Rozdział 5
Ruta nie spodziewała się, że tak to będzie wyglądało. Tylko przez pierwsze kilka dni jej praca miała określone godziny. Potem zarówno czas, jak i pora zaczęły ulegać przedziwnym metamorfozom. To jej potrzebowano o szóstej rano, to „wyjątkowo” o siedemnastej – było to związane z możliwością korzystania ze studia – i Rucie przyszło się zastanawiać, czy nie powinna od razu zrezygnować, nie zawracać głowy sobie i innym. Benedykta prawie nie widywała. Była na niego niemal obrażona po tym, jak w czasie wstępnego przesłuchania i drugiego etapu udawał, że się nie znają. Nie zdobył się nawet na cień życzliwego uśmiechu, choć takowym mógłby obdarzyć dla dodania odwagi nawet osobę zupełnie obcą. Postanowiła odwdzięczać mu się tym samym. Toteż w czasie przelotnych spotkań ograniczała się ledwo do skinięcia głową, w przeciwieństwie do innych pań, które dyrektorowi wręcz nadskakiwały. Balansowała między obowiązkami w domu i w pracy – zdenerwowana, niezadowolona. Romanowi jednak się nie skarżyła. „Jeszcze za wcześnie – mówiła. – Spróbuję przetrwać okres próbny, wtedy się okaże.” Przyszedł jednak moment, że postanowiła zrezygnować natychmiast. Przygotowywała z Radziszewskim kolejny program. Już prawie kończyli, kiedy do studia wszedł energicznie Benedykt.
– Pracujecie? – zapytał, jakby wcześniej sądził, że właśnie tańczą albo uprawiają seks.
– Tak jakby – westchnął Radziszewski. – Zaraz kończymy.
– Szkoda, że wczoraj – Benedykt zwrócił się do Ruty – do komentowania tego, co się dzieje na miejscowym bazarze, nie włożyła pani balowej sukni.
– Jakoś nie przyszło mi to do głowy. Następnym razem zastosuję się do polecenia, dyrektorze.
– Po nagraniu proszę do mnie wstąpić – powiedział kategorycznym, nieprzyjemnym tonem i wyszedł.
W Rucie zawrzało! „Dosyć! – pomyślała. – Moja noga więcej tu nie postanie.” Po kwadransie zapukała do drzwi dyrektorskiego gabinetu z zamiarem złożenia natychmiastowej rezygnacji.
– Wejść! – wrzasnął Benedykt, czym spowodował u niej nowy przypływ wściekłości.
Stał tyłem, nie kwapiąc się odwrócić. Tego było za wiele!
– Czy pan, dyrektorze, zdaje sobie sprawę, że jest pospolitym chamem?
Benedykt odkręcał się bardzo wolno. W obu dłoniach trzymał pełne kieliszki. Na twarzy miał wyraz rozbawienia – oczy aż mu się skrzyły z uciechy.
– Za tę bezczelną odzywkę powinienem zwolnić cię w trybie natychmiastowym – powiedział.
Podszedł i wyciągnął do niej rękę z kieliszkiem – lewą. „Mańkut!” – pomyślała Ruta. I nagle tak ją to rozśmieszyło, że zaczęła się śmiać – spontanicznie, niepowstrzymanie. Benedykt przez chwilę patrzył na nią zaskoczony, a potem parsknął śmiechem i po chwili musiał odstawić kieliszki, żeby alkohol nie znalazł się na podłodze.
– To z ciebie takie ziółko? – wykrztusił.
– Właśnie przyszłam się zwolnić. W trybie natychmiastowym.
Znowu wybuchnęła śmiechem – jeszcze jej to śmianie się nie przeszło. Benedykt uniósł w zdumieniu brwi.
– To ja po to wysilałem intelekt przekonując komisję, że jesteś lepsza od wszystkich uroczych blondynek, żebyś mi wyplatała takie głupoty?
– Moje postanowienie jest nieodwołalne – powiedziała patetycznie, kładąc na sercu rękę.
Jeszcze nie wierzył, że mówi serio.
– Wypijmy! Zaraz zmienisz zdanie.
