Rozdział 6
W Niedzielę Wielkanocną przed południem Marek niesie na grób rodziców wiązankę bazi. Są to bazie drobne, srebrzyste, na wiotkich jasnych gałązkach, wzruszająco wiosenne. Markowi kojarzą się one z wielu nadrzecznymi zakątkami, które zwiedzał w czasie turystycznych wędrówek. I zaraz chęć, żeby tam znowu pójść – taki ptasi przedwędrowny niepokój – zobaczyć, jak rosną na drzewach, u stóp których w młodej trawie kwitną zawilce i kaczeńce. Wiosenne niebo bywa tam czyste, wysokie i rozległe, póki jego czystości nie zakłóci nagła obecność skowronka. Ostry tryl sprawia, że całe powietrze zaczyna wibrować i człowiekowi zachciewa się tańczyć razem z nim – tańczyć i śpiewać! Już cmentarz. Odkąd matka umarła, brzoza nad grobem z malutkiej urosła w duże drzewo – taka smukła, strzelista, z wiszącymi dekoracyjnie na gałązkach gronami kwiatów. Lada dzień kwiaty rozkwitną i będą sypały złoty pył na granitową płytę, na imiona zmarłych. Jadwiga i Jarosław, wyryte jedno pod drugim w kamieniu, ujawniły zbieżność początkowego „ja” i dla Marka brzmi to teraz: ja – Jadwiga, ja – Jarosław. Wyraziście akcentują tożsamość tych dwojga, za których przyczyną istnieje on sam, człowiek o imieniu zaczynającym się na „ma”, ale wbrew temu nie ma tego, co dane jest wielu – rodziny, miłości. Myśli, że gdyby matka żyła, byłaby zaniepokojona jego samotnością. „Jeszcze tak – myśli Marek zapalając znicze. – Jeszcze ma kto zapalić świeczkę na tym grobie. Po mojej śmierci nikt już tu nie przyjdzie.” Próbuje przypomnieć sobie rysy matki, ale te się zatarły, są raczej rysami z portretu wiszącego w jej dawnym pokoju. Ojciec tak. Twarz ojca Marek bez trudu odtwarza w pamięci. Twarz smutną, na pół zaledwie obecną. Marek zawsze miał wrażenie, że druga jej połowa odeszła z matką w zaświaty albo buja z muzyką w niezmierzonych przestrzeniach, a może i z matką, i z muzyką – obie kochał – czyż nie były dla niego jednością? Jarosław Wójcik, pierwszy skrzypek filharmonii lubelskiej. Dopiero po jego śmierci Marek się dowiedział od kolegi ojca, że otrzymał kiedyś od Rowickiego, który przyjechał dyrygować gościnnie do Lublina, propozycję angażu do Filharmonii Narodowej. Odrzucił ją. Powiedział: „Proszę pana, tutaj jest grób mojej żony” – i tamten więcej nie nalegał.
Wierność! Cóż warta, jeśli nie jest dwustronna. A jednak wierność, miłość – zresztą wszystkie uczucia – są zawsze aktem jednostronnym, darem naszego serca i tylko czasem bywają docenione, a jeszcze rzadziej odwzajemnione. W przypadku Ewy jego uczucia są docenione. A Ruty? Był wtedy pewny, że odwzajemnione. A przecież odkąd wrócił jej mąż, ani razu nie podniosła słuchawki telefonu, żeby choć do niego zadzwonić. Powiedzieć „tęsknię!” Ot, przestał dla niej istnieć. Jakby go nigdy nie było. Czekał z zaciśniętym do granic możliwości sercem – na próżno. Wiatr kołysze płomykami zniczy i baldachimem brzozowych gałązek. Trzeba pozostawić tych dwoje na zawsze złączonych – odejść.
Jak na każde święta, Marek został zaproszony do Jaroszków. Pod cmentarzem wsiada w autobus, żeby dojechać do domu przyjaciół. Kasia i Wiktor na pewno już wrócili z kościoła i czekają na niego z obiadem. Otwiera mu dziewięcioletni Maciek.
– Nareszcie! – mówi. – Tata już od pół godziny się na ciebie wścieka. Pewnie głodny.
– Dostanie w takim razie ode mnie odpowiedni prezent, da się zjeść.
– A dla mnie, wujku, też coś masz?
– Oczywiście!
– Rozpuszczaj go, rozpuszczaj – mówi Wiktor, który pojawił się w przedpokoju, żeby powitać gościa. Za nim przybiegł trzyletni Eryk z dyngusowym jajkiem w ręce.
– Cześć, wujek! Jak przyjdziesz jutro, to cię obleję.
