13
Czerwone i złote małe, lśniące kółeczka bezustannym obrotowym ruchem unoszą się ku górze, odpływają, jednak zaraz rodzą się nowe o nieco innym odcieniu i rozpoczynają swój taniec, swoje pływanie w przestrzeni coraz wyżej, coraz wyżej, a kiedy mocniej zaciska powieki, rozpościera się nad nią świetlisty welon rozwleczony jak mgła, towarzyszy temu przeciągły wibrujący dźwięk, dość ostry, dość wysoki, bardzo piękny, który po jakimś czasie zaczyna jednak męczyć, tak samo jak to przepływanie drobnych, ruchliwych świetlistości; otwiera oczy. Przerażona twarz Tomasza.
– Eli! Ja dzwonię po pogotowie!
Próbuje protestować, ale usta wcale nie myślą się otworzyć ani głos wyjść z gardła. Powieki opadają. I znowu zaczyna się ten przedziwny czerwono-złoty taniec, tylko ton, który mu towarzyszy, jest trochę niższy, w barwie przypomina elektroniczne organy, i po chwili męka tego dźwięku i tego tańca jest nie do zniesienia. Chce niecierpliwie się otrząsnąć. Ruch jej głowy na poduszce chyba przeraża Tomasza, bo czuje, jak bierze jej głowę w obie dłonie, lekko unosi, próbuje przytrzymać, a głowa w jego rękach trzepoce jak ryba porzucona na piasku, której brak wody i powietrza. Kładzie ją, dzwoni po pogotowie. Potem przynosi wody, próbuje ostrożnie łyżeczką wlewać jej do ust. Ewa nie może przełknąć, ale ten smak na obrzmiałym języku, na spękanych wargach jest boski. Piją zsiadłe mleko z kubeczków w czerwone i różowe serduszka, a potem Zygmunt w podzięce bierze tamtą kobietę w ramiona i całuje obrzmiałe usta koloru świeżych malin. Serce zazdrosne – zaczyna boleć. „Tipi! – krzyczy – co robisz?” Tuż ponad jej głową przefruwa bocian niosący w dziobie zaskrońca, wachluje ciężko skrzydłami, a za nim kracząc wrony. „Co tobie, córeczko?” – pyta ojciec. Kładzie jej na czole rękę – bardzo szczupły i zmęczony, jakby dopiero wrócił z pracy ze szpitala. Podnosi z trudem powieki i widzi jego biały fartuch, ale wyżej twarz kobiety, równie zmęczona i jakby zafrasowana. Rusza ustami. Coś mówi. Ewa jednak nic nie słyszy, ale tylko z tego co mówi ona, bo słyszy bardzo wyraźnie głos Zygmunta: „Ewuszka! Jesteś piękniejsza niż te leśne dzwonki” – dzwonki, dzwonki, dzwonki… Kładzie mu głowę na piersi i jest jej dobrze, spokojnie, mech pod nimi miękki jak aksamit, górą korony zielono-rudych sosen. Odpocznie. I zaraz tańczą walca. Wir tańca porywający kołysze. „Tipi! Jak bezpiecznie w twoich ramionach!” Nadlatują wrony, zaczynają targać sukienkę, włosy. Gdzie Zygmunt?! Dopiero ją trzymał w objęciach. „Tipi, ratuj! Tipiii!” Zapada w ciemność.
***
Wydobywa się stopniowo z topieli. Najpierw docierają do niej odgłosy. Ćwierkanie wróbli i pogruchiwanie synogarlic – złych, że w karmniku za oknem nie ma dla nich pokarmu. Trzeba wstać, nasypać im kaszy. Okazuje się – brak jej sił. Nie może się podnieść. Otwiera oczy. Skrawek letniego Kazimierza wita ją jak każdego dnia. Przez uchylone do „salonu” drzwi widzi śpiącego na wersalce Tomasza. Wraca pamięć. Gorączka zaczęła się jej podnosić już w pociągu. Od razu skoczyła dość wysoko. W przeniesieniu do taksówki plecaków i nart pomogło im dwu młodzieńców, którzy jechali w tym samym przedziale. Ale jak dotarli do domu, nie pamięta. Zdaje się, że Tomek wzywał pogotowie. Jaki dziś dzień? Patrzy w okno. Ogromne śniegowe waciki spadają łagodnie w dół. Po jazgocie wróbli poznaje – pewnie rano, bo tylko z samego rana tak domagają się jedzenia. Nadal ma wysoką gorączkę, ale po nocy widocznie trochę spadła. Pić! Sięga po stojącą obok szklankę z herbatą i strąca coś na podłogę. Tomasz podrywa się w jednej chwili. Przychodzi.