– A pomyślałeś, co powie na to mój mąż, jak wrócę z pracy śmierdząc alkoholem?
– Nie! – wyraźnie się zmartwił, a potem dodał: – Jednak mąż to nie jest dobre urządzenie.
– Lepsze niż taki dyrektor jak ty.
– Jestem dyrektorem surowym, więc dobrym – oznajmił podnosząc w górę palec. – Niech Nowicka będzie grzeczna, bo pan dyrektor się rozgniewa.
– Nowicka właśnie złożyła wymówienie i już nie jest pracownicą, więc gniewanie się dyrektora Malesy ma w de.
– No! Jak to nie jest chamstwo, to ja jestem cesarzem Chin.
Potem ponownie wziął kieliszki.
– Napijmy się! – zaproponował. – Jak cham z chamem!
Mimo wcześniejszego protestu Ruta wypiła.
– Dobre – powiedziała z uznaniem. Pozwoliła nalać drugi raz. I wtedy Benedykt zaczął mówić, jaka to jest rewelacyjna. Że pracował z wielu spikerkami i żadna nie była tak dobra. Zaczął szczegółowo analizować zrobione przez nią nagrania – zdumiała się, że tak uważnie je oglądał – robił przy tym fachowe uwagi, udzielał profesjonalnych rad. W jego ocenie to wdzięczne pleple Ruty wydało się nagle czymś istotnym, godnym wysiłku – poczuła się jak artystka, która może uwagę widowni skupić na sobie nie tylko w pięćdziesięciu, ale nawet w stu procentach. I według Benedykta miała tę szansę.
– Już jakiś czas temu chciałem ci to wszystko powiedzieć.
– Szkoda, że nie powiedziałeś. Może bym się nie zwolniła.
Jej głos był jednak nieco mniej stanowczy.
– Właściwie dlaczego ty chcesz odejść?
– Nie mogę sobie przy dziecku pozwolić na wymaganą przez was dyspozycyjność. A poza tym mam wyjątkowo niesympatycznego dyrektora.
– Antypatyczny dyrektor spróbuje rzecz jakoś uładzić. Na tyle, na ile się da – zastrzegł. – Zostań do końca okresu próbnego. Proszę cię!
Jego prośba wydała się Rucie niezwykle autentyczna. „Właściwie nie odbiega to od moich uprzednich zamiarów” – pomyślała.
– Zgoda.
Powiedziała to szybciej, niż zdążyła podjąć umotywowaną decyzję.
Wyszli razem i Malesa zaproponował, że ją odwiezie swoim fiatem.
– Po alkoholu?
– Całe życie jest ryzykiem.
Na najbliższej odprawie Malesa zapowiedział, że Ruta pracuje w godzinach od – do i kto chce korzystać z jej usług, ma się do tego dostosować. Poza przypadkami zupełnie wyjątkowymi.
– Chyba że chcecie państwo współpracować z jakąś kolejną panną Anetą.
Panna Aneta, poprzedniczka Ruty, była postrachem pracowników ośrodka. Sytuacja się więc poprawiła. O przyjścia w innej porze proszono ją rzadziej i niebywale uprzejmie.
Benedykt był wobec niej nadal oschły, odpychający, robił różne, większe i mniejsze nieuprzejmości, natomiast kiedy stał tak, że tylko Ruta widziała jego twarz, uśmiechał się porozumiewawczo. Widocznie uważał to za ich wspólny figiel wobec pozostałych pracowników. Stopniowo Ruta wciągnęła się w tę zabawę. Zaczęła na jego zachowanie ostro reagować i wkrótce wszyscy wiedzieli, że Malesa i Nowicka lubią się jak pies z kotem. Panowie starali się to Rucie wynagrodzić. Bywali wobec niej szarmanccy, przyjacielscy. Kobiety pozorny konflikt Ruty z dyrektorem przyjęły z satysfakcją. Równoważył w ich oczach nadskakiwanie kolegów. W sumie dało się to jakoś strawić.
