1
Ranek nad wodą. Słońce świecąc ukośnie wysrebrza drobne fale, a te nadbiegają lśniące, witają brzeg i przemijają. Ptaki – zataczające w czaszy powietrza koła i elipsy – zszywają lotem migotliwy szmat wody i miłośnie nad nią pochylony szmat nieba, rozdzielone na zawsze pasmem drugiego brzegu. Jaki spokój…
Ale to tylko Ewa chłonie urok tego nadwiślanego pejzażu, a obok niej na ławce Hanka siedzi jakoś tak na samym brzeżku, dłonie ma na kolanach zasupłane w mały ciasny węzełek, stopy ustawione jedna przy drugiej i już sama pozycja nie świadczy wcale o błogim odprężeniu i kontemplacji, przeciwnie – o niepokoju, o wewnętrznym napięciu. Ewa nie odrywa wzroku od srebrzystej, żyjącej własnym życiem toni, ale gdyby zerknęła na Hanczyny profil, pewnie przychwyciłaby kolejny raz zapatrzenie tamtej w nic, tak jakby między jej wzrokiem a resztą świata była widzialna dla niej, a niewidzialna dla innych, zasłona. Nie chce jednak podglądać przyjaciółki, bo ta już wcześniej wyznaczyła jej rolę dyskretnej towarzyszki, która jest, i przez samo to stanowi podporę.
Hanka zadzwoniła do niej przedwczoraj, w poniedziałek.
– Proszę cię, pojedź ze mną do Kazimierza. Chociaż na dwa albo trzy dni!
Znając Hankę nie od dziś, wiedząc, że nie jest skłonna do histerii, więc musi się za tym kryć jakaś poważniejsza sprawa, Ewa nie wdawała się w pytania typu „po co?” albo „co się stało?” – tylko od razu:
– Zaczekaj, niech się zastanowię. – Błyskawicznie przeprowadziła w myśli analizę sytuacji i dodała: – Jutro po południu możemy jechać. A gdzie będziemy spały?
– To już ja. I bilety – powiedziała Hanka.
Znają się od osiemnastu lat. Po półroczu wychowawczyni wprowadziła do klasy szczuplutkie dziewczątko.
– Oto Hania Mroczek – przedstawiła nową uczennicę. – Od dzisiaj będzie z nami. Gdzie ją posadzimy?
Rozejrzała się i jej wzrok padł na puste krzesło po Marcie Sułowskiej, która wyjechała do ojca do Gorzowa.
– O! proszę, Haniu. Tam jest miejsce obok Ewy. Zaopiekuj się, Ewo, nową koleżanką.
I rzeczywiście Hanka znalazła się jakby pod opieką sąsiadki z ławki, ale nie tyle na skutek tej sugestii, ile z powodu charakterów obu dziewcząt, co wymogło taki, a nie inny układ. Coś z tego przetrwało do dziś, choć obie już dorosłe i nie widują się tak często jak dawniej. Jakież wtedy były smarkate!
Okazuje się, myśli Hanki krążą koło tych samych spraw, bo pyta:
– Pamiętasz „Cynamona”?
– Oczywiście – odpowiada Ewa.