– Pić!
Przytrzymuje i szklankę, i głowę, a potem delikatnie składa ją na poduszce:
– Okropnie mnie nastraszyłaś – mówi.
– Jaki dzisiaj dzień?
– Sylwester.
Ach! Więc nie pójdzie z Tomaszem na bal w swojej jasnozielonej sukni, w której wygląda jak rusałka.
– Proszę, wyjmij z szafy sukienkę i powieś ją na wierzchu, na drzwiczkach. Będę sobie wyobrażała, że szykuję się na bal.
Tomasz spełnia prośbę, ale ona tylko raz omiata suknię wzrokiem, a później patrzy w okno na kłębuszki waty spadające tanecznie z nieba. Z pamięci napływa melodia walca, którego tańczyła z Zygmuntem w czasie pierwszego z nim sylwestrowego balu – szczęśliwa, szczęśliwa, szczęśliwa… „Dość mam tego! – krzyczy w twarz rodzicom. – Dość mam tych waszych ciągłych rozmów o szpitalu! o chorobach! o ciekawych przypadkach! Ja jestem normalny człowiek!” Szpitale, lekarze, kliniki, specjaliści! A jej maleńkiej nie uratowali. Łzy płyną po twarzy. „Tipi! Co oni zrobili z naszą Kasieńką?…”
– Elinko! Nie płacz! Coś cię boli?
Dusza boli. Czuje na czole chłodną dłoń. „Och, Tipi! Tipi! Nie zostawiaj mnie!” Ojciec wchodzi z twarzą bladą, jakby wyciętą z papieru; wrócił z więzienia. Stoją we troje bez słowa, w ciszy, wielkiej krzyczącej ciszy. Nad nią rozgwieżdżone niebo i widzi – spada z niego gwiazda. Otwiera oczy. Na drzwiach szafy wisi sukienka. Jej barwa w mroku pokoju przygasła, fałdy spływają ku dołowi i ma przez to w sobie coś z gotyku, z jego surowości i cierpienia. Usta! Boleśnie zaschnięte. Pić! Za oknem dalej pada śnieg. „Puchowy śniegu tren…” – melodia grana niegdyś na skrzypcach przez ojca wznosi się, łka. Boże! Ileż dziecięcych łez wylała nad tą zhańbioną, zamarzniętą dziewczyną. „Pić! Pić! Tomasz! Zostawił mnie. Odszedł. Tak jak oni wszyscy – matka, ojciec, Kasia, Zygmunt. Kimże ja jestem? Tą, która była, czy tą, która jest?” Udaje się jej wyciągnąć rękę i zapalić lampkę. W drzwiach staje Tomasz. Widocznie siedział obok w pokoju.
– Pić!
Poi ją troskliwie. Ciemny zarost na policzkach – wcale nie golił się dzisiaj.
– Nie ogoliłeś się na bal? – uśmiecha się do niego z wysiłkiem. – Muszę zmienić koszulę. Ta zupełnie mokra.
Przebiera ją, obmywa gąbką maczaną w ciepłej wodzie.
– Już. Już daj spokój. Strasznie zimno.
Potem robi zastrzyk. Więc i to potrafi?
– Która godzina?
– Po dziesiątej.
– Niedługo zacznie się Nowy Rok. Ogól się, proszę.
Idzie do łazienki i wraca ogolony.
– Jak ty sobie poradziłeś z tym wszystkim?
– Zadzwoniłem do Michała. Przywiózł lekarstwa i zrobił zakupy. Nie mogłem cię zostawić. Byłaś nieprzytomna.
– Tak. Wiem. Majaczyły mi się takie dziwne rzeczy.
– Ciągle wołałaś „Tipi”, co to za imię?
Milczy przez chwilę zapatrzona we wspomnienia.
– Dawno, dawno mój ojciec miał młodego, pięknego wyżła, którego zabierał na polowania. Kiedy Tipi biegł za zającem, wyglądał jak uosobienie dążenia pod wiatr…
Opadają jej powieki. Zasypia.
