Rozdział 25
Ruta powiedziała Wawerskiemu o swoim zainteresowaniu Benedyktem trochę dla żartu, a trochę z ciekawości, jak on, znawca spraw męsko-damskich, to przyjmie. Tymczasem Wawerski potraktował rzecz poważnie, więc i jego ostrzeżenie wypadało wziąć poważnie, choć wydało się ono Rucie zupełnie zbędne. Jej kontakty z Benedyktem były przecież czysto przyjacielskie i nie zamierzała tu nic zmieniać. Benedykt także, skoro jest homoseksualistą, nie interesuje się nią jako kobietą – to oczywiste. Przyczynę niespodziewanej reakcji związanej z rękami Benedykta odkryła już wcześniej. To co czuła przytulając się do niego na szosie i przygarniając na tapczanie jego głowę do piersi, uznała za przynależne mu po śmierci matki współczucie. Natomiast rady Wawerskiego, jak rozumiała, wynikły z zawodowych zapędów profesora. Pewnie w każdym kontakcie kobiety z mężczyzną upatruje wątku seksualnego i w tym przypadku też pozwolił sobie na przypuszczenia, które z rzeczywistością niewiele mają wspólnego.
Zbliża się Boże Narodzenie. Ruta coraz bardziej jest zajęta porządkami i zakupami. Do Marka na Królewską przychodzi zmęczona. Siedząc niepokoi się robotą, która czeka w domu. Wreszcie mówi, że w następnym tygodniu na lekcje nie przyjdą. Trudno! Samo się nic nie zrobi.
W kołowrocie przedświątecznych przygotowań nagle zauważa, że wbrew wcześniejszym zamiarom przez cały ubiegły tydzień nie widziała się z Benedyktem. Trzeba go zaprosić na niedzielę. Wypada też zaproponować mu wspólną wigilię. W święta oczywiście też powinien przyjść. Idzie do jego gabinetu. Tu uśmiechając się najserdeczniej jak tylko potrafi, mówi:
– Dzieci wciąż pamiętają, że obiecałeś wycieczkę do lasu. Może w niedzielę pojedziemy? Potem zapraszam na obiad i popołudniowy relaks.
– Niestety! Zaplanowałem dwudniowy wypad do Puław.
Twarz i wzrok Benedykta pozostają chłodne.
Ruta natychmiast domyśla się celu wyjazdu. Jakoś tak zostało to powiedziane. Mocno dotknięta odwraca się i wychodzi. Dopiero potem myśli, że zachowała się wręcz po chamsku. Nie wolno ulegać takim odruchom. Benedykt ma prawo do innych znajomości i przyjaźni. Nie potrzebuje jej przyzwolenia. Jednak kiedy idzie na przystanek jest wściekła, gotowa się rozpłakać.
Od poniedziałku zaczyna Benedykta starannie omijać. Na naradzie udaje się jej ani razu na niego nie spojrzeć. W domu zabiera się z Romanem do czyszczenia szyb i podłóg i w przedświąteczną niedzielę wszystko aż pachnie i lśni. Ma w tym swój udział złość na Benedykta. Człowiek zły bierze się za robotę z większą pasją, jakby chciał wyładować emocje na martwych przedmiotach. Na balkonie stoi choinka. Ruta staje przy szybie i patrzy na zielone gałązki. Przywołuje wyobraźnią ich zapach. Trzy lata temu przy choince siedziała z Markiem. Potem myśli, że Marek ma wielu przyjaciół, a Benedykt… Przez tydzień złość nieco przygasła. Trzeba go będzie zaprosić na wigilię. Nawet jeśliby miał zaproszenie odrzucić.
Następnego dnia na naradzie Ruta nie omija już Malesy wzrokiem. W czarnym golfie, na twarzy ze śladem bolesnych przeżyć, z agresywnie rudą szczotą włosów, wydaje się jej interesującym, choć dawno niemodnym okazem egzystencjalisty. „Lubię cię, ty wstrętny typie!” – myśli z czułością. Może dlatego, że nie dostrzega w nim przebłysków zadowolenia z owej wizyty w Puławach. Narada jest krótka. Rozkład dyżurów w okresie świąt, parę bieżących spraw i Benedykt dziękuje obecnym. Ruta chce go teraz zaprosić na jutrzejszą wilię, ale Malesa zatrzymuje Górskiego. Niezadowolona wychodzi z innymi.
– Do twarzy dyrektorowi w czarnym. Interesujący z niego mężczyzna – wzdycha Kalina Pyszniakowa.
„Głupia baba” – denerwuje się Ruta. Bezpodstawnie, przed chwilą przecież myślała niemal to samo. Idzie nakręcać czołówki na okres świąt. Przed wyjściem do domu znowu wstępuje do Benedykta.
– Zapraszam na wigilię!
– Dziękuję ci, ale wyjeżdżam.
– Oczywiście do Puław – mówi z lekkim naciskiem.
Patrzy na nią uważnie. Coś mąci chłód jego jasnych oczu.
– Nie. Jadę do mamy do Tomaszowa. Od urodzenia wszystkie Wigilie spędzałem z nią.
– Och! Benek.
Stoi tak przez chwilę. Do oczu niepotrzebnie napływają łzy.
– Do zobaczenia.
Szybko odchodzi. Poruszona. Wzburzona. Czym?
Benedyktowi robi się nijako. To, że postanowił dystansować się od niepożądanego, a może nawet częściowo wyimaginowanego uczucia, nie upoważnia go do robienia Rucie przykrości. Po co mówił jej o Puławach? Ruta najwyraźniej nie życzy sobie pamiętać o jego dewiacji. Czuje się tym zawsze skrępowana czy urażona. A skoro już powiedział o wyjeździe, mógł także wspomnieć, jak był nieudany. Okazało się, że Paweł nie jest bynajmniej człowiekiem samotnym. Ma żonę i dwoje maleńkich dzieci. Więcej tam nie pojedzie. Niby nietrudno o analogię – a przecież przed wyjazdem do Tomaszowa wstępuje na Żmigród, zostawia prezenty pod choinkę i wprasza się na drugi dzień świąt.
***
Rutę zaskoczyło i uradowało, że stosunek Benedykta do niej po powrocie z Tomaszowa wyraźnie się zmienił. Przez ostatnie pół miesiąca był on zdecydowanie powściągliwy, a nawet chłodny. Teraz wróciła dawna życzliwość, może nawet coś więcej – serdeczność, choć dozowana z pewną ostrożnością. Znowu zaczęli się do siebie uśmiechać.
Benedykt gościł u nich i w święta, i w sylwestra. Razem przywitali nowy rok. Mimo świeżej żałoby Benedykt zdecydował się tańczyć i zaraz po dwunastej, po tym jak złożyli sobie życzenia, zaprosił ją do walca. A Ruta chcąc mu wynagrodzić nieżyczliwość, której zaznał przed laty, w czasie tańca powiedziała:
– Chcę z tobą do kina! Zabierzesz mnie na „Podwójne życie Weroniki”?
Trochę się przestraszyła i zawstydziła, bo przecież nie jest dla Benedykta tym, czym była tamta – pierwszą wielką miłością.
A Benedykt odpowiedział:
– Zabiorę – tylko tyle.
Tańczyli nadal, pomimo że płyta już się skończyła. Wtedy Roman nastawił walca od nowa. Nie przetańczyli go jednak drugi raz. Roman odbił Benedyktowi żonę.
Tej samej nocy Ruta w ramionach męża wyobrażała sobie, że jest tamtą i musi Benedyktowi wynagrodzić nieopatrznie rzucone słowa. Przenosiła się wyobraźnią o kilkanaście metrów dalej, gdzie na jej tapczanie, w jej pościeli leżał Benedykt, bo nie pozwoliła mu po alkoholu usiąść za kierownicą.
Rano, przy śniadaniu, niby w żartach powiedziała:
– Koniec z pijaństwem! Nie macie pojęcia, jakie głupoty wymyślały mi się wczoraj w łóżku.
Benedykt nagle się zmieszał, pochylił nad talerzem. Wydało mu się, że ze strony Ruty była to aluzja do myśli snutych przez niego tej nocy. Myśli, na które pozwalał sobie od pobytu na grobie matki, gdzie z niezwykłą wyrazistością przypomniał sobie wieczór sprzed jej śmierci. Stojąc tam w słońcu czuł wyraźnie obecność matki. To, że go nie opuściła i smuci ją, iż nie spełnia jej prośby, dystansuje się od uczucia, które za jej pośrednictwem zostało mu objawione. „Kochaj ją!” Zrozumiał dobitnie, że to wcale nie znaczy: „Idź z nią do łóżka”. Dokładnie pojął, co do niego mówił Wawerski, a co wtedy wydało mu się mówieniem obok i nie na temat. Stojąc tam nad grobem matki udzielił sobie dyspensy na tę miłość. „Będę dla niej bratem, przyjacielem. Jeszcze przydam się jej w tym pogmatwanym życiu.” Wrócił do Lublina i mógł znowu się do niej uśmiechać. Zaczęli się do siebie uśmiechać! Poczuł się szczęśliwy.
A Ruta? Także jest zadowolona, odblokowana. Odkąd sobie powiedziała, że sprawa z Markiem wiosną sama się rozwiąże, czeka spokojnie wiosny. Markowi prezentuje twarz niemal radosną, co w jego sercu budzi nowe nadzieje.
– Zagraj mi Mozarta – prosi.
Gdy Marek gra, chłonie muzykę, jakby się nią żywiła. A jednocześnie gdzieś odchodzi, odfruwa – półobecna. Oczy przymyka i wtedy rzęsy układają się nad policzkami w dwie ciemne plamy. Marka to niepokoi. Prosi ją w myśli: „Ruteńka, otwórz oczy!” Wie, że gdyby przestał grać… Nie może jej tego zrobić. Gra nadal, coraz bardziej niespokojny. Przecież wkrótce utwór się kończy, a Ruta jeszcze przez jakiś czas siedzi uśmiechnięta z zamkniętymi oczami. Wraca – powoli – do tego miejsca, gdzie wcześniej usiadła. Wreszcie oczy otwiera i mówi jakby ze zdziwieniem:
– Czy ty rozumiesz, że znowu zaczął się nowy rok?
Zaraz wstaje. Pomaga ubrać się dzieciom i odchodzi. A Marek myśli gorączkowo, co chciała wyrazić mówiąc, że zaczął się nowy rok. Może miała na myśli, że ten rok będzie dla nich szczególny. Następnego dnia i następnego, ma już tylko jej obraz na ekranie.
A Ruta wraca do domu do męża. Jemu także prezentuje ów trochę nieobecny uśmiech. I Romana, który przecież zna ją najlepiej, najbardziej to niepokoi. Bierze żonę w ramiona.
– Co tobie, zieloniuteńkie? – pyta.
– Co ma być? – mówi lekko zdziwiona. – Piszesz coś?
Jak dawno już nie interesowała się, czy pisze. Jeszcze niedawno to pytanie ucieszyłoby Romana, teraz rozbudza nową porcję niepokoju.
Wieczorem Roman wietrzy starannie swój „gabinet”. Jest bardzo prawdopodobne, że Ruta tutaj przyjdzie. Coś się znowu ostatnio zmieniło. Ruta starania Romana czasem nagradza. Na przykład zatula mocno powieki i wodzi wargami po jego twarzy, po piersiach. Nigdy tego nie robiła. Ale kiedy on zaczyna do niej mówić jakieś czułości, cofa się spłoszona. W końcu, za którymś kolejnym razem, występuje z pretensją i niemal ze łzami:
– Naprawdę nie rozumiesz, że wtedy nie wolno nic mówić?
Znowu go zaskakuje. Dotychczas nigdy nie zgłaszała w łóżku żadnych życzeń. Był przekonany, że zaspokaja wszystkie jej pragnienia.
Następnego dnia Roman słyszy – Ruta szykując kolację nuci jeden z romansów swojej matki. Staje w otwartych drzwiach i nasłuchuje. Ruta, podobnie jak matka, głos ma niski, odrobinę „chropawy”, ekspresyjny. Romana nagle coś chwyta za gardło. Cofa się. Zamyka drzwi. Zapala papierosa. Choroba teściowej! – nie był w stanie tego znosić. Nie mógł! Zostawił Rutę samą z chorą matką. Ile to już minęło czasu. Patrzy w mżący drobnym śniegiem mrok.
***
Benedykt odnajduje początek scenopisu przypadkowo. Właściwie, nie on go odnajduje, a scenopis odnajduje się sam. Efektownie wyfruwa z niechcący strąconej książki. Jest to scenopis filmu, który mieli nakręcić z Rutą na strychu jej domu – Bogna i Mareczek przemykający jak duszki wśród płacht bielizny. Zbyt szybko minęła jesień. Teraz trzeba zaczekać, aż znowu będzie ciepło.
Chce pokazać scenopis Rucie i okazuje się, że: „Pani Nowicka jest umówiona dzisiaj z Radziszewskim na siedemnastą”. To Benedyktowi nawet odpowiada. Po obiedzie wraca do ośrodka i szkicując dalszy ciąg scenopisu czeka, aż Ruta będzie wolna.
Otwiera drzwi wprost z korytarza – sekretariat o tej porze nieczynny – i przez to podchodzi do biurka od strony, gdzie siedzi Malesa. A gdy on mówi: „Popatrz, co znalazłem” – i podsuwa jej kartki, przysiada bokiem na biurku i zaczyna je oglądać. Wtedy Benedykt w spontanicznym odruchu przytula policzek do jej uda. Ruta kładzie ostrożnie kartki na biurku, a ręce na głowie Benedykta. Zaskakuje ją miękkość jego włosów – patrząc zawsze sobie wyobrażała, że są sztywne i szorstkie. Zaskakuje ją własne wzruszenie – od paru już dni wie, że z Pawłem mu się nie udało – tym czulsze są jej palce. Po chwili z piersi Benedykta wydobywa się ni to bolesne westchnienie, ni szloch. Przekręca głowę i chowa twarz w fałdy jej spódnicy. To wystarcza, żeby jakość jej doznań nagle się zmieniła. Czuje na udach jego gorący oddech i zaczyna go pragnąć. Jest to pragnienie jednoznaczne i przejmujące!
