Rozdział 12
Widok Benedykta idącego w kierunku Marka wprawił Rutę w popłoch. Chciała krzyknąć, zawołać, żeby wrócił i nie mogła. Gardło miała zaciśnięte. Wyobraziła sobie, że za chwilę Benedykt Marka uderzy i wobec swojej wyraźnej fizycznej przewagi zmusi do haniebnej ucieczki. Ojciec jej syna okaże się tchórzem. Fakt, że skończyło się na rozmowie, sprawił jej ulgę, a jednocześnie przyniósł rozczarowanie. Zamiast emocjonującego spektaklu zobaczyła zaledwie prolog. Zobaczyła, bo przecież nic nie usłyszała. Krępuje się zapytać Benedykta o tę wymianę zdań, a Benedykt wyraźnie nie kwapi się mówić. Dopiero pod jej domem zdobywa się na uwagę:
– Tak cię bronię-chronię, a wcale nie wiem, czy sobie tego życzysz.
Ruta jednak, zła na niego z powodu tego wcześniejszego milczenia, nie raczy odpowiedzieć, rzuca zaledwie „do widzenia” i wysiada.
Na górze pani Wanda pyta:
– Widziałaś się, Rutko, z panem Markiem?
– Owszem. Nie dalej jak przed półgodziną.
Ton Ruty wyraźnie nie zachęca do rozmowy na ten temat. Pani Wanda jednak dzięki tej odpowiedzi uznaje, że Ruta wie o wizytach Marka na Żmigrodzie i akceptuje je, wobec czego ona sama jest w zupełnym porządku – przedtem miała co do tego wątpliwości. Zaczyna Rutę wypytywać o wakacyjne plany.
– Odwiozę z Romkiem dzieci do babci i jeszcze tu na dwa tygodnie wrócę – odpowiada Ruta.
Lubicka jest przekonana, że Ruta zamierza pod nieobecność męża widywać się z Markiem. Boże! Co będzie, jak Roman się dowie? Ale jeśli się dowie, to na pewno nie od niej. A Ruta, po wyjściu Lubickiej, wspomina dzisiejsze wydarzenie. Więc Marek nie zrezygnował. Prawdopodobnie znowu się pojawi. I refleksja: dlaczego pani Wanda wspomniała Marka? Czy to znaczy, że przychodził tutaj, że widział syna? Ruta nie chce pani Wandy o to pytać. Wkrótce Roman z dziećmi wyjedzie i problem przestanie istnieć. Co Benedykt Markowi powiedział? Czy Marka powstrzyma to przed przychodzeniem do ośrodka? Jeśli nawet, zna przecież drogę na Żmigród. Na szczęście niedługo wyjedzie i ona. Niech pan Wójcik szuka sobie wiatru w polu. Do września – spokój. A potem? O tym na razie można nie myśleć.
***
Zaraz po wyjeździe Romana z dziećmi Malesa wzywa Rutę do gabinetu i podsuwa jej do podpisania nowy angaż.
– Z żalem, ale muszę odmówić. Za dwa tygodnie wyjeżdżam do dzieci. Nie będą siedziały całe lato w Lublinie, bo ich mamusi chce się bawić w gwiazdę małego ekranu.
– Może przynajmniej rzuciłabyś na to okiem.
Ruta więc „rzuca okiem” na papiery.
– Co to jest? – pyta.
– Proponuję ci stanowisko swojej asystentki. Masz, dziewczyno, talent. Nie wolno go zmarnować.
– Zupełnie niedawno twierdziłeś, że jestem wybitnie utalentowana jako spikerka – mówi z ironią Ruta.
– Widocznie masz wiele talentów.
– Przestań się wygłupiać. Jakiż ze mnie filmowiec.
– Talent to więcej niż umiejętności. Jeśli chodzi o sprawy techniczne, nauczę cię wszystkiego, i to szybko.
– Benek! Przez te trzy miesiące doszłam do wniosku, że póki Mareczek taki malutki, moje miejsce w domu. Dziecko ważniejsze niż moje wątpliwe, wymyślone przez ciebie talenty.
– Sama nie widzisz, że to co nakręciłaś, jest dobre?
– Widzę. I co z tego?
– To że dzieci rosną dosyć szybko i mamusia przez dwadzieścia cztery godziny na dobę im niepotrzebna.
– W tej akurat dziedzinie nie uważam cię za eksperta. Zresztą nie ma o czym mówić. Dziesiątego wyjeżdżam.
Twarz Benedykta zmierzcha.
– Nie mam tu żadnej życzliwej duszy. Myślałem, że ty…
– Tylko nie próbuj brać mnie na sentymenty. Nie jestem naiwną kozą.
