiedziałem, że ci zależy. Taka byłaś emablowana, niemal rozrywana, taki był wkoło ciebie tłok, że nic mi nie pozostawało, tylko sobie iść.

– Przecież żaden z nich nie był tobą!

– O moja najmilsza! – to westchnienie szczęścia.

Obawy Ruty przygasają.

Teraz już jest daleko lepiej. Jeszcze chwila. Myzyka wdziera się w mrok.

– Zatańczymy dwa, trzy tańce i dopiero pójdziemy, dobrze?