Przed oczami staje jej nauczyciel matematyki z tamtych lat. Wówczas prosto po studiach, o wiele za młody i za przystojny jak na nauczanie w żeńskim liceum, odgradzający się od pełnych uwielbienia dziewczęcych spojrzeń nadmierną surowością i trochę nieobecnym wzrokiem przemykającym tuż powyżej głów, bo nieco niżej zaczynał się teren niebezpieczny, przestrzeń pocętkowana zachwyconymi, różnobarwnymi oczami. „Cynamon” – nazwany tak przez Hankę z powodu przyprószonych siwizną, mimo swoich zaledwie dwudziestu kilku lat, włosów – był młodzieńcem pięknym, o greckim profilu, białej cerze, brwiach szerokich, ciemnych, niemal zrośniętych – te oszronione włosy miał przycięte bardzo krótko – i Ewa doznawała szczególnego rodzaju rozkoszy, kiedy patrząc na przeciwległą ścianę lub w okno, mówił matowym, nieco schrypniętym głosem: „Niedobrze, Kwiatkowska. Jeszcze raz niedostateczny”. A wszystko to na skutek prowadzonej przez Ewę gry, polegającej na przekornym udawaniu kompletnego matematycznego matoła, ku uciesze koleżanek dobrze się orientujących w jej umiejętnościach. Zabawa trwała od początku września do grudnia, póki nie wróciła z macierzyńskiego dawna matematyczka. Udało się Ewie zgromadzić przez ten czas kolekcję siedmiu dorodnych dwój. „Cynamon” odszedł. I całe szczęście, bo wskutek zadurzenia większości dziewcząt groziło absolutne otumanienie. Ewa broniła się jeszcze, jak umiała, złośliwą przekorą, kpiną, zaaranżowaną rolą tępej umysłowo istoty, ale co miały począć wszystkie inne, normalne, sentymentalne dziewczyny – na przykład Hanka?
Hanka nie zamierza jednak rozwijać tematu.
– Popatrz! Płynie statek.
Rzeczywiście. Przeciw nurtowi wolno posuwa się biały wiślany statek. Wydaje się, jakby stał w miejscu, a tylko woda wybiegała mu na spotkanie. Widocznie jednak oboje dążą ku sobie, bo statek jest coraz bliżej i bliżej. Dwaj żeglarze przerzucają trap. Zaczynają po nim schodzić niezbyt liczni przybyli z Puław pasażerowie. Absorbuje to przez pewien czas uwagę obu przyjaciółek.
– Boże! Jaka ja głodna! – mówi Ewa.
– Idziemy do baru – podrywa się Hanka.
Po kawie, bułkach i jajecznicy, już syte, udają się na rynek, żeby kupić na straganie wiśni. Zachciało się im kwaśnego. Wiśnie są dorodne, ciemne, rozgryzają je z przyjemnością, oglądając galerie kazimierskich pejzażyków wystawionych przez różnej miary artystów wzdłuż zachodniej pierzei rynku.
– Patrz!
Stają przed jedną z minigalerii. Płótna niewielkie, dwadzieścia na trzydzieści, i Ewa od razu wie, jeżeli odejdzie bez jednego z nich, będzie żałowała tego długo, wielokrotnie. Pozostaje trudna kwestia wyboru. Zerka na autora. Młody chłopak, kudłaty, zapatrzony w śmigłe nad rynkiem jaskółki, pod okapami kamienic mające swoje misterne, kuliste gniazda, wyraźnie nie zwraca na nie uwagi. Pewnie nie wierzy w ich nabywcze możliwości. Ceny przyczepione do obrazów nie są niskie, ale Ewa już jest zdecydowana. Musi mieć któryś z nich, a właściwie któryś z trzech, bo te trzy podobają się jej najbardziej. Patrzy i nie rozumie, jak można aż tyle piękna zakląć w małych kawałkach płótna. „Och! Powiesić je obok siebie na ścianie…” – zachłystuje się nierealną chęcią. Wraca konieczność wyboru.
– Pan pozwoli postawić ten tutaj niżej.
Artysta odwraca wzrok od jaskółek. Oczy ma niebieskie jak skrawki letniego nieba, zdumione. Ociągając się zdejmuje pejzaż z gwoździa, umieszcza na schodku – milcząc.
– Może jeszcze ten, a potem ten.
Teraz już patrzy wyraźnie wrogo, ale ustawia kolejno obrazy we wskazanym miejscu. Ewa przełyka nerwowo ślinę. W tym wypadku Hanka jej nie pomoże. W końcu decyduje się na pierwszy i unosi go szczęśliwa, popatrując co chwila na barwną płaszczyznę. Nie przeszkadza jej przy tym, że ogląda go bokiem albo do góry nogami, ciągle wydaje się jej równie piękny.
– Jak dobrze, że mnie tu przywiozłaś – mówi do Hanki.
– Ciekawe tylko, za co będziesz żyła do końca miesiąca.