Benedykt zabiera jej sprzed nosa nie podpisany angaż, wrzuca do szuflady.
– Z Bogiem! Wyjeżdżaj! – mówi zły. – A teraz wracaj do roboty.
Zaczyna się dla Ruty tydzień trudnej do zniesienia samotności. Stosunki z Benedyktem wracają do stanu z początków jej pracy w ośrodku. Benedykt ledwo ją zauważa albo i nie. Nie miewa też do niej żadnych spraw. Ruta mocno dotknięta nie przyznaje się sobie samej, że liczyła na towarzystwo Benedykta w czasie tych dwu tygodni. Liczyła też, że w razie potrzeby obroni ją przed Markiem. Marek jednak wcale się nie pojawia. Tym samym Benedykt nie jest jej potrzebny. Nieprawda! Odkrywa jak bardzo potrzebny. Czyżby to, co powiedział o zaczątkach ich przyjaźni nie było tylko zagrywką. „I ja nie mam przyjaciela” – myśli Ruta z poczuciem zmarnowanej szansy. Kolejny raz traci bliską osobę z własnej winy. Nie jest już tak mocno przekonana o potrzebie bezustannej opieki nad synkiem. Gdyby Benedykt zaczął ją powtórnie namawiać, kto wie czy by nie uległa. Nie zacznie – Ruta jest pewna, że nie. Jednocześnie dochodzi do wniosku, że Marek nie próbuje się z nią spotkać z powodu ostatniej rozmowy z Benedyktem. Może Benedykt mu ubliżył albo mu nakłamał – wszystkiego się po nim można spodziewać! Jest na Benedykta zła, gotowa przypisać mu najgorsze rzeczy, tym bardziej że propozycja zostania jego asystentką wydaje się jej z godziny na godzinę coraz atrakcyjniejsza. Myśl, iż za półtora roku będzie zmuszona wrócić do pracy w bibliotece, jest wprost nieznośna. Wszystko się popsuło od czasu wizyty Marka. I tak Marka obwinia o swój konflikt z Benedyktem, a Benedyktowi gotowa jest przypisać skuteczne przegonienie Marka. Skrupia się wszystko na Romanie, który telefonuje, żeby jej przekazać słowa miłości i tęsknoty.
– Boże! – mówi Ruta. – Zostawiam nagranie i biegnę jak głupia, żeby to od ciebie usłyszeć! Myślałam, że co najmniej chore któreś dziecko. Daruj już sobie kolejne telefony. Jakoś wytrzymasz te parę dni.
Tym bardziej jest zdenerwowana i zła, bo po drugiej stronie biurka stoi Malesa, czekając, aż pani Małgosia znajdzie mu jakieś pisemko. Ruta rzuca mu nienawistne spojrzenie. On natomiast przemyka po niej wzrokiem obojętnym, jakby patrzył na ścianę w neutralnym kolorze. „Złośliwe chamisko! Specjalnie tam stanął” – myśli o nim wracając do studia. Potem nieco koryguje swoje myśli. „Potrzebna mu była dymna zasłona, więc korzystał z sytuacji. A teraz nie musi już udawać życzliwości. Jest jej przykro, jak każdemu, kogo odrzucono – co z tego, że nie bez jej winy. Ogarnia ją bojowy nastrój. Nawet spotkanie z Markiem już nie wydaje się groźne. Zaczyna sobie zdawać sprawę, że nie ma co tego spotkania unikać, odwlekać w nieskończoność. Trzeba przez to przejść i mieć z głowy. Jest gotowa dać odpór i Markowi, i Benedyktowi – tylko żaden z nich nie próbuje ataku. Siostra Ruty wyjechała wczoraj z dziećmi do Suśca. Przyjdzie jej samotnie spędzić sobotę i niedzielę. Trzeba zrobić trzydniowe zakupy, a potem wziąć się za pranie.
Dzwonek u drzwi odzywa się o dziewiątej wieczorem. Marek? Jeszcze wczoraj odmówiłaby mu rozmowy. Dzisiaj, proszę bardzo, może rozmawiać. Otwiera z rozmachem drzwi. To Benedykt.
– Nie miałem gdzie pójść – mówi.
Ruta zauważa, że jest mocno pijany. Spłoszona myśli: „W takim stanie samochodem!” Cofa się i Benedykt wchodzi chwiejnie do mieszkania. Wkracza do kuchni – tu najbliżej – osuwa się na krzesło i sztywno wspiera plecami o ścianę. Ruta nabiera pewności, że musiało się przydarzyć coś złego.
– Co się stało?
Benedykt otwiera przymknięte powieki.
– Nie masz wódki?