– O, jesteś! – Kasia wygląda z kuchni. – Idźcie do stołu. Zaraz podaję.
Po chwili pojawia się na moment, żeby ucałować Marka w policzek i zostaje obdarowana pisanką – dziełem sztuki ludowej. Podobną Marek wręczył wcześniej Wiktorowi. Maciek dostał od niego lupę, a Eryk miniaturkę volkswagena. Chłopcy natychmiast dokonali zamiany. Teraz Maciek jeździ po obrusie, warcząc cicho, żeby nie narazić się ojcu, a Eryk ze skupieniem ogląda przez lupę kolejno: splot obrusa, okruszynkę chleba, listek borówki.
– Mamusiu! Zobacz, jak to niesamowicie wygląda!
Kasia patrzy przez lupę.
– Rzeczywiście. Niby ten sam świat, a inny. – I do męża: – Chodź, pomożesz nosić, głodomorze.
Wiktor robi minę człowieka umartwionego.
– Cóż dziwnego, że po Wielkim Poście jestem wygłodzony.
– O, ty moje niedożywione biedactwo!
– Maćku! – Marek zwraca się do chłopca, kiedy zostali sami. – Jak umrę, będziesz mi na grobie zapalał czasem lampkę, dobrze?
Maciek przerywa jeżdżenie i przez chwilę patrzy podejrzliwie na Marka.
– Ale to dopiero potem. Jak będziesz stary?
– No tak.
– Zgoda. Masz moje słowo!
– Daj rękę. Pamiętaj. To nasza męska umowa.
– Już ty się nie martw. Tata mówi, że ja mam znakomitą pamięć.
Kasia i Wiktor właśnie wnoszą półmiski.
– Ależ pachnie! – woła Maciek, który po ojcu odziedziczył skłonność do smakoszostwa.
I Markowi przychodzi na myśl, że chłopiec już jutro nie będzie pamiętał o swoim przyrzeczeniu. Robi mu się trochę głupio, że wdał się z takim malcem w jakieś umowy.
– Wyobrażasz sobie – mówi Wiktor do Marka – Kaśka chce iść na sekretarkę do Jacka Hetmana.
– To znaczy, że mu się powiodło?
– Owszem. Teraz wynajął barak i założył hurtownię. Potrzebuje kogoś ze znajomością francuskiego i niemieckiego. Iśka zna angielski, więc mają z Kaśką stanowić supernowoczesną obsługę hurtowni, razem z komputerem i panem Rysiem, kierownikiem magazynu.
– Mama będzie miała komputer?
– Od obsługi komputera jest ciotka Isia, ale pewnie i mamie przyjdzie się „wdrożyć” – ironizuje Wiktor.
– To się „wdrożę” – mówi spokojnie Kasia.
Wyraźnie ma do sprawy stosunek mniej emocjonalny niż mąż.
– Zawsze mówiłem, że te twoje historyczne studia były ci po nic.
– I miałeś rację – stwierdza lakonicznie Kasia.
– Wy nie zaczynajcie – przestrzega rodziców Maciek. – Dzisiaj święta.
To Wiktora uspokaja, zabiera się do jedzenia i po chwili mówi do żony:
– Kasiula! Jesteś mistrzynią sztuki kulinarnej. Naprawdę musisz na tę sekretarkę?
– Muszę. Nie będziemy w nieskończoność „pożyczać” od twojego taty.
Wiktora to nie przekonuje. Jemu te pożyczki na wieczne nieoddanie widocznie doskwierają mniej.
– Eryk jeszcze malutki.
– Nie jestem malutki – protestuje Eryk. – Ja chcę do przedszkola i już.
– O, ja nieszczęsny! – woła Wiktor. – I ty przeciwko ojcu!
– Ty się, tata, nie wygłupiaj. Wszystkie kobiety teraz pracują – rozstrzyga Maciek.
– Nic, tylko się upić. – Wiktor na nowo napełnia kieliszki. – Za kobiety pracujące – mówi. – A jak Ewa? Wraca do pracy?
– Tak. Po świętach powinna już być.
Jeszcze kompot i chłopcy idą obejrzeć w telewizji program dla dzieci. Po chwili rozlega się przeraźliwy krzyk Maćka:
– Wujek! Biegiem! Chodź prędko!
Marek odruchowo się podrywa i biegnie na wezwanie. Na ekranie kolorowego telewizora, który dwa tygodnie temu Jaroszkowie otrzymali od rodziców Kasi jako prezent na dziesiątą rocznicę ślubu – Ruta.