Kiedy się budzi – za oknami słońce, śnieg. Skrzy się tak, że razi w oczy. Odwraca z wysiłkiem głowę. Na drzwiczkach szafy nadal wisi niedoszła balowa sukienka. Jej piękna zieleń – jak toń strumyka wśród traw, gdzie w dzieciństwie łowiła barwne traszki.
A więc przespała całą noworoczną noc? Gorączka opadła. Może sama sięgnąć po szklankę. Tomasz śpi. Jego ciemna głowa bezwładnie spoczywa na krawędzi wersalki. Jak dobrze już zna to jej znużenie. Przez cały tydzień pobytu pod Turbaczem Tomek każdego wieczoru padał nieprzytomny ze zmęczenia. Przekręcając się z boku na bok zacinał z bólu zęby. Pierwszy raz w życiu na nartach. Bez treningu. Uparty jak osioł zwlekał się z trudem rano i razem z innymi szedł na stok. Tamci, wszyscy od niego młodsi, przeważnie dobrze jeżdżący, śmigali mu przed nosem, jakby ich niósł wiatr. Ewa próbowała być w pobliżu. Ale kiedy udzieliła mu wszystkich podstawowych wskazówek i pozostało mu tylko trenować, kazał jej pójść sobie. Może się wstydził swojego niedołęstwa, a może chciał, żeby mogła pojeździć sama. I rzeczywiście, rzuciła się z radością do jeżdżenia. Rzadko o tej porze roku bywa tak znakomity śnieg. Wieczorami w świetlicy schroniska wszyscy zbierali się na śpiewy przy gitarze i opowieści. Tomek siedział obolały, zły, zazdrosny o bezpośrednie, koleżeńskie kontakty Ewy z pozostałymi chłopcami, o to, że mówili sobie po imieniu, pomimo że dopiero tam się poznali. Nie rozumiał tych obyczajów wyniesionych z turystycznego szlaku, gdzie wszyscy od pierwszego dnia są członkami jednej grupy, gdzie mówienie sobie przez pan jest dziwactwem. Kiedy padł wieczorem na łóżko po pierwszym morderczym treningu, Ewa chciała przy nim zostać. Położyła mu rękę na czole, a on szarpnął się jak dziki koń.
– Nie chcę twojej litości! Idź do świetlicy, do tych twoich Zenków, Jacków i Marków.
Więc poszła. Kiedy wrócili roześmiani, rozgadani, Tomasz nie spał, ale leżał z nosem wtulonym w poduszkę i wcale na nich nie spojrzał. Prowadzili jeszcze rozpoczętą w świetlicy rozmowę, pełną kalamburów, przenośni i żartów, śmiali się z byle czego. W sześcioosobowym pokoju spali z nimi: Gosia – studentka biologii, chłopak Gosi, jej brat oraz kolega brata. Ewa i Tomasz, którzy przyjechali wcześniej, zajęli dwa dolne łóżka zwrócone ku sobie głowami. Wkrótce zapanował spokój. Pokoik był na piętrze i do okna zaglądała świerkowa gałąź oświetlona księżycowym blaskiem. Ewa przekręciła się na brzuch i wsunęła delikatnie palce we włosy Tomka. Dalej leżał bez ruchu. W końcu jednak ujął jej rękę, przytulił do niej policzek. Wydało się jej, że twarz ma mokrą od łez, ale nie była tego pewna. I tak każdego kolejnego wieczoru czekała na ten krótki moment pieszczoty. A potem wstawał nowy dzień i po śniadaniu szli z nartami na stok. Tomek ubierając się syczał z bólu. Młodzież dyskretnie niczego nie zauważała. Ale kiedy szóstego dnia, już po kryzysie, mógł się ruszać nieco sprawniej, zaczęli się do niego z sympatią uśmiechać, jakby go przyjęli na członka narciarskiego klanu. Dwa dni później wyjeżdżali. Ewa chciała zdążyć na sylwestrowy bal plastyków organizowany w piwnicach domu kultury. W pociągu zaczęła jej się podnosić gorączka.
Uśmiecha się do Tomasza, który właśnie otworzył oczy. On wyskakuje ze śpiwora, przychodzi, siada na krawędzi tapczanu.
– Szczęścia w nowym roku, Elinko!
– I tobie, Tomku, szczęścia.
– Ty jesteś moim szczęściem.
– W tej chwili to raczej nieszczęściem i to odrobinę głodnym.
– Już, zaraz – podrywa się, wychodzi.