Dwa dni temu Malesa pofatygował się osobiście do studia, gdzie poinformował Rutę, że będzie mu potrzebna w piątek lub sobotę wieczorem. Ruta zdecydowała się na piątek. Później zaczęła się zastanawiać, czy aby rzeczywiście Benedykt potrzebuje jej w celach czysto zawodowych.
Okazuje się, że tak. Już od godziny męczą się nad ścieżką dźwiękową do poetyckiego reportażu o temacie „Lublin – młodzi”, dzieła samego Malesy. Benedykt, jak powiedział, zamierza zrobić cały cykl tego rodzaju reportaży. O napisanie komentarza poprosił pewnego młodego poetę i ten, tuż przed przyjściem Ruty, tekst dostarczył. Niestety, jest to tekst zupełnie niestrawny. Poeta obrażony opuścił studio. Siedzą więc i zastanawiają się, co z tym zrobić.
– Obejrzymy jeszcze raz od początku do końca i wtedy podejmiemy jakąś decyzję. Proszę, mów na bieżąco, co o tym myślisz.
Początek – na ekranie grupa skinów. Chłopcy demonstracyjnie odwracają się od kamery, dziewczyny przeciwnie – nadstawiają twarze zdobiąc je sztucznym uśmiechem.
– Gdzie to było kręcone? – pyta Ruta.
– Czy to istotne? – odpowiada Malesa.
Jeden z chłopców, zapewne przywódca, zarządza odejście grupy. Wcześniej wykonuje w kierunku kamery nieprzyjazny, obsceniczny gest.
– Nie udało się nawiązać z nimi kontaktu?
– Kontakt został nawiązany. Gesty, uśmiechy, czyż to nie kontakt?
Kamera prowadzi odchodzących. Cięcie. Na obrazie młodzi pochyleni nad książkami. Kamera powoli panoramuje wnętrze, nie decyduje się jednak na zbliżenie.
– Poznajesz?
– Oczywiście! Biblioteka międzyuczelniana. Miewałam tam raz w tygodniu dyżury. Prawie zawsze pełno. Przed sesją tłok. Lubiłam to. Cisza, słońce, jasne i ciemne głowy zamodlone nad książkami…
Obraz się zmienia. Wiec? Demonstracja? Podminowane rozognione twarze, okrzyki – wszystko na zbliżeniach.
– Młodzież walcząca? O co?
– Zaraz będzie widać transparenty, powszednią broń demonstrantów.
Dyskoteka. Światła – muzyka – rytm – ruch. Potem na betonowym kręgu grupa z baterią butelek. Chętnie współpracują z kamerą. Jeden podnosi butelkę, pokazuje etykietkę – piwo z miejscowego browaru. Nagle wybuchają zbiorowym śmiechem. Próba teatru pantomimy. Czworo na ławce w parku – wystawiają do marcowego słońca twarze żując gumę. Młoda szczuplutka bukinistka – stoliczek na skraju chodnika, na nim wydawnictwa religijne. Obok chłopak sprzedający banany i pomarańcze. Kamerze udało się uchwycić wymianę ich spojrzeń.
– Mój Boże! – mówi Ruta. – To jedno spojrzenie to temat na cały film.
Młodzi przy tokarkach. Troje narkomanów – jeden wstaje, idzie z wrogą twarzą w kierunku kamery. Wykład – zasłuchane? znudzone? twarze słuchaczy, profesor demonstruje na tablicy skomplikowany wykres. Przy każdej zmianie tematu Ruta i Benedykt zamieniają parę zdań. Turniej tańca towarzyskiego – dziewczyny jak motyle wirują w walcu. I dziewczyny przy maszynach do szycia – śpieszą się, śpieszą… Widownia koncertu rockowego. Nic nie słychać, a zachowanie młodych ujawnia rytm. Bieg – intensywny, wytrwały – nieduży blondyn z przylizanymi włosami wpada na metę!
– Jak on to zrobił, że w tym biegu nie drgnął mu żadem włos?
– Nagranie skończone – mówi Radziszewski.
– Pan to nagrywał? – zdumiewa się Ruta.
– Chyba po to tutaj siedzę, prawda?