– Sprzedam słowniki Zygmunta. Nareszcie na coś się przydadzą.
Odkąd Zygmunt wyjechał, stały sobie spokojnie na półce jeden obok drugiego: włoski, hiszpański, francuski, angielski, rumuński – widoczny znak jego przez długie lata nie zrealizowanych tęsknot. Teraz będzie zmuszona wynieść je do antykwariatu, czego wcześniej nie chciało się jej zrobić, zawracać sobie nimi głowy; wolała po prostu nie zwracać na nie uwagi.
Odnoszą obraz do „dziupli” u Łukasików. Tak Hanka kiedyś, za pierwszej tu bytności, nazwała miniaturowy pokoik na strychu, gorący latem jak chlebowy piec.
To było dwanaście lat temu. Spędzała tu z Jerzym swoje pierwsze po ślubie wakacje. Ewa i Zygmunt dotarli właśnie z plecakami do Kazimierza i nie znaleźli miejsca na nocleg. Użyczono im jednego łóżka, tego od wschodniej strony, i rano obudziło ich słońce łaskocząc w ledwo wystające spod koca nosy.
Wczorajszą noc Ewa spędziła na tym samym łóżku, tyle że bez Zygmunta, dzięki czemu było o wiele wygodniej. Ot, taki ubożuchny luksus. Kupiony pejzażyk nowa właścicielka umieszcza na nocnej szafce, na tle białej ściany. Wolałaby się z nim jeszcze nie rozstawać, nie dość się nim nacieszyła. Stoi i znowu go ogląda. Aż Hanka zniecierpliwiona woła z dołu, bo nie chciało się jej wdrapywać do „dziupli”, choć niekonsekwentna, chwilę później, proponuje Ewie wejście na Górę Trzech Krzyży. Ta przystaje z ochotą. Być w Kazimierzu i nie wejść na Górę Trzech Krzyży?… Zaczynają wspinaczkę.
Ileż to gór i dolin Ewa przemierzyła z Zygmuntem. Przewędrowali całe narzeczeństwo i kilka pierwszych lat po ślubie. Czasem w większych grupach, czasem tylko we dwoje. Ich przyjaźń rozpoczęła się na trasie rajdu po Roztoczu. Szli lasem w intensywny zapach żywicy rozgrzanej lipcowym upałem, wzdłuż szumów Jelenia, przez łąki nad Tanwią oszalałe graniem koników polnych, w pasma mgły rozsnute na wieczornym szlaku… Ewa szczęśliwa, że pozdawała w sesji wszystkie egzaminy i jest wolna jak ptak, niemal frunęła na czele rozciągniętego rajdowego peletonu, aż w końcu znalazła się na samym jego początku, tuż obok Zygmunta. Żadne z nich nie zwracało uwagi na drugie. Ona uskrzydlona, otwarta na to, co dokoła. On czujny, cały wychylony w przód – ten jego sposób chodzenia obserwowała później wielokrotnie. Kiedy wysforowali się daleko przed pozostałych, Zygmunt w pewnym momencie przystanął, popatrzył w perspektywę przebytego duktu i powiedział kategorycznie:
– Musimy na nich zaczekać!
Usiedli wsparci na plecakach, półleżąc, i dopiero wtedy ich oczy się spotkały: Ewy roześmiane, roziskrzone, i Zygmunta… straszliwie poważne. Po chwili ten ostatni, mocno zdegustowany, odwrócił wzrok. Ona natomiast dalej nachalnie mu się przyglądała. Był opalony, więc jasne zielonoszare oczy odcinały się ostro. Twarz trójkątna, czujna. Właśnie wtedy po raz pierwszy nasunęło się Ewie to porównanie z wyżłem i ochrzciła Zygmunta w myśli psim imieniem Tipi.
Teraz, wchodząc pod górę, także wysforowała się przed Hankę. Staje i czeka. Hanka idzie drogą drobno poznaczoną drżącymi plamkami blasku i cienia mocno zarumieniona.