Jak długo nie trzymał jej w ramionach. A jeszcze niedawno nie była sobie w stanie wyobrazić, że może istnieć choć dobę bez jego czułości. Wraca ubrany w dres, ogolony, z dwoma kromkami bułki z szynką i szklanką herbaty. Wyłuskuje z opakowań lekarstwa.
– Przynieś tutaj swoje śniadanie. Zjemy razem.
Przynosi więc i dla siebie herbatę i kanapki. Siada na krześle przy sekretarzyku. Ewie udaje się zjeść tylko jedną kromeczkę.
– Och! Elinko, co z ciebie zostanie, jak nie będziesz jadła?
Oczy znowu kleją się do snu, więc Tomasz zabiera talerzyk i prawie pustą szklankę. Ewa zapada w sen bez majaków, spokojny.
***
Tomasz dzisiaj poszedł już do szkoły. Ewa ma jeszcze dwa dni zwolnienia. Wykorzystuje nieobecność Tomasza i trochę chodzi po mieszkaniu. W kuchni nie pomyte naczynia, ale nie ma ochoty ich myć. W przedpokoju stoją ciągle narty i nie rozpakowane plecaki. Dwutygodniowy kurz. Zmęczona tą podróżą przysiada na krześle w pokoju. Na wprost ma „Przestrzeń ograniczoną”. Obraz Aldony przedstawia pejzaż utkany z jasnej zieleni i błękitu, a w nim centralnie umieszczony przezroczysty sześcian. W jego wnętrzu siedzi młoda kobieta. Nie sama. Razem z nią w jednym z górnych rogów szklanej klatki – motyl o barwnych skrzydłach. Wszystko to podświetlone różowawą poświatą jakby porannej zorzy. I patrząc wielokrotnie na ten obraz, nigdy Ewa do końca nie odkryła, w jaki sposób Aldona osiągnęła to wrażenie brzasku, którego źródło znajduje się już poza płaszczyzną płótna, który nadchodzi skądciś tam… Postać dziewczyny wyraża tak wiele. W zależności od samopoczucia, od nastroju, odkrywała tu: zagubienie, obojętność, rezygnację, rozpacz, napięcie, oczekiwanie, znużenie, ale najkrótszą, najcelniejszą recenzję tego obrazu dał Zygmunt, kiedy powiesiwszy go na ścianie siedli oboje, żeby na niego popatrzyć.
– Ten obraz boli.
Tak Zygmunt zaskakiwał czasem Ewę swoimi ocenami.
Gdy w jakiś czas po śmierci Kasi zaczęła pisywać wstępy do katalogów, recenzje z wystaw, często idąc do pracowni artysty zabierała Zygmunta, aby usłyszeć te jego impresyjne spostrzeżenia, które przydawały jej rozważaniom nowego oddechu. Zygmunt szedł chętnie. Coś go w tym interesowało. Nie odkryła jednak, czy bardziej twórczość, czy sami twórcy, o których także wypowiadał celne, czasem odrobinę złośliwe uwagi.
=1Dziś „Przestrzeń ograniczona” jest dla Ewy symbolem nadziei na nowy, szczęśliwy rok. „Zaczekaj! – mówi głośno do tej uwięzionej. – Zaczekaj! On przyjdzie razem ze świtem i rozbije tę twoją okrutną, bezbarwną klatkę.” Myśl Ewy biegnie do Tomasza. Już nie jest dla niej tym, czym był dwa tygodnie temu – fascynującym kochankiem. Teraz jest czymś więcej. Jej wsparciem w potrzebie. Ale wyjątkowo ważny wydaje się Ewie ich wspólny pobyt w Gorcach. Tam za jego twarzą piękną odkryła jeszcze inne twarze. Jak krótko z nim jest. Zaledwie ponad dwa miesiące. Większość tego czasu to nieustanne święto wzajemnego pożądania. Wymiany czułych słów, które wie, jak z czasem zmieniają barwę – ot, zasuszone kwiaty. Teraz chce o Tomaszu wiedzieć wszystko. O jego pragnieniach, jego marzeniach, jego troskach i chce być dla niego czymś więcej niż partnerką w grze erotycznej. I ma nadzieję, że jest. Ma nadzieję… Dziewczyna ze szklanej klatki patrzy na nią oczami pełnymi nadziei. Po jej ustach błąka się cień uśmiechu tak blady, że innego dnia niewidoczny. Aldonka! Będzie matką. A ona? Jeżeli tak, kto będzie ojcem jej dziecka? Tomasz? Urodzi mu syna o szarych oczach ojca.
