Rozdział 16
Więc jego poświęcenie było próżne! Marek nie przyznaje się przed sobą, że główną przyczyną jego odejścia od Ruty, gdy dowiedział się o istnieniu Romana i Bogny, była urażona ambicja. Prawdę starannie ukrył w sztucznie podsycanej świadomości, iż nie ma prawa do uczuć cudzej żony, że nie wolno mu niszczyć małżeństwa, pozbawiać dziecko matki, że musi odejść natychmiast i bezpowrotnie. Z czasem uwierzył w to jeszcze mocniej, bo Ruta nie próbowała się z nim kontaktować. Uznał, że widocznie jest z tamtym szczęśliwa. Chce zachować rodzinę. Powinien więc trzymać się z daleka. Jeśli zapragnie go zobaczyć, zadzwoni lub przyjdzie – to wydawało się oczywiste. Zresztą myśli Marka wówczas były o wiele bardziej skomplikowane i wielokierunkowe. Teraz przybrały jeden kierunek: jego poświęcenie, jego zniknięcie z życia Ruty dla dobra jej i jej rodziny były próżne. Tamten, dla którego on wyrzekł się swojej miłości, Rutę zdradza! Zdradza tę, którą on gotowy jest kochać i cenić jak największy skarb. Skoro tak, traci wszelkie do niej prawo. Już wcześniej stracił je częściowo przez fakt, że Ruta została matką Markowego syna. Teraz sytuacja jest klarowna. Widocznie małżeństwo Ruty nie jest udane. Może Ruta tkwi w nim siłą inercji? Albo próbuje je utrzymać dla dobra dzieci? – raczej tylko córki. A może tkwi w tym układzie, ponieważ on, ojciec jej syna, odszedł, bezrozumnie ją zostawił na pastwę tamtego prymitywnego osobnika (rozpustnego więc prymitywnego). I o ile poprzednio nie umiał Romana nienawidzić, to teraz, gdy uważa go za krzywdziciela kochanej przez siebie istoty, nienawidzi go. Choć czy to nienawiść? Raczej odraza. Wstręt, jaki czuje człowiek uczciwy do kogoś amoralnego. Marek w tej sytuacji poczuwa się do obowiązku obrony Ruty. Do natychmiastowego przejęcia nad nią i nad ich synem, a nawet nad jej córeczką, opieki. Proszę bardzo! Niech pan Nowicki, ten najlepszy w łóżku, uprawia do woli seks z Paulą Mirończuk czy jakąkolwiek inną, tylko jeżeli tak – wara mu od Ruty. I on, który wtedy gdy Paula mówiła o Rucie i Romanie, miał ochotę wymierzyć jej policzek, trzasnąć tę podpitą kobietę w twarz, zaczyna być jej wdzięczny. Przekazana przez nią informacja sprawia, że wcześniej pełen wahań, niepewności, obaw, widzi przed sobą drogę prostą, prowadzącą przez krajobraz czysty, klarowny – klarowna jest przeszłość, teraźniejszość, przyszłość! Czy człowiek może być w lepszej sytuacji? „Powinienem kupić kosz kwiatów i posłać go Pauli z bilecikiem: Od wdzięcznego M.W.” Czeka niecierpliwie na obraz Ruty na ekranie, ale tak się składa, że ten pierwszy po jej powrocie przeocza. Potem jest przerwa i Ruta znowu nagrywa dwie czołówki, akurat na sobotę i niedzielę, kiedy Marek jedzie z Wiktorem do Krasnobrodu, żeby mu pomóc w transporcie bagaży – Kasia z dziećmi wraca do Lublina. I dopiero dwudziestego szóstego znowu ma okazję ją zobaczyć, pięknie opaloną, uśmiechniętą – czy aby na pewno tak wyglądają nieszczęśliwe, zdradzane kobiety? Można to wyjaśnić dość prosto. Ruta nie wie o zdradach męża. Sytuacji to nie zmienia. Marek nadal ma pełne prawo walczyć o jej uczucie i uczucie swego syna.
Na Żmigród Marek idzie wieczorem. Dzwoni i słyszy głos Ruty.
– Otwórz tam! Mam brudne ręce.
Drzwi otwiera dyrektor Malesa. Przez moment obaj trwają w zaskoczeniu.
– Kto to? – pyta Ruta, wygląda z kuchni.
Marek wchodzi i zamyka za sobą drzwi.
– Witaj – mówi wzruszony.
Ruta nie odpowiada. Zamarła z brudnymi, wysuniętymi nieco do przodu rękami. Stoi tak nieruchomo.
– Mam wyjść? – pyta Benedykt.
– Ach, nie! – Ruta odzyskuje głos. – Wszystko, co mam temu człowiekowi do powiedzenia, możesz usłyszeć. – Po czym zwraca się do Marka: – Nie będę z tobą rozmawiała. Idź stąd! I nigdy więcej nie przychodź. Przestałeś dla mnie istnieć. Rozumiesz?
Gdyby nie było Benedykta! Ale on jest. Marek więc, przez chwilę zaledwie, jeszcze stoi, potem się odwraca i wychodzi – niemal tak samo jak dwa lata temu – odchodzi w milczeniu.
Przez jakiś czas słychać jego kroki na schodach.
– Będziesz pił kawę czy herbatę? – pyta Ruta. Z uśmiechem patrzy Benedyktowi w twarz.
– Jeżeli masz aż tak bogaty wybór, kawę.
Malesa, żeby rozładować sytuację, przyjmuje żartobliwy ton. Siadają przy kuchennym stole, jeść jajka sadzone na plasterkach przysmażonej mielonki, chleb grubo posmarowany masłem, pomidory. Wszystko to apetycznie pachnie, a oni nie mieli dzisiaj czasu na obiad, zaledwie coś przegryźli. Benedykt żwawo zabiera się do jedzenia. I dopiero kiedy kończy, spostrzega, że Ruta prawie nic nie zjadła.
– Co ty?
– Już, już – podnosi widelec do ust.
Malesa pije gorącą kawę. Z upodobaniem wciąga w nozdrza aromatyczny zapach. Ruta wstaje i wychodzi z kuchni. Benedykt kawę powoli dopija. Zaczyna go nurtować niepokój. Może źle się poczuła? Idzie Ruty szukać – w łazience, w toalecie, w pokoju… Odnajduje ją na jej własnym tapczanie – skuloną, odwróconą nosem do ściany, szlochającą przeraźliwie przejmująco. Przysiada obok.
– Rutka, Rutka – nie wie, czy ona słyszy. – Ciiicho, ciiicho – delikatnie kładzie rękę na jej włosach.
A ona tę rękę chwyta jak tonący. Potem obejmuje go ramionami, jak przestraszone dziecko tuli do jego piersi zapłakaną twarz. I wciąż ten szloch! Ten szloch!
– Rutka. Rutka – cicho, łagodnie.
Benedykt głaska umęczoną głowę. Stopniowo szloch zacicha. Leżą tak obok w mroku. Może zasnęła? Może zasnął?
Ruta wyciągnięta na miękkim przyjaznym mchu obserwuje, jak smugi słonecznych promieni diagonalnie porozcinały las. Plama jasności przesuwa się, przesuwa. Kładzie się ciepła na jej policzku. Ruta się uśmiecha. Otwiera oczy. Benedykt, spłoszony, szybko cofa rękę.
– To ty? – zdumiona, zaskoczona.
– A myślałaś, że kto? – natychmiast nastroszony, dotknięty.
Ruta nie odpowiada. Oczy z powrotem zamyka, przypomina wczorajszy wieczór. Marek – płacz – Benedykt… Nie pozwoliła mu odejść. „Nie odchodź! Nie zostawiaj mnie!” W jego bezpiecznej bliskości udało się jej zasnąć. Zakrył ich oboje pledem, wciąż są w ubraniach.
– Benek, spałeś trochę? Niewygodnie ci tu było. I tak w ubraniu, w spodniach…
– Wolałabyś mnie bez spodni? Za trzy dni będziesz miała Romana! – to znowu tym niezbyt życzliwym tonem.
Malesa energicznie odrzuca pled, wstaje, idzie do łazienki. Zabiera z sobą strefę bezpieczeństwa i Ruta czuje się nagle opuszczona, bezbronna, przeraźliwie samotna.
***
Ile razy można to znosić! Ile razy można wracać, skoro zostało się wyrzuconym za drzwi! Ile razy można się kajać, przyznawać do winy – do winy nieco wątpliwej, bo w końcu szlachetne intencje nie są bez znaczenia, jakoś się liczą. A ona! czy jest bez winy? To ona zataiła swoje małżeństwo i macierzyństwo. To ona nie powiadomiła go, że zostanie ojcem, ani że został ojcem. Nie dość tego, próbuje jego ojcostwu zaprzeczyć, nie dopuścić go do syna. Co robi w jej życiu dyrektor Malesa? Jest z nim najwyraźniej mocno spoufalona. A więc totalny bunt! Bo skoro tak, skoro Ruta nie chce uznać jego prawa, wolno mu być bezwzględnym. Walczyć o syna. Zmusić Rutę i Romana do przyznania należnych mu praw. Jeżeli Ruta nie chce z nim rozmawiać, porozmawia z jej mężem. Nie będzie obcy człowiek udawał ojca Mareczka. Jeżeli Rucie tak niewiele zależy na dziecku, że zostawiła je i poszła do telewizji prezentować swoje uśmiechy i toalety, to tym bardziej nie wolno jej pozbawiać je uczuć ojca. A więc bunt totalny! Marek krąży po mieszkaniu jak lew po klatce. Pierwszy raz, odkąd Rutę poznał, ma ochotę wziąć ją za ramiona i trząść nią, trząść – aż wytrzęsie z niej tę przewrotność, tę oschłość serca, to zło, którego okruchy zauważył przecież już wcześniej, ale nie chciał uwierzyć, udawał, że ich nie dostrzega. Nie bez powodu nazwał ją, niby żartem, diabełeczką. Miłość go zaślepiła, jak wielu.
Śni mu się Ruta. Naga na jego tapczanie. Wyciąga ręce i czule się uśmiecha. A on idzie ku niej, idzie i nie może dojść. Wciąż ich dzieli strefa półmroku, w której pływają, tańczą drobne srebrzyste kuleczki wydające cichutki szklany dźwięk. Nie udaje mu się przedrzeć przez tę zasłonę z dźwięków i półmroku – rozrasta się ona, rozsnuwa. „Jakże cię dosięgnąć, ukochana! Jak dojść do ciebie czekającej na mnie! Do twoich warg, do twoich piersi, do twoich bioder i ud – czekających na mnie! Jak pokonać ów pełen szklanej muzyki mrok!” A ona zmienia się w świetlistego białego ptaka i odlatuje – wysoko, daleko – odlatuje. I zaraz zrywa się wicher, potem deszcz z piorunami – burza! Marek się zrywa, zamyka szczelnie okno. Burza szaleje w przestworzach, gdzie uleciała Ruta-ptak.
***
Z początkiem września wraca do pracy Ewa.
– Jak tam Bałtyk?
– Piękny. Chyba go pokochałam.
Więc pokochała Bałtyk! Dlaczego nie pokochała jego, Marka, nie została jego żoną? Dlaczego nie uratowała go przed tą skomplikowaną i bolesną teraźniejszością? Coś z tych myśli przebija na jego twarz, bo Ewa pyta:
– A u ciebie co?
– Nie chce ze mną rozmawiać. Powiedziała: „Przestałeś dla mnie istnieć!” Jakbym był śmieciem, a nie ojcem jej syna.
– Musisz być cierpliwy – mówi po chwili Ewa.
– Cierpliwy?! – wybucha. – Jaki to niby ma dać efekt? Cierpliwy! Trzeci rok nic, tylko jestem cierpliwy. Postanowiłem porozmawiać z jej mężem.
– Nie zrobisz tego.
Jeszcze Marek nie słyszał u niej takiego tonu. Zaskoczony. Ewa patrzy surowo, nieco pobladła.
– Nie zrobisz tego – powtarza. – Nie zdajesz sobie w ogóle sprawy, jakie mogą być konsekwencje. Nie wolno ci!
– A jej wolno!
– Pewnie jakoś ją skrzywdziłeś. Naprawdę nie wiesz czym?
Marek odwraca twarz. Jakim ratunkiem potrafi być byle widok za oknem.
– Wiem – mówi po chwili głośnym szeptem i dodaje: – Ale i ona nie jest bez winy.
– Dźwigajcie swoje winy sami. Bez krzywdzenia dzieci.
Marek nagle sobie uświadamia, że być może coś z życia Ewy – o którym myślał, że wie wszystko – jednak mu umknęło. Po godzinie dzwoni do Ewy mąż i ona te kilka zwyczajnych zamienionych z nim zdań tak nasyca czułością, że nie można mieć żadnych wątpliwości co do uczucia łączącego ją z tamtym.
– Jak Piotruś? – pyta Marek.
– O, z niego już dzielny przedszkolak. Pomaszerował dzisiaj z radością. – Podnosi na niego oczy, ma w nich błaganie. – Marek, zrezygnuj z tego niefortunnego pomysłu. Proszę cię!
– Widzisz, wydawało mi się, że wreszcie wiem, co robić.