– Patrz! Po tym bieganiu z Zygmuntem nie potrafię zwolnić tempa – usprawiedliwia się przed nią Ewa.
– Poza przyzwyczajeniem musisz mieć jeszcze końskie serce – mówi nieco zdyszana Hanka.
I teraz już ramię w ramię dążą do celu.
Goły szczyt porośnięty zdeptaną trawą i trzy ogromne drewniane krzyże, a tam nisko jeden z piękniejszych, jakie widziały kiedykolwiek, widoków: kwadrat rynku z dookolną zabudową, dwa na wzgórzach kościoły, ruiny zamku i Wisła – ogromna, migotliwa; wszystko zdobione pasmami i kępami intensywnej zieleni. Ziemia jest zupełnie sucha, można usiadłszy pod krzyżami zapatrzyć się na to, co na dole. I Ewa sobie myśli, że gdyby miała Kazimierz malować, to namalowałaby go właśnie tak, z lotu ptaka, biało-czerwono-zielony, odgrodzony od horyzontu szaroniebieską smugą. Przypomina się jej kupiony pół godziny temu pejzaż, czuje koło serca odrobinę radosnego ciepła.
Siedzą milcząc, długo, aż słońce stojące wysoko na niebie zaczyna tak przypiekać, że nie sposób już wytrzymać. Trzeba zejść półzacienioną alejką koło fary na rynek. Tam można się napić czegoś zimnego albo kupić owoców i powędrować na plażę, żeby nieco racjonalniej wykorzystać słońce.
I tak, nie zamieniwszy jednego słowa, robią co zrozumiałe samo przez się. Po półgodzinie są na plaży.
Pasmo z lekka tylko złotawego piasku odgrodzone od drogi gąszczem wikliny. Żadnego cienia. Trzeba się rozebrać i pokornie oddać ciało słońcu na niebezpieczną pieszczotę, zachowując odrobinę przezorności, bo ta – nie zaszkodzi nigdy.
Leżą obie płasko, odwracając się co jakiś czas jak placki na patelni. Wejść do brudnawej wody nie mają odwagi. Trzeba by zaraz potem wziąć prysznic.
– Chłopcy pisali z tych Harasiuków? – pyta Ewa.
Jest ich przyszywaną ciotką i matką chrzestną starszego, Artka.
– Tak. Przysłali kartkę – odpowiada Hanka.
Ewa sobie przypomina, że też nie słała z obozów do domu obfitej korespondencji. Były tam do robienia ciekawsze rzeczy. No cóż! Chłopcy Hanki weszli w wiek, gdy zaczyna się wyżej cenić towarzystwo rówieśników niż rodziców. Ona również byłaby narażona na tę przykrą sytuację, gdyby Kasia żyła. Choć może dziewczynki nieco dłużej trzymają się domu. Jaka by była ta jej córka? Nawet nie sposób się domyślić, jakie by miała włosy czy oczy, bo żyła tylko cztery dni. Zmarła jeszcze w szpitalu. Nowy fiat Zygmunta stał się karawanem. Wstawili na tylne siedzenie maciupeńką białą trumienkę i zawieźli ją na cmentarz.
Ewa zerka na Hankę. Ta leży spokojnie – śniada, drobna – piersi unoszą się jej rytmicznym oddechem. Nie widać wcale, że dręczy ją jakiś niepokój. Może właśnie próbuje go uciszyć? Nie wypada pytać, do czego była jej potrzebna. Pozostaje czekać. Przezorność jednak każe czekać nie w aż tak ostrym słońcu, więc się podnosi, żeby skonstruować osłonę z dwu grubszych prętów wikliny i swojej rozpiętej na nich sukienki w drobne polne kwiatki. Teraz mogą przetrwać na piasku aż do momentu, kiedy ponownie zgłodnieją.