Osłabła. Z trudem udaje się jej dobrnąć do pościeli. Zapada w jej przytulność i w sen.
***
Prowadzą z Tomaszem nie kończące się rozmowy o wszystkim. O rodzinnych domach, o studiach, o tym co robili za „Solidarności”, o pracy. Dopiero teraz Ewa się dowiaduje, że Tomasz uczył kiedyś w jednej szkole ze Stefanem Antarkiem. Spotkali się na dzień przed wernisażem i Stefan zaprosił go na otwarcie wystawy. Okazuje się więc, obecność Tomka w BWA była raczej przypadkowa.
– Ale i tak bym cię odnalazł. Już wiedziałem, do której szkoły przeszła Lisowska. Miałem następnego dnia zadzwonić, zapytać, gdzie pracujesz.
„Dobrze, że do tego nie doszło” – myśli Ewa.
Innym razem Tomek opowiada, jak to jego ojciec, syn szewca z Zamościa, wrócił w 45 roku do Lublina jako młody, piękny kapitan Wojska Polskiego i pojął za żonę córkę mecenasa Celińskiego. Jak pod wpływem teścia skończył prawo i po odbyciu praktyki przeniósł się z żoną i synkiem do Zamościa, aby tam zamieszkać w domku rodziców. Dziadek Tomka prócz szewstwa zajmował się amatorsko astronomią i miał na poddaszu zainstalowaną lunetę. Mały Tomek spędzał z dziadkiem przy tej lunecie długie godziny patrząc w gwiazdy, póki starszy pan nie zakończył żywota w czasie nocnej obserwacji nieba. Tomek właśnie wtedy poszedł do szkoły, nie odczuł więc bardzo dotkliwie śmierci dziadka. W szkole średniej miał znakomitego nauczyciela matematyki. Przy jego pomocy on i jeszcze dwu innych uczniów przygotowali się do olimpiady. W trzeciej klasie Tomasz i jeden z jego kolegów dobrnęli do finału. Mieli już indeks „w kieszeni”. W mieszkaniu po zmarłych wcześniej babce i dziadku Celińskich gospodarzyła młodsza córka Emilia, śpiewaczka, gwiazda operetki, która przyjęła adepta studiów matematycznych pod swoje opiekuńcze skrzydła. Tomasz nigdy nie zapomniał swojego nauczyciela matematyki, znakomitego pedagoga, człowieka o nieprzeciętnej umysłowości i dużej kulturze osobistej. Postanowił pójść w jego ślady. Zrezygnował z atrakcyjnej prestiżowo propozycji zostania na uczelni. Zrezygnował z atrakcyjnej finansowo propozycji zatrudnienia w dziale ekonomicznym Fabryki Samochodów Ciężarowych. Chciał uczyć w szkole. Jaki był początek jego zmagań pedagogicznych, Ewa wiedziała. Potem, w męskiej zawodówce, było już daleko lepiej. Cztery lata temu Tomasz pomyślał o doktoracie. Spotkał swojego dawnego profesora i to on go zachęcił, podsunął temat.
– To był jeden z najtrudniejszych okresów w moim życiu. W końcu musiałem wziąć urlop. Rok temu zostałem doktorem. Moje dawne miejsce w pracy było od września zajęte. Zaproponowano mi przejście do liceum. – Potem wraca jeszcze myślą do czasu pisania doktoratu. – Musiałem powtórzyć prawie cały program studiów. Nie miałem świąt ani wakacji. Ileż razy żałowałem, że się dałem na to namówić. A teraz się okazało: gdyby nie doktorat, nie zmieniłbym pracy, a gdybym nie zmienił pracy, pewnie nie spotkałbym ciebie.
– Może spotkalibyśmy się od razu na wernisażu Antarka? – uśmiecha się Ewa. – Podobno co komu przeznaczone, to go nie minie.
Innym razem Ewa mówi:
– Nie bardzo rozumiem, dlaczego zdecydowałeś się się na ten doktorat. Chyba niewiele przez to zyskałeś?
– Pamiętasz? To był stan wojenny. Moi koledzy wcześniej internowani – jeden, drugi – wyjeżdżali za granicę. Ja, uczący matematyki, nie byłem ważny. Ale przecież wszyscy chcieliśmy coś wtedy zrobić. