Rozdział 24
Profesor Wawerski pojawia się w gabinecie Benedykta zupełnie niespodziewanie. Zastaje tu Rutę, która właśnie zamierzała wyjść.
– Przyszedłem na obiecaną kawę, dyrektorze. Ale widzę, że dziś szczęście mi sprzyja i zostanę przedstawiony ulubienicy lubelskich telewidzów.
– Byłaby to czysta formalność, skoro już oboje znamy z ekranu swoje twarze i nazwiska – uśmiecha się Ruta podając profesorowi dłoń, którą ten szarmancko całuje.
– Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu – Wawerski zwraca się do Benedykta – będę prosił panią, aby zechciała nam towarzyszyć. W ten sposób umocnimy naszą nowo zawartą znajomość.
– Niestety, profesorze, wzywają mnie pilne obowiązki. Obiecuję: innym razem.
Ruta chętnie by została, musi jednak zastąpić panią Wandę, która wybiera się tego dnia do dentysty.
Panowie więc zostają sami. Po chwili pani Małgosia wnosi dwie filiżanki kawy. Jej aromat wypełnia pokój, aż Wawerski się zdumiewa.
– Cóż to za kawa? Pachnie oszałamiająco!
– Kupiona przez przypadek i już zupełnie nie pamiętam gdzie.
– Szkoda! – wzdycha profesor i nagle zmienia temat. – Jak panu się podobam na ekranie? Czy jestem przekonywający?
– Bez zarzutu. Już po tych kilku spotkaniach niemal uwierzyłem, że wszyscy dewianci są ludźmi normalnymi, a właśnie ta „normalna” większość jest podejrzana.
Wawerski wybucha śmiechem.
– Pięknie powiedziane. I trafnie! Bo seks jest dziedziną tak skomplikowaną, o takim bogactwie przeżyć i zachowań, że wszyscy przejawiamy w tym zakresie jakieś osobnicze dewiacje. Powiem panu w sekrecie, że nic mnie tak nie fascynuje jak kobieca stopa w zgrabnym pantofelku. Widział pan, co miała na nogach pani Nowicka?
– Nie mam pojęcia – mówi Benedykt.
– Otóż to! To właśnie jest fetyszyzm! Już się z tego nie wyzwolę, choć starość za pasem.
Wawerski się śmieje i Benedykt znowu nabiera do niego zaufania, mimo że uprzednio już je stracił.
– A panu co się w kobiecie najbardziej podoba? – pyta Wawerski podnosząc filiżankę. – Piersi? Brzuszek? Czy może ta puchata ptaszynka?
Benedykta zatyka. Po chwili jednak udaje mu się wykrztusić:
– Jeśli już mi się jakaś podoba, to w całości.
Wawerski rzuca na niego to swoje badawcze spojrzenie.
– I tak właśnie powinno być. Kobietę trzeba kochać w całości.
Jakoś smutnieje, przycicha. Znowu pociąga łyk kawy i przytrzymuje przez chwilę w ustach, nim przełknie.
– Tak, tak, dyrektorze – mówi jakby trochę zamyślony, zapatrzony do środka – seks to piękna rzecz! A taka stłamszona, zamykana w ciemnicy, zohydzona przez tych wszystkich „naprawiaczy świata”. Nie ma pan pojęcia o morzu ludzkich nieszczęść, jakie powoduje mszczący się za swoją deprecjację seks. – Podnosi na Benedykta oczy, nagle smutne, jakby odbijało się w nich owo morze nieszczęść. – Te tabuny kobiet, które nigdy nie zaznały rozkoszy, więc nawet nie wiedzą, co straciły. Te dziesiątki zrozpaczonych mężczyzn, którym udaje się stosunek z każdą, tylko nie z tą jedyną. A transseksualizm! A w naszej kulturze, czy raczej braku kultury, także homoseksualizm!
Benedykt ukrywa twarz za filiżanką. Ale czy filiżanka może ukryć twarz?
– À propos homoseksualizmu – mówi odważnie – co by pan powiedział o przypadku, kiedy homoseksualista zaczyna się interesować kobietą.
