12

Ona, która przez pół roku nie umiała się modlić, która klękając mówiła tylko: „O Matko Boża!” i to był początek i koniec modlitwy – a nie była to prośba, bo nie śmiała o nic prosić – klęka przed ołtarzem, skąd Niepokalana o ciemnej twarzy, w złotej nad czołem koronie patrzy na nas z miłością; ona, która została wysłuchana, której udało się wytrwać, nie zawieść, nie zdradzić, w sercu z wielkim świętem składa dziękczynienie: „O Matko Boża, ty co mi byłaś pomocą, bądź błogosławiona!” A później jeszcze się modli za duszę ojca i o zdrowie swoich najbliższych – Jurka, Artka i Michasia. Wychodzi z kościoła szczęśliwa, że będą mogli za trzy dni usiąść razem przy wigilijnym stole. Naprawdę razem. Pod pachnącą choinką przywiezioną przez Jurka z ojcowego lasu. Chce swojego męża, ojca swoich dzieci, obdarzyć na gwiazdkę prezentem, który byłby symbolem jej przywiązania, jej miłości, w końcu decyduje się tylko na puszysty szalik i granatowe ciepłe rękawiczki (włoży do nich po złoconym orzechu), rękawiczki na jego wiecznie zmarznięte kościste ręce, na jego kochane, wzruszające ręce, którymi potrafi wyczarowywać przeróżne piękności. Kupuje jeszcze po drodze całą masę innych rzeczy, bo przed świętami zaopatrzenie się wyraźnie poprawiło, i dobrnąwszy do drzwi nie może spod tego wszystkiego wydobyć klucza. Dzwoni. Otwiera Jurek. Bierze od niej siatki, żeby odnieść do kuchni, lecz zamiast odejść, staje z tymi siatkami przed lustrem i sam sobie się przygląda.

– Bardzo przystojny to ja nie jestem.

Uderza ją tymi słowami prosto w serce. Więc zadra pozostała?

– Gdybyś był bardzo przystojny, nie byłbyś sobą, Juriczku. Kogo bym wtedy kochała?

On może i ma ochotę coś odpowiedzieć, uznaje jednak temat za niebezpieczny. Dopiero kiedy, już bez płaszcza, Hanka wchodzi za nim do kuchni, mówi:

– Tak jest dobrze, prawda?

Bierze jego dłoń i przytula do policzka.

– Bardzo lubię twoje ręce. Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo je lubię.

Rumieni się zmieszany.

– Co ty, Hanuś! Nie chcę, żebyś mnie lubiła po kawałku.

Podnosi ku niemu twarz.

– Pocałuj mnie. Lubię także twoje usta.

Całuje jej wargi, oczy, brwi, znowu wargi i Hanka przywiera do niego całym ciałem.

***

Siedzą we czworo przy wigilijnym stole. Choinka, którą przed południem ubrali Jurek i chłopcy, wygląda pięknie. Wisi na niej pełno ozdób zrobionych przez Jurka. Zwierzątka z wydmuszek, pajączki ze słomek, a na szczycie gwiazda, jakiej drugiej nie ma na świecie. Pod choinką szopka z maleńkimi figurkami wyrzezanymi pracowicie przez ojca z myślą o chłopcach, kiedy byli jeszcze maleńcy. Jurek nauczył się robienia tych wszystkich rzeczy od swojej mamy, która potrzebę piękna zamienia bezustannie w różne ozdoby i pożyteczne przedmioty, która w ciągu piętnastu minut z rolki krepiny potrafi wyczarować bukiet kwiatów, umie pisać pisanki, konstruować pająki ze słomy i bibułki. Jeden taki pająk wisi w sypialni, drugi w pokoju chłopców i kiedy leżą w łóżkach, często obserwują jego lekki, bezustanny ruch przy najlżejszym powiewie, jego misterny, niepowtarzalny kształt. Hanka przypomina sobie dane ojcu przyrzeczenie, że los matki będzie przedmiotem jej troski, i niepokoi się. Jurek, który jeździł ostatnio na wieś po choinkę, wrócił zdenerwowany. Matka prosiła go, żeby porozmawiał z Krzysiem, bo ten, nie czując nad sobą ojcowskiej ręki, zaczął zbyt często zaglądać do kieliszka. Próbuje się oderwać od tych niewesołych myśli. Na wigilijnym stole tak, jak kiedyś w jej rodzinnym domu: krupnik grzybowy, smażony karp, kapusta, łazanki z makiem, kompot z suszu. Hanka nie ma ambicji szykowania aż dwunastu potraw. Prezenty zostały rozpakowane zaraz po łamaniu się opłatkiem. Chłopcy nie mogliby jeść ze zdenerwowania, gdyby to odwlekać. Jest w ich rodzinie zwyczaj: na gwiazdkę każdy daje coś każdemu. Hanka dostała od męża apaszkę z jedwabiu, bardzo piękną, aż się zdumiewa, gdzie mu się udało taką wypatrzyć. Artek kupił jej rajstopy, a Miś mydełko z tak okazałą różą na opakowaniu, że jest pewna – to właśnie było przyczyną jego wyboru.

Po wieczerzy gaszą górne światło i tylko przy choinkowych gwiazdkach śpiewają razem kolędy. Szczęśliwie wszyscy członkowie ich rodziny mają zupełnie dobre głosy i słuch, więc koncert jest wspaniały.

– Mamusiu! Ciocia Ewa jutro przyjdzie? – pyta Artek. Pewnie chce się przed nią pochwalić swoimi prezentami.

– Nie, Artusiu. Ciocia pojechała na narty. Pojutrze przyjdzie wujek Michał z żoną. A jutro jedziemy do babci na wieś.

Zabierają się do zmywania systemem taśmowym. Hanka zgarnia resztki, talerze podaje Jurkowi, Jurek myje i podaje chłopcom do wycierania. Po dziesięciu minutach wszystko umyte, uprzątnięte, Hanka siada, żeby czytać chłopcom dalszy ciąg „Potopu”, Jurek z nimi. Rodzice na fotelach, chłopcy u ich nóg na dywanie, wygląda to jak żywy obraz pod tytułem: „Poczytaj mi, mamo”. Kolej na VII rozdział o porwaniu Oleńki i pojedynku pana Wołodyjowskiego z Kmicicem. Jej mężczyźni są tak zasłuchani, tak zafascynowani, że stanowczo protestują, gdy chce przerwać. Więc jeszcze, jak to pan Wołodyjowski jeździł w konkury do Oleńki Billewiczówny.

***

Następny dzień spędzają na wsi. Babcia dogadza chłopcom, podsuwa im przysmaki. Krzyś boczy się na Jurka po otrzymanej od niego reprymendzie, więc Hanka stara się serdecznością go rozchmurzyć. Po kościele idzie z Jurkiem na grób ojca. Jest trochę mrozu, trochę śniegu. Drzewa po sadach w szadzi jak z koronki. Kiedy Hanka chce przy grobie przyklęknąć na krótką modlitwę, Jurek się schyla i pod kolana kładzie jej swoją czapkę. Hance stają w oczach łzy. „Tatku! – mówi w myśli. – Tatusiu! Wszystko dobrze. I nie martw się o mamę. Jeżeli tam w niebie możesz, to złóż podziękowanie za to, co jest”.

Zapalają lampki i wracają. Jurek kłania się sąsiadom. Wybiega im naprzeciw Fiat, wesoły kundelek ochrzczony tak przez Artka w szczenięcym wieku. Obszczekuje ich i podskakując wesoło prowadzi aż do furtki.

W domu stół nakryty. Siadają do gorącego posiłku trochę przemarznięci. Chłopcy za to czerwoni jak buraczki, bo w czasie ich nieobecności prowadzili z kolegami z sąsiedztwa wielką śnieżkową wojnę. Jurek niezadowolony.

– W takie wielkie święto nie powinniście wojować, obowiązuje zawieszenie broni.

– Po święcie to nas już tu nie będzie – odpyskowuje Misiek, ale zaraz milknie zgromiony wzrokiem przez ojca.

– Daj spokój – mówi babcia – niech się wyhasają. Gdzież oni tam w mieście mogą się tak wyskakać.

Krzyś sięga do szafki po butelkę i kieliszki, Jurek go jednak powstrzymuje.

– Zostaw dla gości. My pić nie będziemy.

Stara się odmowę osłodzić uśmiechem, Krzyś znowu zły.

W godzinę później przychodzi ciotka Zosia, owdowiała siostra cioteczna ojca, z córką Jolą, uczennicą szkoły odzieżowej. Obie sympatyczne, wesołe. Ciotka dopytuje się, co u nich, opowiada z ferworem i bardzo dowcipnie różne sąsiedzkie ploteczki. Hanka oczywiście nie ma pojęcia, o kim mówi, ale Jurek zachwycony, pyta jeszcze o to i owo. Spojrzenia Joli i Krzysia co jakiś czas się krzyżują. Może coś z tego będzie?

Hanka pyta:

– Kiedy, Jolu, kończysz szkołę?

– Już niedługo, w czerwcu.

– Nigdy do nas nie zajrzysz.

– Haniu! Kiedy? Toż ja biegnę z pociągu do szkoły i ze szkoły do pociągu. A jeszcze mam w domu trochę szycia. To ta, to tamta prosi, żeby coś uszyć.

