Rozdział 15
– Co, Romku?
Matka patrzy uważnie na rozpromienioną twarz Romana. Roman podchodzi, ogarnia ją ramionami, przyciska do piersi.
– Dobrze, mamusiu. Po prostu dobrze. Chyba bardzo cię kocham.
I matka myśli, że Roman ma serce tak przepełnione uczuciem, że to uczucie ogromnymi kroplami skapuje na wszystkich dokoła. Na nią także. Myśli, że jej rozmowa z Rutą jednak wydała owoce i jest synowej wdzięczna za to uszczęśliwienie jej dziecka, które kocha ogromną, ale wcale nie ślepą miłością.
– No już – mówi. – Puszczaj mnie. Idź do sklepu.
„Boże! – myśli. – Ile trzeba kupować jedzenia, żeby nakarmić pięć osób. Ile się trzeba naprzynosić, nadźwigać.”
– Tatuńku, pójdę z tobą! – to Bogna.
– Nie, Boguśka. Popilnujesz Marka. Pobawicie się w ogródku. Tylko nie męczcie babci.
Ruta odkurza maleńki pokoik na poddaszu, bo jutro albo pojutrze przyjedzie Benedykt. Tym większe trzeba zrobić zakupy. Jakże Roman żałuje, że zgodził się na powrót Ruty do pracy od piętnastego. Nie powinni się teraz rozstawać. Przyszła przecież ta chwila, na którą czekał niemal trzy lata. „Rutka! Moje zieloniutkie! Moja jedyna miłości!” Gdyby zechciała Benedyktowi powiedzieć: „Nie jadę z tobą, zostaję” – gdybyż zechciała tak powiedzieć. W odległości stu metrów od domu napotyka delegację złożoną z trzech dziewczynek. Jedną z nich jest owa Botticellowska wiosna.
– Panie profesorze! – mówi najrezolutniejsza z nich, Agnieszka Janik – chciałyśmy pana zaprosić w sobotę na piknik. Spotykamy się całą klasą na naszej łące pod lasem.
– Nie, dziewczynki. Nie przyjdę. Przyjeżdża do nas gość. A poza tym już od dawna nie jestem waszym nauczycielem. Zaproście tych, którzy was uczą.
Na tamtą nawet nie spojrzał i jej słodki uśmiech gdzieś się zapodziewa. W sklepie spotyka doktora Partykę, który „wyskoczył” z położonego naprzeciwko ośrodka zdrowia, żeby się czegoś napić.
– Żona panu powiedziała? – pyta.
– Tak. Powiedziała. Myślę, że mama się zgodzi.
Uśmiecha się do doktora uśmiechem nadmiernie szczęśliwym, aż tamten uważnie mu się przygląda. Wraca z dwiema pełnymi siatkami niemal nie czując ich ciężaru. Chce mu się śpiewać. Dawno temu, w podstawówce, należał do harcerstwa. Wtedy z całą grupą mógł na ulicy śpiewać. Iść i śpiewać pełnym głosem: „Nie grają nam surmy bojowe, ni werble do szturmu nie warczą…” Piosenka harcerzy Szarych Szeregów z Powstania Warszawskiego. Był wtedy gotowy przewracać do góry nogami świat. Jak by zareagowali ci wszyscy znajomi ludzie, gdyby teraz, maszerując z dwiema pełnymi siatkami, zaczął śpiewać – głośno, radośnie – „Nie grają nam surmy bojowe”. Powiedzieliby, że Romek Nowicki zwariował. I mieliby rację. Romek Nowicki zwariował z radości! z miłości! ze szczęścia! „Rutka! Co ty mi zadałaś, ty moje trujące ziele.”
W ogródku dopadają Romana dzieci i z tymi ciężkimi siatkami omal go nie przewracają.
– A sio! – krzyczy Roman. – A sio! Bo się mąka rozsypie i zamiast ciasta będziecie jeść trawę.
– A nie – mówi Mareczek, ale spogląda trochę niepewnie.
– A tak – mówi Bogna. – Będziemy jeść trawę.
Zrywa najbliższe źdźbło i pakuje sobie do ust.
– Wypluj to zaraz. Ładny przykład dajesz bratu. Przecież to brudne, zakurzone. Nie wiesz, że zieleninę trzeba przed jedzeniem myć?
W drzwiach staje roześmiana Ruta.
– Wyglądasz jak dromader.
– Raczej wielbłąd dwugarbny. – Unosi nieco siatki demonstrując przy tym własną krzepę. – Pójdziesz z nami do lasu?
– Tak. A ciasto upiecze się samo.
– Rutka! Zostało tak mało czasu. Chyba nie zużyjesz go w całości na sprzątanie, gotowanie i pieczenie. Upieczemy wieczorem. Pomogę ci.
– Dobrze. Idziemy – Ruta niespodziewanie się godzi. – Może nazbieramy kurek?
Jak piękny jest taki późnoletni las. Pełen nasyconej zieleni i rozkwitłych wrzosów. Pajęczyn, na których perlą się krople rosy. Dywanów mchu – ciemnozielonych w pomarańczowe cętki kurek, kropkowanych czerwono brusznicami. W górze, konarami drzew, biegnie bezustanny lekki szum.
Roman trzyma rączkę Mareczka. Ta rączka jest jak maleńki ptaszek pisklak, którego kiedyś, w dzieciństwie, wyjął delikatnie z gniazda, żeby przez chwilę potrzymać go w dłoni. Doznał wtedy ogromnego wzruszenia i podobnego uczucia doznaje teraz trzymając rączkę syna. Patrzy na jasną główkę, a Mareczek podnosi ku niemu twarzyczkę, odwzajemnia spojrzenie.
Ruta i Bogna zbierają kurki. Po chwili grzybów tyle, że Roman i Mareczek też mają co zbierać.
– Ile w takim lesie wszelkiego dobra – mówi Ruta.
– Rutka! Nie wyjeżdżaj! Zostań z nami do końca miesiąca. Proszę cię! Tam nic się bez ciebie nie zawali.
– Może… Benek przyjedzie, to zobaczymy.
Ona też nie ma ochoty stąd odjeżdżać, choć z innego, niż Roman myśli, powodu. Tam w Lublinie jest człowiek, którego trzeba z daleka omijać. Być od niego jak najdalej. Najlepiej tutaj, gdzie wiadomo, że się go nie spotka. Jak to matka Romana powiedziała? „To jest jak choroba.”
– Wiesz, jak to bywa z Benedyktem. Jak sobie coś ubzdura, to mu z głowy nie wybijesz.
Roman nie zna Malesy na tyle dobrze. Na razie ma dla niego trochę sympatii i uznania. Ale wiedzieć, jaki jest? Do tego daleko.
Po powrocie zastają Malesę.
– Przyjechałem wcześniej, bo musimy dzień wcześniej wyjechać.
Roman chce natychmiast protestować, ale Ruta ściska mu znacząco rękę.
– Wujku! Wujku! Coś nam przywiozłeś?
– Ujku! Ujku! Ziozieś?
Malesa został „wujkiem” w czasie poprzedniego pobytu.
– Muszę głęboko pomyśleć – mówi bardzo poważnie. Wspiera głowę na ręce i „myśli”. – Zdaje się, że coś tam jest. Chodźmy do samochodu.
Po chwili wracają. Słychać ich już z daleka, bo wszyscy troje gwiżdżą na glinianych kogutkach.
– To dla mamusi.
Malesa podaje jej kogutka, na którym wcześniej gwizdał.
– Żebyś się nauczyła gwizdać.
Dopiero za moment Ruta orientuje się w podtekście życzenia. Odrobinę zmieszana ogląda glinianego ptaszka.
– To wcale nie kogutek. To kura.
– No tak. Zwyczajna kura domowa – mówi Benedykt.
– Od czasu do czasu mam ogromną ochotę walnąć cię czymś w łeb – oznajmia nagle zła.
Może sobie na to pozwolić, bo dzieci gwiżdżąc biegają po ogrodzie, a Roman właśnie wszedł do domu.
– To dlaczego nie walniesz?
Podnosi na niego wzrok.
– To by nie było uczciwe. Nie jesteśmy zawodnikami jednej wagi. Nie mógłbyś mi oddać.
– Nigdy się nie zetknęłaś z ludźmi, którzy szantażują słabością.
– Ja do nich nie należę.