– Masz już dość!
– Dość? Ty nie masz pojęcia, ile taki Malesa może wypić! Ty nie masz pojęcia… – milknie i zapatrza się w przeciwległą ścianę. – Daj wódki – mówi po chwili.
Ruta nagle się decyduje. Napełnia mu kieliszek. Ale Malesa po niego nie sięga. Zaczyna się śmiać cienkim pijackim chichotem.
– Wiesz, jak to się robi? Bierze się fiolkę pigułek i szklankę wody, a potem kładzie się wygodnie na łóżku i po chwili wzlatuje się ponad brud i zło tego świata. Staje się duchem wyzwolonym! czystym!
Wychyla kieliszek i znowu trwa wsparty o ścianę.
– Nie mogłem z nim dłużej być! Rozumiesz? To było ponad moją wytrzymałość!
– Rozumiem – mówi Ruta, choć tak naprawdę niewiele rozumie.
– Tak. Ty rozumiesz. Ty jesteś mądra dziewczyna. Ale i ty masz już dość zapoznanego twórcy Benedykta Malesy.
– Benek! Bardzo cię lubię i cenię. Naprawdę.
– Tyle że nie masz ochoty na widywanie mnie ani na pracę ze mną – mówi drwiąco.
– Mam. Mam ochotę na pracę z tobą i na widywanie ciebie, choć niekoniecznie w takim stanie jak w tej chwili.
– Ale nie zostaniesz – kończy jej myśl.
– Zostanę.
Malesa nalewa kolejny kieliszek.
– Prosit! – przepija do Ruty. A po chwili: – Wierzę ci. W ten sposób moja strata zmniejsza się o połowę. Już jest tylko półstratą. Powinienem być szczęśliwy, co? – Wspiera czoło na położonym na stole łokciu i zaczyna śpiewać: – Hej! hej! hej! sokoły… – milknie. – To z nim takeśmy sobie pili i śpiewali.
– Chodź, położysz się. Pijany samochodem nie pojedziesz.
– Przyjechałem, to i pojadę. – I zaraz: – To gdzie mam spać?
Ścieli mu na tapczanie Romana i zagląda tam dopiero rano, koło dziesiątej. Malesa leży z zamkniętymi oczami, ale nie śpi. Przynosi mu szklankę kefiru. Wypija i opada z powrotem na poduszkę.
– Dzisiaj sobota. Nie przeszkadzam ci? Mogę jeszcze trochę poleżeć?
– Jak długo chcesz.
– A co ty będziesz robiła?
– Prała.
– Ech, wy kobiety – mówi pogardliwie – nie wiecie, co ważne.
– Pranie jest ważne.
Powiedziała to surowo i z naciskiem, aż sama się zdziwiła. Chce wyjść, ale Benedykt przytrzymuje jej rękę.
– Usiądź. Posiedź tu chwilę.
Przysiada na tapczanie. Benedykt znowu ma zamknięte oczy. Jego twarz, blada jak śmiertelna maska, w swojej brzydocie wydaje się jej nagle piękna. Czuje widocznie jej wzrok, bo mówi:
– Nie podziwiaj tak mojej nachalnej urody. Możesz przecież patrzeć w okno albo na ścianę.
Ruta myśli, że ten pozornie silny człowiek jest pełen kompleksów, a teraz tym bardziej zagubiony. Ma ochotę położyć mu na czole dłoń, jak choremu dziecku. Powstrzymuje ją pamięć odruchów niechęci w stosunku do kobiecych dotknięć, które miała okazję kilka razy u Benedykta zaobserwować. A on, jakby czytał te myśli, bierze jej dłoń i zakrywa nią swoją twarz.
– Masz jeszcze kefir? – pyta po chwili puszczając jej rękę. – Idź ty już sobie prać.
Stawia mu ponownie napełnioną szklankę, wkłada do pralki bieliznę i zabiera się za odkurzanie. Benedykt staje w drzwiach po kwadransie.
– Może ci w czymś pomóc?
– W takich „nieważnych” sprawach?
– Do innych w tej chwili i tak nie jestem zdolny.
– Odkurzaj. Operuj tym przyrządem podobnie jak kamerą, tylko precyzyjniej. Naszykować ci coś do zjedzenia?
– Nie. Na razie nie.
Potem idą razem na strych wieszać upraną bieliznę i Benedykt nagle ożywia się. Jest tym starym rozległym strychem wręcz zachwycony.
– Zrobiłbym tutaj piękny surrealistyczny film ze strychem w roli głównej. Z wiszącymi na sznurach płachtami białej bielizny. Wyobrażasz to sobie?
Rucie wydaje się, że już z nim trochę lepiej. Czuje zadowolenie.
– Ruta! – mówi on – czy mnie się wydawało w pijanym widzie, czy ty naprawdę powiedziałaś, że zostaniesz.
– Jeżeli dasz mi na lato bezpłatny urlop, zostanę.
– To dobrze. Zrobimy ten film razem. Wśród bielizny będą przemykali jak duszki Bogna i Marek? Będziesz musiała uzbierać porcję na duże pranie.
– Sama się uzbiera.
– To mogłoby być tak: oni migają wśród falujących płacht (zrobimy trochę wiatru) i króciutkie śmiechy. Tylko te urywane króciutkie śmiechy.
– Mam nadzieję, że nie skoordynowane z ich widokiem.
– Dlaczego? No nie. Oczywiście, że nie!
– Najpierw sam strych i te urywane śmiechy. Może nawet samo wiązanie dachu i te śmiechy. Dopiero potem bielizna.
– Nie pobędziesz długo moją asystentką.
– Wyrzucisz mnie? To po co zaczynać?
– Będziesz robiła sama. Jak na asystentkę masz za dużo własnej inwencji.
Podchodzi i przygarnia ją do piersi.
– Ej, Ruta, Ruta! Jak dobrze, że zostajesz.
Pierś ma rozległą, ciepłą, o twardych mięśniach – można się na niej wesprzeć i poczuć bezpiecznie. Ruta myśli, że jakaś kobieta, a może kobiety, zostały przez kaprys losu pozbawione tego poczucia bezpieczeństwa. Robi jej się tych kobiet żal.
– Idziemy robić obiad – mówi. – Kolejną błahą rzecz.
Obierają razem ziemniaki.
– Patrz, Ruta. Zupełnie dobrze wychodzi mi robienie z tobą różnych nieważnych rzeczy, prawda?
– Świetnie. Jak obierzemy, pójdziesz pod prysznic. Powiesiłam ci tam czysty ręcznik.
Z łazienki Benedykt wraca mocno niezadowolony.
– Nie mam się czym ogolić. Strasznie wyglądam, co? I przydałaby się świeża koszula.
– Przestań! – mówi niecierpliwie Ruta. – Czy naprawdę musisz bez przerwy zajmować się własnym wyglądem? Wyglądasz jak wyglądasz i już. Siadajże i jedz.
– Boże! – wzdycha po chwili Malesa. – Jakże potrzebny mi na co dzień taki ktoś do pokrzykiwania.
– Ożeń się. – Ot i chlapnęła głupstwo.
– Od takich „dobrych rad” to ja mam mamusię. Dlatego tam tak rzadko jeżdżę. Poza tym, o ile wiem, jesteś zajęta. I to chyba nie tylko Romanem.
Ruta z trudem opanowuje gniew.
– No to remis – mówi już spokojnie. – Pójdziemy do kina?
– Myślisz, że jest na co?
– Na byle co. Im głupsze, tym lepsze w naszej sytuacji.
Benedykt nie może właściwie zrozumieć owej liczby mnogiej. Nie wie przecież o samobójczej śmierci matki Ruty ani o tym, że śmierć jego przyjaciela rozbudziła w Rucie falę wspomnień.
– Masz gazetę?
– A po co ci gazeta. Idziemy do „Wyzwolenia” na to, co tam akurat jest. I na piechotę. Dość jeżdżenia samochodem.
Benedykt przeciąga dłonią po nie ogolonym policzku, jakby sprawdzał, czy może w takim stanie wyjść na ulicę, ale już się nie odzywa.
Po półgodzinie oglądają coś, w czym jest dużo strzelaniny, gonitw i ostrego seksu – wszystko szybko, w nadmiarze i kolorowo. Potem kiedy wracają, Malesa mówi:
– To ty, Ruta, jesteś teraz wolna jak ptak. Możesz pracować i po dwanaście godzin na dobę. Wobec tego jutro jedziemy na reportaż do Kazimierza. Na cały dzień. Przez ten tydzień możesz nadrobić godziny choćby do końca miesiąca.
Przy kolacji nagle milknie, zapada w ponure zamyślenie. Dopiero po pewnym czasie pyta:
– Nie masz wódki?
– Nie. To była reszta. Poza tym przecież mówiłeś, że jedziemy jutro do Kazimierza.
– Mówiłeś! Mówiłeś! – wybucha Benedykt. – Między innymi właśnie za to „mówiłeś”, „obiecałeś” nie znoszę bab.
– „Pod Basztą” z pewnością jeszcze otwarte. A gdzie indziej i dłużej. Idź! Chlej! – mówi Ruta przez zaciśnięte zęby. – No! Idź!