Ewa zabiera się do lektury „Kobiety i Życia”. Pochwała margaryny przez kolejny autorytet naukowy wcale jej nie przekonuje. Ma już zakodowane w pamięci potępienie margaryny, jako substancji wręcz trującej, przez inny naukowy autorytet. Obok, pani doktor psycholog przelała na papier bardzo mądre rozważania pod tytułem „Razem we dwoje”. „Kobieto! – myśli Ewa. – Kobieto! Co ty możesz o tym wiedzieć!” Zaraz potem śmieje się z siebie, bo niby ona sama to ta „bardzo doświadczona”. Ech! Trzydzieści cztery lata – więc w pełni rozkwitu – podobno dojrzała, a tak naprawdę to… zielona jak szczypiorek. Właściwie tylko po tym jednym doświadczeniu z Zygmuntem, tak znakomicie się zapowiadającym i tak niefortunnie zakończonym. Przerzuca się na ostatnią stronę do niezawodnej „Satyry w krótkich majteczkach”, ale i nasi milusińscy jakby mniej surrealistyczni. Patrzy na rzekę. Środkiem nurtu mknie kajak z dwojgiem młodych. Wiosłuje chłopak. Napływa wspomnienie. Miała wtedy piętnaście lat i nie umiejąc wcale pływać znalazła się pewnego dnia w kajaku na środku Wisły z miłym chłopcem, letnią znajomością. On wiosłował. Ona siedziała na przodzie, aż w pewnym momencie zapragnęła spojrzeć w zdobne skłębionymi obłokami niebo, więc przechyliła się do tyłu niemal opierając głowę o jego kolana. Wykorzystał sytuację. Uwięził ją między udami i zaczął całować w usta. Nie protestowała. Od jakiegoś czasu ciekawa była, jak to jest. Więc leżąc wsłuchiwała się czujnie w samą siebie i nie odkryła żadnego wzruszenia – prócz rozczarowania. Może dlatego, że chłopak był jej doskonale obojętny? Dziś nawet nie pamięta jego imienia. Po tej przygodzie, zdobnej we wszystkie uroki wiślanej scenerii, pozostała jej zdecydowana niechęć do całowania w usta.
Opiera czoło na złożonych rękach, przez chwilę nasłuchuje wielorakich odgłosów i zapada w drzemkę. Śni się jej Zygmunt. Siedzi w kucki na ziemi w swoich rajdowych łachach, nie ogolony, zmarznięty. Usta ma prawie sine, zapadnięte w głąb żałosne oczy. „Ewucha” – szepcze, a zęby szczękają mu z zimna. Chce podejść, okryć go kocem i budzi się na rozgrzanym piasku. Serce powoli się rozkurcza – to głupie serce gotowe biegnąć na ratunek. Wie przecież, że Zygmuntowi powodzi się znakomicie i nic mu nie zagraża. Że ma się nim kto i za co opiekować nawet w razie choroby. Zła na siebie za ten odruch litości, odwrócona na bok obserwuje, co tam na rzece.
Wisłę przepływa w poprzek krypa wioząca z Janowca jakąś rajdową grupę. Dobija do brzegu i młodzi z plecakami wysiadają. Jeden z chłopców chcąc zręcznie zeskoczyć z krawędzi łodzi przewraca się jak długi. Wywołuje to huraganowy śmiech pozostałych. Skąd u ludzi ten odruch śmiania się z cudzego upadku? Doprawdy nie wiadomo. Dziwny, nieuzasadniony odruch, który tak często wykorzystują w filmach zawodowi gagmani.
– Hanka! Jedziemy do Janowca! – woła Ewa. – Ale ty fundujesz!
Podrywają się obie, wkładają odzienie, wsiadają do łodzi wraz z innymi, a potem przewoźnik odpycha łódź długim drągiem. Pracuje wolno, systematycznie, pozornie bez wysiłku, w absolutnej zgodzie z nurtem. Są już na środku. Po przepływających obok ułomkach drzewa i liściach można się zorientować, z jaką siłą rzeka dąży ku swojemu zatraceniu. A potem już coraz bliżej do drugiego brzegu. Wszyscy wysiadają i zaczynają wspinać się po skarpie. Ewa przytrzymuje Hankę za spódnicę.
– Niech sobie pójdą.
Siadają i patrzą na drugą stronę rzeki. Przed nimi wapienny kamieniołom, wysokie zielone zbocze i bryła renesansowego spichlerza o liniach i proporcjach tak czystych, jakie miewają tylko zabytki niepośledniej klasy. A wyżej ptaki – synogarlice i jaskółki – rysujące abstrakcyjne wzory na ciemnym błękicie.
– Chodźmy – mówi Hanka – bo zanim wrócimy, możemy zemrzeć z głodu.
Groźba jest realna. Postanawiają więc, dotarłszy poprzez łąki do Janowca, napić się mleka. Tam jednak daleko prościej jest kupić w sklepie herbatników i nadtopionych owocowych cukierków. Uparły się jednak przy tym mleku i po dość długim poszukiwaniu pewna litościwa dusza wynosi im przed dom dwa pełne garnuszki. Nie wiadomo, ile jest w tym chrześcijańskiego miłosierdzia, a ile kurtuazji, bo dusza jest płci męskiej, lat około dziewiętnastu. Gospodyni w domu nie ma. Chłopiec wzdraga się przed przyjęciem zapłaty, ale one, lepiej znające życie, zostawiają pieniądze na ławce i dziękując najmilszymi na jakie je stać uśmiechami, odchodzą. Na odchodnym częstują dobroczyńcę lepiącym się cukierkiem, co wywołuje na jego policzkach ognisty rumieniec.
Ewa dobrze pamięta taki rumieniec zażenowania. Szli wtedy czerwonym szlakiem z Jaworca do Cisnej. Już byli w Dołżycy i próbowali napić się mleka. Wyglądało to podobnie. Albo gospodarze nieobecni, albo mleko spuszczone dla chłodu do studni i nikt nie miał czasu ani ochoty wyciągać bańki, żeby im odlać po garnuszku. W końcu dotarli do domu, gdzie młoda, piękna gospodyni, z trzymającym ją kurczowo za spódnicę bobasem, przyniosła w fajansowych kubkach w czerwone i różowe serduszka zimnego, zsiadłego mleka. Do dziś Ewa pamięta jego smak i ten wzór w małe serca. Kiedy w podzięce Zygmunt złożył pocałunek na drobnej dłoni kobiety, jej policzki zapłonęły takim samym ognistym rumieńcem. Pewnie Ewa nie zwróciłaby w ogóle na ten fakt uwagi, gdyby kobieta nie była aż tak piękna i młoda.
Zaczynają się wspinać stromo pod górę wydeptaną w białych wapieniach ścieżką. Idą nad zielonymi ogrodami i jeszcze wyżej, aż na wierzchowinę, gdzie zaczyna się zdewastowany park. Potem dochodzą do fosy i wkraczają na zamkowy dziedziniec. Stają w cieniu rzucanym przez potężną ruinę, w chłodzie. Niegdyś zamek liczył sto pokoi, po których nocami błąkała się strasząc Czarna Dama. Ewa nie pamięta już dobrze, czy była to krewna Firlejów czy Tarłów. Docierają z grupą zwiedzających na drugi dziedziniec, gdzie wyraźnie widać rękę słynnego architekta epoki baroku Tylmana z Gameren, i Ewa myśli, że dzieło sztuki pozostaje do końca piękne, aż do ostatecznego rozpadu. A człowiek? Już w połowie życia zaczyna tracić urodę, obrastać sadłem. Niedbałość ubioru, sympatyczna za młodu, staje się stopniowo zwyczajnym niechlujstwem, wiele zna takich przykładów. I ona sama nie jest już tym wiośnianym dziewczęciem, całującym się z chłopcem w kajaku na Wiśle. Ubrana w nie pierwszej świeżości sukienkę, która była im na plaży przeciwsłoneczną osłoną, z nogami oblepionymi piaskiem, w rozczłapanych, ale jakże przez to wygodnych sandałach, rozczochrana… Jak dobrze, że nie widzimy samych siebie. Pewnie szybko nabawilibyśmy się kompleksów. Patrzy na Hankę i stwierdza, że ta w swojej pogniecionej spódnicy, nie uczesana, nie podmalowana, za to opalona i spocona, wygląda jednak uroczo. To ją pociesza. Są przecież równolatkami i jak dotychczas żadna z nich sadłem nie obrosła. Ale ile to jeszcze lat? Już nie tak wiele. A potem – starość. Może przynajmniej tak nobliwa i dostojna jak tej ruiny? Zawszeć to pociecha, mospanie.
– Patrz! Czarna Dama…
Dziewczyna jest zjawiskowa! Z długimi czarnymi włosami, w czarnej półprzezroczystej, sięgającej kostek sukni, pod którą ma tylko czarne majteczki, pozuje do zdjęcia panu po pięćdziesiątce, ubranemu w dżinsy i jaskrawy podkoszulek z napisem: LOVE. Nasuwa to Ewie mimo woli parę złośliwych refleksji. A Hanka nagle:
– Oboje odważni. I on, i ona. Prezentują całemu światu, co mają najcenniejszego. Ona – ciało. On – miłość dla niej.
Zaskoczenie. Dopiero później przychodzi Ewie na myśl, że te refleksje są wynikiem ich obecnej sytuacji. Hanka – kochająca i kochana – dostrzega i ceni przede wszystkim miłość. Ona – opuszczona przez dziecko, a następnie przez tego, z którym miała być do końca – ratuje się kpinami z cudzego szczęścia.
Wracają razem z resztą zwiedzających. Słońce zeszło już nisko, ale ciągle grzeje tak, że w końcu Ewa rozpina swoją wielofunkcyjną sukienkę w kwiatki i idzie z przodu obnażona, choć w opalaczu, z tyłu z trzepotem powiewającej kretonowej łączki. A tak niedawno kpiła z półnagości tamtej dziewczyny. Pociesza się, że jej półnagość jest funkcjonalna, a „Czarna Dama” obnażona była w sposób wyrafinowany, prowadziła z otoczeniem świadomą grę erotyczną.
Wisła znowu oświetlona ukośnie, tym razem od zachodu, ponownie migotliwa, bardziej srebrzysta niż szara płynie potężnym nurtem, próbuje zachęcić do wspólnego biegu, ale łódź – nieskora do dalekich wypraw w nieznane – posuwa się wytrwale trasą wciąż tą samą może już wielotysięczny raz; każda z nich dąży ku własnemu przeznaczeniu.
Wysiadają i idą wałem w kierunku miasta. Zapala się na zachodzie wieczorna zorza. Niebo zaczyna płonąć. Trzy górujące nad Kazimierzem krzyże lśnią purpurowym pożyczonym od zorzy blaskiem, a potem stopniowo boleśnie czernieją na jasnym przedwieczornym granacie wschodniej strony nieba.
W „dziupli” już teraz znośnie. Obrzęd wieczornej toalety skracają do minimum i padają zmordowane na łóżka.
Jeszcze słychać ostry krzyk nocnego ptaka, przychodzi sen.
Ranek wita je deszczowy, chmurny, w gwałtownych porywach wiatru. Teraz dopiero staje się zrozumiała intensywność wczorajszej zorzy. Są zaskoczone, że zlekceważona przez nie radiowa prognoza pogody była trafna, że „głęboka zatoka niżowa przemieściła się z północnego zachodu” aż nad Kazimierz. Zapowiada się trzydniówka. Nie ma sensu siedzieć w „dziupli”, cierpieć z braku luksusu i wyzierać tęsknie przez zadeszczone okno. Zjadają resztki zapasów i zaczynają pakować manatki wyraźnie się ociągając, jakby to mogło przynieść nagłą odmianę pogody. Nic takiego jednak nie następuje i Hanka schodzi na dół, powiadomić panią Łukasikową o decyzji wyjazdu.
Wyjeżdżają z Kazimierza pekaesem dwadzieścia po jedenastej. Ewa, nie mająca w dalszym ciągu pojęcia, dlaczego jej ten wyjazd zaproponowano, i Hanka, która w ciągu całego pobytu nie zdecydowała się tego przyjaciółce powiedzieć.