Ruta chowa figurkę do kieszeni i idzie gotować obiad. Właściwie gotują we dwoje z Romanem. Ile razy przychodzi się im minąć, wymieniają przelotny pocałunek. I Benedykt, który zamierza wejść do kuchni, zaskakuje ich w trakcie pocałunku. Cofa się. Próbuje drugi raz i znowu to samo. Więcej się nie pojawia. Słychać go z dziećmi w ogrodzie. Potem już nie. Okazuje się, że rozmawia na ławce z matką Romana.
Po obiedzie Ruta zabiera się za pieczenie ciasta, a Benedykt i Roman prowadzą jedną ze swoich zapalczywych dyskusji. Rutę, jak zwykle, trochę to denerwuje. Wysyła ich do sklepu po cukier, którego może zabraknąć i każe im wziąć dzieci – na wszelki wypadek. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Potem kolacja, kąpiel i układanie dzieci do snu, i nareszcie można posiedzieć na ławce w ogródku, gdzie intensywnie pachną floksy i maciejka. Siedzą we troje. Ruta w środku, ale bliżej Romana. I Roman po pewnym czasie ogarnia żonę ramieniem, a potem widocznie nie potrafi się powstrzymać, muska ustami jej skroń. Po chwili znowu. Wtedy Benedykt się podnosi.
– Czas spać. W końcu przejechałem dzisiaj te parę kilometrów.
Odchodzi. Zostawia ich we dwoje wśród fal zapachu i gęstniejącego mroku. Sierpniowe niebo jest tak nieprawdopodobnie granatowe i gwieździste!
– Pójdziemy? – szepce Roman.
– Jeszcze trochę. Jeszcze chwila. Zaczekaj!
***
– Nie! To jest absolutnie niemożliwe. Naszykowałem tyle roboty, że w ogóle nie może być o tym mowy. Jutro jedziemy.
Malesa jest autentycznie zły. Tym razem na pewno nie udaje.
– Udław się swoją robotą!
– Zgodziłaś się. Tak, czy nie?
– Tak – mówi przez zaciśnięte zęby i wstaje. – Udław się swoją robotą – powtarza.
„Nieprawdopodobne! – myśli. – Czy my tak już zawsze będziemy na siebie o byle co warczeć?” Spogląda spod oka na Malesę. Ze wzburzenia na twarzy wystąpiły mu czerwone plamy. Dopiero teraz jest naprawdę szpetny. Ruta czuje z tego powodu złośliwą radość. Chętnie podsunęłaby mu pod nos lusterko. Niechby popatrzył, jak wygląda.
– O której wyjeżdżamy? – pyta lodowatym tonem.
– O szóstej rano. – Szczęki jeszcze ciągle aż mu chodzą.
– Powiem Romkowi.
Roman przychodzi po dziesięciu minutach.
– Benek, proszę cię!
– A dlaczego to miałbym przedkładać twój interes nad własny? – pyta Malesa już daleko spokojniej.
Roman przez dłuższy czas milczy. Potem się decyduje.
– Widzisz, między nami tak dobrze nie było już od bardzo dawna.
– Mam oczy. Jeszcze trochę i oboje zaczniecie rzygać od tej słodkości. Naprawdę doskonale wam zrobi kilka dni rozłąki.
Roman się podrywa.
– Co ty możesz o tym wiedzieć! – W tym „ty” jest tyle pogardy…
– Nic – mówi Benedykt bez odrobiny emocji. – Zupełnie nic. Ja jestem takie egzotyczne zwierzę. Co bym mógł wiedzieć o uczuciach.
***
Następnego dnia punktualnie o szóstej Malesa wsiada do samochodu. Kartony z przetworami i część rzeczy, bez których obejdzie się przez ostatnie dni, włożono tu wczoraj. Czeka. Zamiast Ruty pojawia się Roman.
– Przepraszam cię!
Wyciąga rękę, ale Benedykt mu swojej nie podaje.
– Po co udawać – mówi.
– Widzisz, liczyłem na twoją życzliwość.
– A ja na twoją.
– Masz ją. Przykro mi. Człowiek to takie bezrozumne stworzenie.
– Wierzę ci. Ale dzisiaj jeszcze nie. Przyślij Rutę. Już późno.
I Ruta zaraz przychodzi. Siada obok Benedykta.
– Ty go przysłałaś?
– Nie. On sam.
To cała wymiana zdań. Przez następne dwie godziny jadą w zupełnym milczeniu. Wreszcie Benedykt zatrzymuje samochód na skraju lasu.
– Kwadrans postoju.
Odchodzi na chwilę, a potem staje i zapala papierosa. Ruta spaceruje poboczem, bo trawa w rowie, a więc i ściółka w lesie, jeszcze mokre od rosy. Tam dzieci już wstały. Dopytują: „Mamusia pojechała?” A ona nie musi zająć się ich ubraniem ani jedzeniem. Przed nią kolejne kilka dni wolności i nie pozwoli ich Benedyktowi zmarnować. Benedykt starannie gasi papierosa i wykonuje kilka błyskawicznych ruchów, które kojarzą się jednoznacznie z uprawianiem walk wschodnich.
– Ach! Jaki z ciebie Bruce Lee! – mówi Ruta szyderczo.
Benedykt błyskawicznie się odwraca, chwyta ją, przerzuca i Ruta w jednej chwili leży jak długa na obu łopatkach w mokrej trawie. Mało tego. Malesa przydeptuje jej piersi butem nie dbając o czyściutki kremowy skafander i celując w nią palcem jak dzidą mówi:
– Odwołaj!
– Gówno!
Na twarzy Malesy autentyczne zaskoczenie.
– No, no – to z podziwem. I znowu: – No, no.
Idzie do samochodu. Ruta zbiera się z mokrej trawy. Już po czystym skafandrze. Z przodu ślad po bucie Benedykta. Plecy pewnie mokre i zazielenione. Dopiero potem czuje w ramieniu lekki ból. Wsiada do malucha trzymając się za bolące ramię. Mocno ściska. To zawsze pomaga.
– Boli? – pyta zaniepokojony Benedykt.
Nie raczy odpowiedzieć zapatrzona w migający za oknem krajobraz.
– Ruta! – mówi po chwili on – wstąpimy po drodze do Tomaszowa, do mojej mamy.
– Trzeba było mnie nie zabierać. Pojechałabym pociągiem.
– Obiecałem mamie, że cię przywiozę.
– Rozumiem. Znowu mam wystąpić w roli „dymnej zasłony”. Będziesz oszukiwał własną matkę?
– Ona ostatnio bardzo źle się czuje. Muszę coś dla niej zrobić.
– Ty czy ja?
– Ruta, proszę cię!
– Ja też cię o coś prosiłam.
– Obiecałem mamie, że cię przywiozę.
– I przywieziesz. Swoją pracownicę, Rutę Nowicką.
Znowu milczą. Na przedmieściu Tomaszowa Benedykt kolejny raz prosi:
– Zdejmij obrączkę.
Ani drgnie. Postanowiła nie ulegać jego zachciankom i zamierza tego dotrzymać. Benedykt zatrzymuje. Przez chwilę siedzi nieruchomo. Widocznie rozważa sytuację.
– Jedziemy do Lublina. Tak będzie lepiej.
Ruta w jednej chwili ślini palec, ściąga obrączkę i wkłada na jej miejsce pierścionek z lewej ręki. Samochód powoli rusza. Po chwili zatrzymują się przed kamienicą, która być może kilkanaście lat temu miała wygląd bardziej reprezentacyjny, dziś jest zaniedbana i smutna. Wchodzą na pierwsze piętro. Tu czekają uchylone drzwi. Ruta myśli, że matka Benedykta pewnie wypatrywała ich przyjazdu przy oknie i kiedy podjechali, drzwi otworzyła. Czeka jednak na nich w pokoju. Stoi na środku szczuplutka i siwa, o pięknej jak z kamei twarzy, w świątecznej, widocznie na tę okazję włożonej, sukience. Co Benedykt jej powiedział? Ile nakłamał? Ruta czuje niepokój. A Benedykt przygarnia matkę.
– Dzień dobry, mamusiu. Jak się czujesz, kochana?
Jeszcze Ruta nie słyszała, żeby mówił takim tonem. Potem wskazuje na nią.
– To jest Ruta. Żywa i prawdziwa. – I do niej: – Mamusia widywała cię wcześniej w telewizorze.
– Witaj, dziecko! Benedykt wiele mi o tobie opowiadał.
O Boże! Co on naopowiadał? Mógł uprzedzić. Jednocześnie zdobywa się na powściągliwy a promienny uśmiech.
– Siadajcie, proszę. Zaraz będzie obiad. Pani Maria tylko na chwilkę zeszła do siebie na dół.
Rzeczywiście, zaraz słychać, że ktoś wszedł i Malesowa odchodzi, pewnie żeby wydać dyspozycje co do obiadu. Stół już czeka nakryty. Do wnętrza zagląda słońce, przesiane przez listowie pobliskiego drzewa. Ruta ma teraz okazję obrugać Benedykta i nagle z tego rezygnuje po popatrzeniu na jego twarz. Jest to twarz zakłopotana i bezbronna. Benedykt umyka oczami przed jej wzrokiem. Gdzie się podziały jego dwa dotychczas znane jej wcielenia: surowego dyrektora Malesy i sympatycznego kumpla Benka?
– Jeżeli mamy zasiąść do tego wytwornego stołu, wypada umyć ręce.
– Tak, oczywiście. Zaprowadzę cię do łazienki.
W łazience Ruta rzuca okiem w lustro. Nie jest źle. Seledynowa bluzeczka przy opaleniźnie i zieleni oczu wygląda zupełnie sympatycznie. Rozczesuje włosy. A więc przyszło jej grać rolę narzeczonej. Tak naprawdę nigdy w życiu nie była narzeczoną. Była dziewczyną Romana, a zaraz potem jego żoną. Wraca. Waza z zupą paruje na stole. Siadają do jedzenia. Ruta od czasu do czasu przychwytuje badawcze, choć życzliwe spojrzenia pani Malesowej. Mówią niewiele. Na deser szarlotka. Widocznie ulubiona Benedykta, bo matka nie pytając nakłada mu od razu dwa kawałki. Pyszna! Na wierzchu z górką bitej śmietany. Ach! jak dzieci by się nią zajadały. Trzeba wziąć przepis. Czy wypada narzeczonej prosić o przepis? Chyba tak. To będzie świadczyło o jej zapobiegliwości i gospodarności. Różnie z tym bywa w dzisiejszych czasach u kandydatek na żony.
Przy deserze matka zwraca się do Benedykta.
– Ciotka Joanna dzwoniła, żebyś, kiedy przyjedziesz, wpadł do niej po receptę. Może gdzieś zdobędziesz to lekarstwo? Tutaj, niestety, nie udało się jej kupić. Najlepiej pojedź tam zaraz po obiedzie. My sobie tu razem posiedzimy, pogadamy.
Benedykt niepewnie spogląda na Rutę.
– Może chcesz jechać ze mną?
– Dość już się najechałam. Zostanę, Beneczku. Zaczekam na ciebie.
Od tego „Beneczku” Benedykt wyraźnie się rumieni. Dopija herbatę i wstaje.
– W takim razie pojadę teraz. Za godzinę wrócę.
Zostają same. Uśmiechają się do siebie porozumiewawczo poprzez stół.
– Zawsze był taki do przesady wrażliwy – mówi Malesowa. – Zawsze się bałam, że ktoś go może urazić, skrzywdzić. Zaskoczyło mnie, że został dyrektorem. Jak on sobie radzi?
– Świetnie! Jako dyrektor jest i ceniony, i lubiany – tu uśmiech. – Ma opinię znakomitego profesjonalisty.
– Kiedyś chciał zostać aktorem. Na szczęście udało mi się go przekonać, że raczej powinien poświęcić się reżyserii. Pomógł mi w tym jego wychowawca z internatu, człowiek inteligentny i chyba lubiący Benedykta.
– Sądzę – mówi poważnie Ruta – że jako aktor też mógłby zrobić karierę. Zauważyłam u niego tego rodzaju zdolności.
– Zawód aktorski naraża na wiele stresów. Tak jest jednak lepiej.
– Chyba tak – i znowu uśmiech.
– Nie obrazisz się, dziecko, jak będę ci mówić po imieniu?
– Ależ bardzo proszę – kolejny uśmiech.
Jak tak dalej pójdzie, Rutę od tych uśmiechów rozbolą mięśnie twarzy. Na szczęście Malesowa zabiera ją do drugiego pokoju, żeby obejrzała obrazy Benedykta. Okazuje się, że kończył liceum plastyczne, o czym jej nigdy nie mówił. Obrazy nie są dziełami sztuki. Ot, uczniowskie prace. Dla matki – cenna pamiątka.
– A to mój mąż, ojciec Benedykta.
Portret przedstawia bruneta o ciemnych oczach i falistej czuprynie. Jednego z tych czarujących panów. I Ruta mimo woli myśli, że Benedykt nie odziedziczył po rodzicach urody. To samo widocznie myśli jego matka, bo mówi z westchnieniem:
– Zawsze żałowałam, że Benek nie jest podobny do ojca.
– Wolę go takim, jaki jest.
W głosie Ruty brzmi szczerość. Z takim czarusiem na pewno nie chciałaby się przyjaźnić. Więc to, co jest między nią a Benedyktem, to przyjaźń?
***
– Beneczku, kochanie! zatrzymaj przy jakimś lasku.
Głos Ruty nasycony jest po brzegi uczuciem. Ruta widzi kątem oka, jak twarz Benedykta znowu pokrywa się, aż po rudawe włosy, rumieńcem.
– Przestań się wygłupiać – warczy.
– Ach!
Jest to okrzyk bolesnego zaskoczenia. Ruta „ugodzona” wspiera głowę o fotel i zaczyna „szlochać” – cicho, rozpaczliwie. Benedykt zatrzymuje.
– Czego ty mnie denerwujesz, jak prowadzę?
– Już mnie nie kochasz? – pyta Ruta zza chusteczki, którą „ociera łzy”. – Już mnie nie chcesz za żonę?
Benedykt wysiada trzaskając z całej siły drzwiczkami. Ruta wykorzystuje sytuację. Udaje się za rosnące w pobliżu krzewy. Kiedy wraca, Malesa siedzi na przydrożnym słupku i zapatrzony w rozległość pól pali papierosa. Ruta przykuca, spogląda od dołu na twarz Benedykta i jednocześnie, pieszczotliwie, kładzie mu na kolanie dłoń. Benedykt błyskawicznie odtrąca jej rękę.
– Nie dotykaj mnie! – krzyczy.
– To znaczy, że zrywasz narzeczeństwo? – pyta Ruta. – Dobrze!
Wstaje, zdejmuje pierścionek i wkłada na palec obrączkę.
– Biedny Roman! – to Benedykt.
– Jakoś nie narzeka – mówi chłodno Ruta. – Jedziemy?
W Lublinie są przed dziesiątą. Rozładowują na Żmigrodzie samochód.
– Jadę do ośrodka – informuje Malesa. – Mam nadzieję, że za godzinę tam będziesz. Pamiętaj, że do końca miesiąca pracujesz po osiem godzin.
Ruta bierze prysznic i nakłada ulubioną garsonkę z kory w kolorze róży herbacianej. Do tego długie, złoto migocące klipsy. Potem decyduje się na odrobinę transparentnej szminki. I kiedy po godzinie melduje się u Malesy, ten pyta:
– Przyszłaś do pracy, czy z wizytą?
– Wedle pańskiego życzenia, dyrektorze. Przez najbliższe sześć godzin jestem do dyspozycji.
– Sześć?
– Dwie godziny odliczam za asystowanie przy nakręcaniu dzisiejszego „poranku w lesie”.
– Przecież to ja kręciłem, nie ty.
– Ale byłam zmuszona ci „asystować” i w ten sposób z mojego prywatnego czasu straciłam dwie godziny.
Może Malesa zrewanżowałby się jakąś ripostą, ale musi odebrać telefon.
– Tak? Zaraz przyślę panu panią Nowicką. – I do Ruty: – Koter miał zrobić czołówkę i stuknął o coś samochodem, nie przyjedzie. Idź go zastąpić. Potem przejrzysz i zmontujesz ten „poranek w lesie”. Zrobisz z tego jakieś trzy, cztery minuty.
Ruta ma ochotę zaprotestować. Przecież miała już nie być spikerką tylko asystentką reżysera Malesy. Uznaje jednak, że porcję denerwowania Benedykta na dziś wyczerpała.