– Że albo jest biseksualistą i właśnie zdarzyło mu się to odkryć, albo jego kontakty z osobnikami własnej płci miały charakter zastępczy. Dajmy na to, były efektem zahamowań, które ostatnio z jakiegoś powodu częściowo ustąpiły. Rozumiem, że jest to zainteresowanie kobietą jako obiektem seksualnym.
– Chyba nie tylko – w głosie Benedykta wahanie.
Wawerski podnosi pytająco brwi.
– Tu chodzi o mojego znajomego. Dotychczas miewał kontakty wyłącznie z mężczyznami. Ale od jakiegoś czasu interesuje go kobieta. Wydaje mi się, że jest to zainteresowanie szersze, a raczej głębsze niż jako partnerką do łóżka.
W Wawerskim wyraźnie drgnęła żyłka profesjonalisty.
– Pokochał ją? To interesujące! Podjął z nią stosunki seksualne? Z powodzeniem?
– Ach, nie! To w ogóle nie jest na tym etapie. Zresztą pani jest mężatką.
– Mężatki także miewają przygody erotyczne.
– Ta jest zaangażowana także poza małżeństwem.
– Interesujące! I co dalej?
– No właśnie!
– Jeżeli u pana znajomego mamy do czynienia z homoseksualizmem zastępczym, podjęcie starań o zdobycie obiektu zainteresowania daje szansę na dość skuteczną terapię. Nawet jeśli efekt będzie połowiczny.
– A jeśli nie będzie efektu?
– Mój Boże! Miłość! Sama w sobie jest wartością. I nie każdemu się zdarza. Ale to oczywiście komplikuje sytuację. Utrudnia! – Milczy przez chwilę. – Nie odważyłbym się przecież nikomu powiedzieć: „Ty tej kobiety nie kochaj, tylko idź z nią do łóżka”. Chyba pan to rozumie, że do łóżka można iść z tą czy z tamtą, ale kochać! – Znowu milczy przez jakiś czas. – Ona mu się śni? Miewa na jej temat sny erotyczne? Marzy o niej jako o partnerce seksualnej?
– Tak! Coraz częściej. Szczególnie odkąd wie o istnieniu tego drugiego.
Być może Wawerski w tej ekspresyjnej wypowiedzi odkrył coś, co go zainteresowało, bo znowu przemyka po rozmówcy badawczym spojrzeniem i Benedykt czuje się zaniepokojony. Występują mu na twarzy plamy. Profesor jednak nie patrzy już na niego tylko w filiżankę. Sączy resztkę kawy.
– O obiekt miłości trzeba walczyć i zdobyć go, jeśli tego godny – mówi i wstaje. – Dziękuję za dobrą kawę, dyrektorze. Niestety, obowiązki! – A potem dodaje: – Proszę tego, co powiedziałem, nie brać zbyt poważnie. Żeby udzielić sensownej rady, musiałbym wiedzieć o pacjencie o wiele, wiele więcej. Jeśli zechce skorzystać z mojej wiedzy i doświadczenia – zapraszam. Pan Górski ma wszystkie telefony, pod którymi o różnych porach można mnie dopaść. Do zobaczenia.
Brzmi to jak: „Do zobaczenia w moim gabinecie” – i natychmiast budzi w Benedykcie kontrreakcję: „Na pewno mnie tam nie zobaczysz”. Benedykt jest na siebie wściekły za tę rozmowę. „Co mi wpadło do tego głupiego łba! Tylko tego trzeba, żebym zaczął się jej wpychać na trzeciego. Już dawno powinienem mieć jakiego miłego chłopca. Tyle miesięcy bez nikogo! To przez to te zachcianki, te sny.” I wspomnienie: „Kochaj ją!” „Gdybym mógł, mamo! Nie mogę uszczęśliwić kobiety. Mógłbym ją co najwyżej unieszczęśliwić.” Postanawia pojechać w sobotę do Puław, do owego technika dentystycznego, którego poznał na plaży nudystów. Zaczyna szukać zanotowanego adresu, przerzuca kartki, w końcu odnajduje pod „Paweł”. To go uspokaja. Mija wzburzenie wywołane rozmową z Wawerskim. Jutro jedzie z Rutą na reportaż do filii Kasprzaka w Lubartowie, a pojutrze… Nie jest w stanie przewidzieć, że jego maluch nagle się zbuntuje i trzeba będzie zostawić go w warsztacie, a oni, chcąc wrócić do Lublina, wsiądą do niewłaściwego autobusu, który dowiezie ich na jakieś boczne drogi, gdzie niepotrzebnie wysiądą w nadziei, że trafi się okazja, okazja jednak nie trafi się tak długo, że na tym zimnie Ruta, nie dość ciepło ubrana, zacznie się trząść, z twarzą pobladłą, bliska płaczu i on rozepnie skafander, powie: „Chodź tutaj!” – przygarnie ją do piersi, a ona wtuli zziębniętą twarz w jego sweter, obejmie go ramionami dygocąca z zimna, i Benedykt po chwili poczuje taką dla niej tkliwość, taką czułość, jakiej nigdy nie czuł dla nikogo, ani wiedział, że taka może być. A potem, gdy ona przytuli się jeszcze ciaśniej, jeszcze mocniej przylgnie udami do jego ud, zapragnie jej ostro, boleśnie. Poczuje się szczęśliwy. Wzruszony i szczęśliwy. I kiedy nadjedzie długo oczekiwany samochód, pomyśli, że zupełnie niepotrzebnie, że mógłby tak z nią stać i stać do końca świata.
***
Rutę zaskoczyło, że po tym umarznięciu ciężko się nie rozchorowała. Benedykt wpada do nich w sobotę sprawdzić, jak się czuje, z kwiatkiem i ogromną bombonierką na przeprosiny. Widocznie poczuwa się do winy, że to przez jego samochód i jego gapiostwo. Zastaje ją w zupełnie dobrej formie, robiącą przedświąteczne porządki w kuchennych szafkach.
– To ty mnie uratowałeś – mówi Ruta. – Idź na razie do dzieci. Muszę to skończyć.
Dzieci, żeby nie przeszkadzać Romanowi, który udziela korepetycji, bawią się w sypialni. Rzucają się na Benedykta, bo właśnie są „groźnymi, dzikimi zwierzętami”. Na szczęście Benedykt zabrał z przyniesionej bombonierki kilka czekoladek, więc udaje mu się „zwierzęta” ułagodzić. Potem proponuje, że im poczyta i w ten sposób zręcznie unika strasznego losu pierwszych chrześcijan. Siadają na tapczanie. Zanim Bogna znajdzie odpowiednią książeczkę, Benedykta nawiedza wspomnienie nocy, którą na tym tapczanie spędził z Rutą. Gdyby tak dziś… Powściąga myśli, które od poprzedniego dnia jak szalone kłębią się w jego głowie. Nie pomaga! Patrząc na dwie czuprynki, ciemną i jasną, dochodzi do wniosku, że brakuje tu trzeciej – rudej. „Zwariowałem!” Radość jak raca strzela we wnętrzu. Im jego myśli są bezczelniejsze, tym bardziej jest radosny. Wszystko wydaje mu się możliwe! Jest gotów wierzyć, że to matka gdzieś tam z zaświatów postanowiła pokierować losem syna. Zaproponuje im na jutro wypad do lasu. A potem pewnie zostanie zaproszony na obiad i będzie mógł obok niej spędzić jeszcze kilka godzin. Jutrzejsza niedziela, gdyby Ruty nie zobaczył, byłaby dniem straconym. Jest swoimi odczuciami zaskoczony. Wszak jeszcze rozmawiając dwa dni temu z Wawerskim niczego nie był pewny. Nie wiedział, jak nazwać swoje zainteresowanie Rutą, przeżywane z jej powodu emocje. A wczoraj nagle zrozumiał, że nie okłamał umierającej. Kocha i jest szczęśliwy! Kto wie czy tak łatwo by się do tego przed sobą przyznawał, gdyby nie pytanie matki: „Bardzo ją kochasz?” i nie pytanie Wawerskiego: „Pokochał ją?” Czy gdyby nie te dwa pytania, nie ugrzązłby w zawiłym labiryncie wątpliwości. Czy by zrozumiał, dlaczego niewinne przecież kpinki i złośliwostki Ruty są tak przykre, a nienawiść do Kotera tak żywiołowa. Dlaczego unikał starannie Ruty, gdy miał na czole pryszcz. Dlaczego tak boleśnie zacisnęło mu się serce, kiedy Ruta oznajmiła mu, że spotyka się z Markiem. Czy zrozumiałby, jaka była prawdziwa przyczyna tych wszystkich zachowań i odczuć. Bo przecież wszystko można było jakoś pokrętnie wytłumaczyć – własną wrażliwością, poczuciem estetyki, poczuciem moralności. Wszystko można było nagiąć do własnych chęci i potrzeb. Dopiero wczorajsze wydarzenie zerwało zasłonę. Benedykt czuje, że ma zupełnie nagą duszę i wcale nie przeraża go, że inni mogą to zauważyć. Rozpoznać, że ma duszę pełną miłości, piękną, nie przystającą zupełnie do jego niedoskonałego ciała, duszę pijaną od miłości. Jeszcze go to nie przeraża – trwa w euforii. Minęło dopiero trzydzieści godzin – połowa piątku, noc i sobotnie przedpołudnie – czas, w którym pozwolił swojej duszy fruwać, tańczyć, cieszyć się nowo odkrytym uczuciem, pozwolił szaleć myślom, rozkwitać marzeniom.
Dziś rano pojechał do Lubartowa po naprawiony samochód i kiedy razem wracali, przemawiał do maszyny jak do przyjaciela. „Mój mądry malutki, skąd wiedziałeś, że trzeba się zepsuć?” Głaskał pieszczotliwie kierownicę. Potem kupił bombonierkę i jedną czerwoną różę.
Ruta przychodzi po półgodzinie. Siada obok. I dzieci sobie przypominają, że są „strasznymi dzikimi zwierzętami”. Rzucają się na nią, przewracają na tapczan. Leży tuż – z zamkniętymi oczyma i ciemnym kręgiem rozrzuconych włosów dokoła szczupłej twarzy – wystarczy wyciągnąć rękę, żeby opasać jej biodra, pochylić głowę, aby dotknąć ustami jej ust.
– Pifpaf! – woła Benedykt – uciekajcie zwierzaki, bo was zastrzelę.
Dzieci spłoszone jego „strzałami” uciekają, a on odważa się wsunąć dłoń pod głowę Ruty, powiedzieć:
– Jesteś uratowana!
Otwiera roześmiane oczy.
– Znowu mnie uratowałeś? Dziękuję!
Patrzy tak zupełnie z bliska na jego czerwoną od emocji twarz i Benedykt wie przecież doskonale, że w scenariuszu jest: „on się pochyla i składa na jej wargach długi, namiętny pocałunek”, ale dzieci już się skradają i rzucają na Benedykta. Pada twarzą na piersi Ruty. Aktorzy poprawili scenariusz. A ona, broniąc go przed „krwiożerczymi bestiami”, jedną ręką osłania mu głowę, drugą plecy, lekko go przytula.
– A sio! zwierzaki. Zostawcie wujka, bo nie dostaniecie szarlotki.
Skutek jest, niestety, natychmiastowy. Puszczają Benedykta. On jednak rozpaczliwie nie chce oderwać ust od jej piersi. Nadal leży nieruchomo.
– No i co zrobiliście wujkowi? Nie może się ruszać.
Zaczynają go energicznie podnosić – wywlekają w realność.
– Idziemy do kuchni na szarlotkę, ale cichutko.
Benedykt wchodzi do łazienki. Tutaj znajduje ratunek w spazmatycznym akcie samogwałtu. Otwiera oczy. Z lustra patrzy twarz, według niego, odrażająca – z resztkami przykrego grymasu, w czerwone plamy, opleciona na skroniach i czole sznurkami nabrzmiałych żył, ze szczotką sterczących rudych włosów i oczami pełnymi łez. Czy kochanej kobiecie można prezentować taką twarz? Odwraca się gwałtownie, odkręca kran, spłukuje się zimną wodą, aż zaczyna być lodowata. Nie patrzy więcej w lustro. Idzie do kuchni. Niespokojny, że Ruta domyśli się przyczyny jego wielominutowej nieobecności, przemaga chęć, żeby wesprzeć głowę o ścianę i posiedzieć tak przez pewien czas z zamkniętymi oczami. Zajmuje się szklanką z herbatą, którą można długo, długo mieszać, a potem długo, długo upijać drobnymi łykami. Wreszcie, jeszcze wierny swoim poprzednim zamiarom proponuje, żeby następnego dnia pojechać do lasu. Dzieci zaczynają piszczeć z uciechy, ale Ruta mówi:
– Już nie pamiętacie, że jutro idziemy do cioci?
Nawet to okazuje się niemożliwe!
Jedno niefortunne spojrzenie w lustro i rozsypał się, legł w gruzach jego ułudny świat. Benedykt wrócił do rzeczywistości!
***
Ruta nie jest pewna, czy Wawerski pod gmachem ośrodka nie czekał na nią specjalnie. Właściwie jest prawie pewna, że tak. Kiedy zeszła po schodkach otworzył drzwiczki swojego samochodu.
– Zapraszam. Nieczęsto człowiek ma przyjemność jechać z kobietą młodą, piękną i na dodatek popularną. – A gdy usiadła obok: – Przypominam o obiecanej kawie.
– Mogę panu poświęcić pół godziny, profesorze. Nie więcej.
– I za tyle będę wdzięczny.
Wawerski parkuje na placu Katedralnym i prowadzi Rutę do „Czarciej Łapy”. Zanim kelnerka przyniesie kawę, wzdycha:
– Po tylu komplementach na próżno czekam na rewanż. Niechże usłyszę pani opinię o sobie jako osobowości telewizyjnej. A może pani wcale nie ma czasu oglądać mnie na ekranie i moje nadzieje są próżne?
– Przeciwnie, profesorze. Oglądam wszystkie pana wystąpienia z uwagą. Tak się składa, że jest to dziedzina, która mnie interesuje. Mam przyjaciela homoseksualistę i czuję wręcz wyrzuty sumienia, iż dotychczas nie próbowałam się czegoś więcej na ten temat dowiedzieć.
– Wyrzuty sumienia?
– Chciałabym mu pomóc.
– W czym? W znalezieniu odpowiedniego partnera?
Ruta zmieszana przez chwilę milczy.
– Ludzie nauki to jednak straszny klan. Łapią człowieka za każde słowo.
Wawerski się śmieje.
– Niech pani się nie gniewa. Skoro jednak pani oglądała moje wystąpienia, szczególnie dwa ostatnie, to powinno być dla pani jasne, że homoseksualistom można pomóc tylko w jeden sposób: akceptować ich takimi, jakimi są. Takimi ich lubić, szanować, cenić. I przekonywać innych, że i oni powinni odnosić się do homoseksualistów podobnie.
– Żeby panu dowieść, że słucham uważnie, powiem, że mój przyjaciel należy do tych, którzy nabawili się awersji do przeciwnej płci dopiero, gdy zdarzyło się im dostać „policzek” od ukochanej. Oczywiście zaraz znalazł się „pocieszyciel” i tak się zaczęło.
– Ale się już zaczęło. I jak się domyślam, trwa ładnych parę lat. Naprawdę nie powinna się pani do tego mieszać. A może ma pani ochotę wypróbować na przyjacielu swój czar? Przestrzegam: nie wolno igrać z jego uczuciami, a nawet z pospolitymi cielesnymi potrzebami, bo zamiast pomóc, można pogłębić uraz. Chyba że zdecyduje się pani na tyle, ile on będzie w stanie zaakceptować. Wtedy terapia może dać efekty.
– Skąd te profesjonalne fantasmagorie? Ja nie powiedziałam, że ten pan interesuje mnie jako mężczyzna! – I po chwili dodaje: – Choć może odrobinę… Niestety, jestem mężatką.
– I to dla pani stanowi przeszkodę?
– Nie tylko to.
– Dla przyjaciela warto się poświęcić.
– Jakiż pan jest niekonsekwentny, profesorze! To pan mnie przestrzega, żebym się trzymała z daleka, to namawia do poświęcania.
– To nie jest niekonsekwencja. Przedstawiam różne aspekty sprawy. Pani sama powiedziała, że chciałaby pomóc. A ja ostrzegam: musi być pani gotowa na dużo albo wcale. I lepiej, żeby to dla niego było jasne, żeby on o tym wiedział.