– Sam siebie byś znienawidził za to zło, które mogłoby wyniknąć.
– Już wynikło. Choć bez mojej winy.
– Zło ma skłonność do rozrastania się jak drożdże, do puchnięcia, do rozprzestrzeniania. Trzeba je zamykać w ciasnej klatce, żeby zahamować jego zaborczość. Byłeś dla mnie zawsze przykładem człowieka uczciwego. Jednego z tych, którzy potrafią przeciwstawić się złu w sobie i na zewnątrz.
– Och, Ewa!
W tym okrzyku mieści się o wiele więcej – „Cóż z tego, że mnie ceniłaś, skoro mnie nie chciałaś!”
I po półgodzinie:
– To co ja mam robić?
– Zaczekać. Skoro czekałeś tak długo, jeszcze trochę zaczekać. Ona już wie, że pragniesz kontaktu z nią i z Mareczkiem, że nie zapomniałeś o niej przez te lata. Raz, drugi, poślij jej kwiaty. Na to żeby przebaczyć, też trzeba mieć trochę czasu. – Ewie nagle zmienia się twarz. – Słuchaj, jak to naprawdę jest? Kochasz ją ciągle, czy tylko chcesz się zemścić. Bo jeśli tak, słowa ci więcej nie powiem. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
– Nie wiem – mówi bezradnie on. – Od jakiegoś czasu wiem coraz mniej. Jest we mnie jeden wielki chaos. Czasem mi się wydaje, że już, już coś się z niego wynurza, ale zaraz okazuje się, że nic. Nie wiem. Tak dawno z nią nie byłem, nie rozmawiałem, nie dotykałem jej. Skąd mogę wiedzieć, czy kocham ją czy tylko swoje o niej marzenia, obraz w telewizorze, sny – bo czasem, bardzo rzadko, ona mi się śni. Ale jest matką mojego syna. Tego już nic nie zmieni. Mam syna i nie mam go, i to właśnie mogę, chcę zmienić. A ty mi mówisz „nie wolno!” Przyzwyczaiłem się wierzyć ci. Mam wierzyć? Ewa! Powiedz, mam ci wierzyć?!
– Obawiam się, że nie masz innego wyjścia.
– Dobrze. Zaczekam. Jak długo mam czekać?
– Tego nie sposób przewidzieć.
I Marek zaczyna czekać. Odbiera z introligatorni i składa pracę doktorską. Popołudniami przesiaduje w bibliotece uczelnianej – do egzaminu trzeba powtórzyć materiał. Idzie do kina na głośny film „Cyrano de Bergerac” z Gerardem Depardieu w roli tytułowej. Wreszcie postanawia zobaczyć synka. Kupuje dla pani Wandy i dla Ruty po pęczku nasturcji (pierwsze kwiaty, jakie niegdyś wręczył Rucie, to były nasturcje), dla Mareczka mały samolot i idzie przed południem na Żmigród.
Mareczek, jak ocenia, wyrósł i przytył. Widocznie pamięta go, bo bez oporu podaje na powitanie rączkę. Potem zwabiony samolotem przychodzi, wspiera się piersiami o kolana Marka i jeździ po jego udzie zabawką. Marek ma ogromną ochotę na jakiś przyjazny gest, ale boi się spłoszyć chłopca. „Jakież on ma maleńkie rączki!” A Mareczek zabiera samolot i biegnie pokazać go Lubickiej.
– Cio to? – pyta.
– Samolot.
– Molo?
– Samolot.
Ostra, bolesna świadomość, że nie może swojego syna uczyć mówić. Jeżeli będzie czekał, wkrótce będzie na to za późno. A jednak wyczuwa intuicyjnie, że w tym, co mówiła Ewa, jest wiele racji. Że Ruta, tak jak przedtem musiała się przyzwyczajać, może długo, do jego nieobecności, teraz musi się przyzwyczaić, że on jest. Tak jak jest jego syn. Nie da się tym faktom zaprzeczyć. Będzie musiała się z tym pogodzić. Co pomyśli, kiedy po powrocie do domu zastanie bukiecik nasturcji. Czy przypomni sobie tamten pierwszy, z którym do niej przyszedł. Czy przypomni sobie… Co sobie przypomni? Przypływ tęsknoty chwyta go za gardło. Jeszcze tego dnia i następnego ma naprzeciw siebie spokojną, życzliwą twarz Ewy. Jeszcze nie jest w stanie przewidzieć tego, co wydarzy się już jutro, dnia jedenastego września o godzinie piętnastej czterdzieści sześć.