– To może być niezłe – mówi Benedykt. – Zobaczmy jeszcze raz.
– To jest dobre! – stwierdza po obejrzeniu połowy. A po chwili: – To jest cholernie dobre! Tak oryginalnego komentarza jeszcze nie słyszałem. Panie Radziszewski, pan jest zapoznanym geniuszem. Zapraszam na wódkę!
– Nie piję. Wątroba.
– To niech pan da pyska. I ty go, dziewczyno, pocałuj – mówi do Ruty.
Radziszewski zaczyna promienieć zadowoleniem.
– No, udało się – mówi skromnie. – Czasem się tak coś uda.
– Niech pana kule biją! – woła rozradowany Benedykt. – Ubierajcie się. Porozwożę was do domów.
– Ja dziękuję. Mieszkam niedaleko. Pójdę sobie na piechotę.
To Radziszewski. Ruta natomiast postanawia skorzystać z propozycji. Będzie w domu o te pół godziny wcześniej. Wstępują jeszcze do gabinetu Malesy, żeby schować ów niewydarzony komentarz.
– Doprawdy nie wiem, czy za coś takiego powinienem mu zapłacić.
– Według mnie, na pewno nie powinieneś, ale radca prawny może mieć inne zdanie – odpowiada Ruta.
W drodze do wieszaka Benedykt zatrzymuje się obok niej.
– Jeszcze ci nie podziękowałem, podły niewdzięcznik.
Ogarnia ją ramieniem.
– Rękę proszę zabrać! – Ruta reaguje ostro.
– To zaledwie przyjacielski gest.
– Czyżby?
– Musiałabyś zmienić płeć, żeby było inaczej.
– A cóż to za niesmaczne żarty?
– To nie żart, kwiatuszku. Do tych rzeczy naprawdę wolę chłopców.
Malesa zmieszanie pokrywa ironicznym uśmieszkiem.
– Nie spodziewałam się – mówi po chwili Ruta. – Zupełnie na to nie wyglądasz.
– A jak, według ciebie, powinienem wyglądać? – pyta, na twarzy ciągle z tym uśmiechem.
– Nie wiem. Nie mam pojęcia. W ogóle na ten temat nic nie wiem. Ot, same takie obiegowe wyobrażenia. Szkoda! Ciekawy z ciebie człowiek.
– I z ciebie zupełnie ciekawy człowiek. Uczcijmy spotkanie dwojga ciekawych ludzi. Zapraszam cię do lokalu. Na kawę albo kieliszek czegoś dobrego. Wedle życzenia.
Rucie przychodzi na myśl, że jeśli teraz odmówi, Benedykt uzna to za przejaw jej nietolerancji. A poza tym poczuła w sercu odrobinę współczucia. Nie tego, które się miewa dla chorego czy kaleki. Jest to rodzaj współczucia, który ma dla siebie samej. Współczucia dla człowieka uwikłanego beznadziejnie w swój los. Świadomość anomalii, z którą trzeba trwać, ponosić wszystkie konsekwencje istniejącej sytuacji. Braterstwo losów.
– Przyjmuję zaproszenie.
– Dlaczego? – pyta Benedykt, już bez uśmiechu, surowo.
– Przez solidarność. I ja mam swój garb.
– Ja tego tak nie oceniam – protestuje Benedykt.
– Ale musisz odczuwać. Ludzie przecież nie pozwolą, żeby było inaczej.
Malesa przez chwilę patrzy w ciemne okno.
– Tutaj w Lublinie jeszcze nikt poza tobą o tym nie wie.
– A ja nie jestem osobą skłonną do zwierzeń.
– Jedźmy więc!
Idzie po skafander. Przy wieszaku nagle się odwraca.
– Nie jesteś przecież lesbijką. To nie to?
– Nie, Benedykcie. To nie to. Choć, być może, lepiej byłoby dla mnie, gdyby było to.
Wsiadają do fiata Malesy. Benedykt przekręca kluczyk.
– A gdybym zaproponował ci krótkie odwiedziny w moim sublokatorskim pokoju w charakterze „dymnej zasłony”?
– Zgoda.