– Muszę iść – mówi.
Benedykt wyciąga ręce, lekko przytrzymuje jej biodra. Jego dłonie! Te dłonie, na które starała się ostatnio nie patrzeć. Pamięta je dokładnie. Do najdrobniejszego szczegółu pamięta, jakie są. Powinna się zerwać, uciec. Nie chce ani się zrywać, ani uciekać. Boże! Jak dobrze, że on nie ma pojęcia, co się z nią dzieje! Byle tego nie okazać. I już po chwili wie, że to się nie uda. Zaraz zrobi coś zupełnie nieobliczalnego!
– Już muszę iść – powtarza pociemniałym głosem.
– Więc idź!
Zabiera głowę i ręce. Ukrywa w dłoniach twarz. Ruta jest wręcz przerażona ogromem doznanej straty. Kiedy wychodzi na korytarz, z oczu spływają jej dwie strużki łez. Po chwili nie ma w niej już śladu tamtych doznań. Za to narzuca się ostra świadomość, że jako przyjaciel – zawiodła. Oto Benedykt szukał u niej wsparcia, pomocy, a ona powiedziała: „Muszę iść!” Nie dość, że czuje się winna wobec Benedykta, czuje się także winna wobec siebie i wobec Marka. To śmieszne – ale wobec Romana daleko mniej.
Gdy wróci do domu, Roman natychmiast zauważy jej wzburzenie, jej ekwilibrystyczne balansowanie na granicy wielkiego płaczu i po wielu wahaniach przyjdzie, przysiądzie na tapczanie, spyta:
– Co tobie, Rutka? Ktoś cię skrzywdził?
– Sama siebie skrzywdziłam – odpowie. A po chwili: – Ach! proszę cię, Romek, idź stąd! Proszę cię, idź!
W kilka minut po tym jak Ruta wyszła, Benedykt sobie uprzytamnia, że zrobił świństwo nie proponując jej odwiezienia, tym bardziej że wyraźnie się spieszyła. Rzuca się na dół do samochodu, podjeżdża stanowczo zbyt szybko na przystanek, gdzie Ruty jednak nie zastaje; myśli, że może poszła na piechotę, więc z kolei bardzo wolno przejeżdża niemal całe Krakowskie Przedmieście; przypomina sobie, że chyba nie zamknął na klucz gabinetu, co w końcu jest mało istotne; postanawia wrócić do domu.
Zaczyna padać rzadki śnieg. Na przednią szybę opada kilka pojedynczych płatków. Benedykt nagle przeraża się swojego pustego pokoju i swojego pustego łóżka, zakręca w lewo.
W „Mirażu” migotają dyskotekowe światła. Barman napełnia kieliszek.
– Zatańczysz? – to ta chudziutka o sześciu warkoczykach.
Tańczą i dziewczyna zachwycona mówi:
– Całkiem jesteś morowy!
A kiedy Benedykt po dwu godzinach chce już jechać, pyta:
– Mam jechać z tobą?
– Wolałbym chłopca. Możesz mi to załatwić?
– Czemu nie. Zaczekaj.
Chłopak jest szczupłym blondynem z twarzą intelektualisty i ironicznym spojrzeniem.
– Pięćset – mówi. – Jedziemy do mnie, czy do ciebie?
– Jeżeli można, do ciebie.
Otwiera przed Benedyktem drzwiczki srebrzystej toyoty.
– Wsiadaj. Swój zostaw. Zdaje się, że piłeś.
– Niewiele.
– Zostaw. Zabierzesz jutro. Nikt się na niego nie połasi.
Jest w tym trochę pogardy, a może Benedyktowi tylko się zdaje.
Potem jednak, gdy podjadą gdzieś na peryferiach Lublina pod wytworną willę w ogrodzie i tamten wprowadzi go do holu wyłożonego jasną jesionową boazerią, a następnie po schodach na górę do gabinetu z regałami pełnymi książek, z niszą na wygodny tapczan i z ogromnym na całą ścianę oknem, i gdy tamten powie: „Jeżeli życzysz sobie pierwszy skorzystać z łazienki, to proszę” – wskaże przy tym drzwi dyskretnie ukryte w obudowie regału – a on wszedłszy tam zostanie zaskoczony wytwornym wszechobecnym błękitem, zacznie się zastanawiać, czy aby nie wypił więcej, niż mu się wydaje i nie są to zwidy podnieconej alkoholem wyobraźni.