– Patrz! Ciotka Ruta! – woła rozemocjonowany Maciek. – Widzisz?
Marek chce odpowiedzieć „widzę” i nie może wydobyć głosu. Ruta – w czarnej garsonce matki, w której kiedyś była z nim na wernisażu w BWA. Jego Ruteńka – z krótko obciętą fryzurą, bez warkocza. Swoim niskim pięknym głosem mówi: „Zapraszamy przed ekran dzieci. Wasi koledzy z teatrzyku kukiełkowego „Jaś” pokażą teraz widowisko „O wietrzyku psotniku”. Lekko się uśmiecha i znika.
Stoi wsparty o ścianę, nieruchomo, tak zaskoczony, że nie potrafi nic sensownego pomyśleć, bo myśli rozsypały się, rozpierzchły. Wreszcie jedno pytanie logiczne, jak to możliwe? Jednak odpowiedzieć już nie potrafi.
Do pokoju zagląda zaniepokojona Kasia.
– Dlaczego tak wrzeszczałeś, Maćku? Co się stało?
– Ciotka Ruta była w telewizorze. Chciałem pokazać wujkowi.
Kasia spogląda na Marka.
– Nie wiedziałeś?
– Nie – odpowiada schrypniętym głosem. – Przecież wiesz, że nie mam telewizora.
– To od niedawna. Dopiero w tym miesiącu. Chodź na herbatę.
– Zaraz. Za chwilę.
Zostaje tak wsparty o ścianę, z przymkniętymi oczyma. Więc Ruta zmieniła pracę. Już nie będzie musiał idąc do biblioteki omijać czwartkowych popołudni. Zawsze się bał, że ją tam we czwartek zastanie i wtedy jego serce rozpadnie się na kawałki. Nie potrafiłby znieść jej obojętności albo wrogości, jej obecności dla wszystkich – tylko nie dla niego. I jakby te czwartki były najważniejsze, o niczym więcej nie jest w stanie myśleć, tylko o tym, że teraz jest to już możliwe, i jeszcze: „Jak dobrze, że nie mam telewizora”. Odważa się wrócić do tamtego pokoju.
Kasia widocznie uprzedziła Wiktora, bo zmieszany milczy, wyraźnie nie wie, co powiedzieć, w końcu proponuje partię szachów, pomimo że gra dużo gorzej od Marka i złości się, kiedy przegrywa. Kasia stawia obok nich herbatę i ciasto.
– Zanim skończycie, pozmywam. Ale rewanż dopiero jutro. Chcę jeszcze sobie z wami posiedzieć, pogadać.
***
Tak się cieszył na powrót Ewy do pracy, tak czekał tego dnia, a teraz siedzi i na próżno próbuje się do niej uśmiechnąć. Ewa widzi. Ewa wie wszystko sama. Przegląda uważnie teczkę spraw załatwionych. Na Marka nie zwraca uwagi. Potem wychodzi i dość długo nie wraca. Marek czuje nagły niepokój, że znowu jej nie ma, znowu będzie zupełnie sam – tutaj, w domu, w bibliotece. Ale Ewa siada za biurkiem i wtedy on mówi:
– Jak dobrze, że już jesteś.
– I ja się cieszę, że wróciłam – odpowiada. – Choć to już nie ten sam wydział co przed trzema laty. Jak się dowiedziałam, pani Łucja wybiera się na emeryturę, Ala za granicą, no i kierownika Barwińskiego brakuje – zostały zaledwie niedobitki.
Potem telefonuje do przedszkola, żeby się dowiedzieć, jak tam sprawuje się Piotruś w pierwszym dniu pobytu. Na szczęście wszystko w porządku. Zanim Ewa zdąży przewertować teczkę do końca, zostaje wezwana do kierownika Olczaka, weterana „Solidarności”, który objął wydział po Barwińskim. Marek znowu ma okazję dotkliwie odczuć różnicę między jej obecnością a nieobecnością. Jest mu tutaj potrzebna. Niechże już wróci!
Ale Ewa nie wraca długo. Przychodzi dopiero po godzinie.
– Zebrało się panu kierownikowi na solidarnościowe wspominki – wyjaśnia. – Był internowany razem z Zygmuntem i Mietkiem Paczosem. Wcześniej czasem u nas bywał.
– A więc jesteś znajomą kierownika? To cenne!
Ewę zaskakuje niespotykana u Marka ironia.
– Co tobie, Marku?
– Nic. Zupełnie nic – odpowiada zbyt pospiesznie, trochę zawstydzony.