– Ech, dziewczyno! Wiedziałem na kogo stawiać.
W głosie Benedykta brzmi powściągana radość.
– Czy nie spodziewasz się po mnie zbyt wiele? W pracy nie podejmuję się być twoją „dymną zasłoną”. Tam gram rolę nobliwej mężatki.
– Jedno drugiego nie wyklucza. Właśnie moje zainteresowanie kimś takim usprawiedliwi w pełni brak zainteresowania innymi przedstawicielkami płci pięknej.
Ruta się śmieje – szczerze, głośno.
– Ładnie się śmiejesz. Tym razem z czego?
– Rozśmieszyła mnie ta „dymna zasłona”. Czym jeszcze przyjdzie mi w życiu być?
– Perspektywy są nieograniczone.
– Jednak ograniczone. I ty o tym wiesz.
– Trzeba wierzyć, że nieograniczone!
Zjeżdżają w dół na LSM.
– Kimże jest twoja gospodyni, że potrzebujesz alibi?
– Wydawałoby się, że jest to zupełnie normalna, a nawet inteligentna osoba, ale jak moje doświadczenie uczy i z takich wyłażą nie wiadomo kiedy demony.
„Dymna zasłona” zostaje zarzucona bezbłędnie. Kiedy wchodzą do przedpokoju, pojawia się gospodyni Benedykta z telegramem w ręku. Widząc Rutę chce się cofnąć, potem jednak zatrzymuje się i podaje telegram.
– Ja bardzo przepraszam. Może to coś pilnego – mówi.
Przeprasza jeszcze raz i wycofuje się do kuchni. W ostatniej chwili pyta:
– Może nastawić czajnik?
– Proszę. I dziękuję za telegram.
Benedykt się do niej życzliwie uśmiecha.
– Siadaj, gdzie masz ochotę – zaprasza Rutę, kiedy weszli do pokoju. – Pozwolisz, że zajrzę do telegramu. Może rzeczywiście coś pilnego.
Ruta rozgląda się odruchowo po wnętrzu. Umeblowanie standardowe. Wyróżnia się śliczna orzechowa komódka zdobiona ciemną intarsją – prawdziwe dzieło sztuki. Chce podzielić się wrażeniem z Benedyktem i spostrzega, że telegram wywarł na nim silne wrażenie.
– Coś złego? – pyta.
– W zasadzie nie. To telegram od człowieka, którego natarczywość zmusiła mnie do wyjazdu z Krakowa. Nie rozumiem, jak zdobył mój lubelski adres. Zresztą zostawmy to. Co sobie życzysz do picia?
– Najlepiej herbatę. Na kawę i alkohol dla mnie za późno.
Po chwili Benedykt przynosi szklanki i talerzyk z herbatnikami.
– Moja gospodyni „właśnie upiekła ciasteczka”. Czyż nie jestem rozpieszczany przez los? Jeszcze nastawię głośniej radio, żeby zagłuszyć ewentualne jęki rozkoszy. Inaczej pani Syriusz może poczuć się zawiedziona. Śmieszne nazwisko, czyż nie? Jej mąż, Syriusz, jak gwiazda zgasł dwa lata temu. Wdowie pozostał nieutulony żal i sublokatorzy.
Benedykt przemawia ze sztucznym ożywieniem. Ruta widzi, jak od czasu do czasu zerka na telegram, jakby miał ochotę wziąć go ponownie do rąk.
– Wypijam herbatę i zaraz idę – mówi.
– Nie! Proszę, posiedź jeszcze ze mną. Choć pół godziny. Przecież cię odwiozę. Obiecałem.
Przychodzi jej na myśl, że Benedykt boi się zostać sam na sam z tym telegramem. Piją herbatę w zupełnym milczeniu. Wzrok Benedykta z roztargnieniem błądzi po zajmującym pół ściany regale. Potem potyka się o Rutę.
– Przepraszam! Niezbyt udała się ta pierwsza twoja, u mnie, wizyta.
– Spełniła cel. Czego więcej chcesz?
– Człowiek prawie zawsze chce więcej. A potem znowu więcej. I jeszcze więcej!