– Złote ręce ma dziewczyna – mówi ciotka i wiadomo, że nie bez przyczyny chwali Jolę przy Krzysiu i matce.

Trzeba się zbierać. Matka wtyka im okazałą struclę z makiem.

– Bierzcie, bierzcie, kochani. Jajek nie mam, bo poszły do ciasta, to zabierzcie razem z ciastem.

Całuje chłopców w głowy, Hankę i Jurka w policzki.

– Dziękujemy! Do widzenia!

***

Drugi dzień świąt. Na obiad mają przyjść Aldonka i Michał. I rzeczywiście, wkrótce się pojawiają. Wieje od nich mroźnym powietrzem. A razem z nimi Andrzej, brat Aldony, który przyjechał spędzić tutaj święta. Zdemaskowany jako kierowca, zostaje zaproszony przez Artka do obejrzenia kolekcji samochodów, Aldona w tym czasie mówi:

– Przepraszamy, że z gościem, ale Andrzej przyjechał dość niespodziewanie. Był więc z nami na wigilii u mamy Michała, wczoraj u Jadzi i dzisiaj wypadało go też zabrać. – Po chwili dodaje: – Pewnie spodziewał się spotkać u was Ewę.

– Dobrze, że wyjechała na świeże powietrze – mówi Hanka. – Nie najlepiej ostatnio wyglądała. A jeśli chodzi o Andrzeja, to chyba nie sądzisz, że w święta może sprawić kłopot nakarmienie jednej osoby więcej.

Wracają Artek z Andrzejem. Przedmiotem ich nadal z ożywieniem prowadzonej wymiany zdań są oczywiście samochody. Zaraz włącza się do tej rozmowy Michał. Hanka patrzy porozumiewawczo na Aldonę i Jurka.

– Baw, Jurku, Aldonkę. Ja idę do kuchni.

Niebawem, ku jej zdumieniu, pojawia się w kuchni Andrzej deklarując pomoc. Przypomina się Hance, co mówiła Ewa, że chciał ją zamordować, i robi się jej nieswojo. Ale Andrzej nie wykazuje żadnych złych skłonności. Zaczyna się krzątać po kuchni i po chwili ogarnia Hankę podziw. Człowiek, który po raz pierwszy jest w tym pomieszczeniu, z absolutną pewnością i bezbłędnie sięga do szafek, wyjmuje talerze, sztućce, zupełnie jakby miał w środku wmontowany radar. Może to właśnie przejaw jego nienormalności? Potem idzie nakryć stół. Wraca i dopiero wtedy pyta:

– Ewa przypadkiem do was nie przyjdzie?

– Wyjechała na narty.

– Ach, tak – mówi niosąc do pokoju jednocześnie dwa półmiski z wdziękiem i sprawnością zawodowego kelnera.

Po obiedzie zaczyna opowiadać różne szalenie interesujące rzeczy o pracy w kopalni. Chłopcy zapatrzeni w niego jak w obraz. Wreszcie goście zaczynają się żegnać. Andrzej jeszcze dzisiaj musi wracać na Śląsk. Wychodzą.

W czasie zmywania naczyń niezawodnym taśmowym systemem Hanka rozmawia z mężem.

– Ten Andrzej, cóż to za zdumiewający człowiek! – i opowiada o tych jego radarowych właściwościach. – A jak on mówił o kopalni! Widać, że to jego pasja. Szkoda, że Ewy nie było.

Jurka dziwi jej myślowy przeskok.

– Dlaczego? – Ale zaraz się domyśla. – Znowu chcesz się bawić w swatkę? Taki mężczyzna jak on nie potrzebuje niczyjej pomocy – dodaje z odrobiną zazdrosnego podziwu.

– Każdy potrzebuje czasem pomocy – odpowiada Hanka. – No, a teraz do wyboru: telewizja czy „Potop”?

– „Potop!” – wołają chórem.

Tegoż wieczoru Jurek leżąc w pościeli obok żony wspomina:

– Dawno temu, kiedy byłem jeszcze mały, kładłem się do łóżka i póki nie zasnąłem, patrzyłem w niebo. Wypatrzyłem wtedy niewielką gwiazdkę. Wszystkie były złote, a ta miała blask innej barwy, świeciła błękitno. Kochałem ją. Była jakby uosobieniem moich nie sprecyzowanych jeszcze marzeń. Pozdrawiałem ją każdego bezchmurnego wieczoru. Była moją otuchą, towarzyszką nocnej samotności. I teraz, kiedy trzymam cię w ramionach, jest tak, jakby ta błękitna gwiazdka spadła ku mnie z nieba.