Ewa przyjmuje to za dobrą monetę. Pyta, co słychać u dawnych wspólnych znajomych: u Kasi i Wiktora, u Sławka i Reginy, u Iśki, czy od Dziuńki z zagranicy nie ma jakiejś wieści – tak kiedyś całą paczką chodzili na rajdy pod przewodnictwem Zygmunta Szeligi, pierwszego męża Ewy. Potem wraca do przeglądania teczki, pytając Marka od czasu do czasu o różne szczegóły.
Marek na próżno usiłuje się skupić, zabrać do pracy. Wszystko co może, to siedzieć naprzeciwko Ewy i podsycać w sobie, trochę sztucznie, zadowolenie z jej obecności. Ubrana w jasnoniebieską koszulową bluzeczkę jest jak zawsze piękna i kochana. Złote pierścionki włosów niesfornie wiją się i drżą na pochylonej głowie. „Ratuj mnie! – woła do niej myślą. – Ewa! Ratuj mnie!” Przed czym by miała go ratować? Przed obrazem tamtej? Obie jednocześnie wróciły w jego życie. Ewa – prawdziwa. Ruta – efemeryczny fantom. Tak było zawsze. Ewa była stałością. Ruta ulotnością. I nagła myśl, że wystarczy mieć telewizor i będzie miał Rutę. Jak czarodziej będzie ją trzymał zamkniętą w pudełku i jeśli zechce, pozwoli jej być, jeśli zechce, skaże na niebycie.
– Chyba kupię telewizor – mówi nagle do Ewy.
Ewa się uśmiecha i Markowi robi się na sercu nieco lżej. Nie ma co odkładać sprawy. Wracając z pracy wstąpi do sklepu. Może zadzwonić do Jacka Hetmana? Niech udzieli fachowej porady. Nie. Nie chce, żeby o jego zakupie wiedział ktoś z przyjaciół. Zaraz domyślą się przyczyny. Kupi telewizor w najbliższym sklepie. Jeśli jednak odwiedzą go, telewizor zobaczą. Trzeba zakup postawić w pokoju matki, gdzie goście nigdy nie docierają.
Dopiero kiedy nowo zakupiony telewizor zostaje zainstalowany, Marek myśli, że jest to pokój-muzeum pamiątek z przeszłości. A teraz przybyła w nim jeszcze jedna bolesna pamiątka, jeszcze jeden portret. Zgodnie z czasami, w których żyjemy, nie jest to portret malowany farbami na płótnie, ale jest to obraz mechaniczne odbicie rzeczywistości jak gwóźdź wbijający się w serce przez swoją absolutną wierność.
Przez tydzień Marek nie odważa się nastawić lokalnego programu. Potem, nie wiadomo dlaczego, zaczyna mu się wydawać, że nie pozwalając Rucie na obecność w swoim mieszkaniu popełnia czyn niegodny. Ona ma do tego prawo. Nie może jej tego prawa odmówić. Wreszcie, pełen emocji, nastawia lubelski program. Na ekranie – Ruta.
– Dzień dobry! – mówi. – Mam nadzieję, że dzisiejszy dzień mija państwu spokojnie. Na popołudnie przygotowaliśmy kilka atrakcji… – sygnalizuje kolejne pozycje w taki sposób, że wydają się wyjątkowo godne obejrzenia. Jeszcze profesjonalny uśmiech i znika.
Cóż mogą Marka obchodzić przygotowane atrakcje? I nagle przypływ wściekłości. Ma chęć rozwalić to głupie pudło, które połknęło jej obraz. Próbuje się opanować. Wtedy słyszy głos Ruty: „Gdzie to było kręcone?” Ruty na ekranie nie ma. Ale to jej jakiś mężczyzna odpowiada: „Czy to istotne?” Po chwili znów mówi ona.
Tak Marek zaraz pierwszego dnia dowiaduje się, że obecność Ruty jest możliwa bądź na wizji, bądź na fonii i staje się najbardziej namiętnym, najzagorzalszym „oglądaczem” lubelskich programów. Obsesja! – nie ma sprawy ważniejszej niż obejrzenie programu. Tym samym skraca się czas na kończenie doktoratu i uzgodniony z promotorem majowy termin złożenia pracy może nie być dotrzymany. To Marka trochę otrzeźwia. „Co ja robię – myśli. – Trzeba z tym skończyć!” Kolejne popołudnie postanawia przetrwać przy biurku. Cóż prostszego niż nie wstać, nie pójść do pokoju matki, nie włączyć telewizora. Jaki bezsens! – tak skrzywdzić samego siebie, że pozostaje wtulić twarz w zaplecione na biurku ręce i płakać, płakać, płakać…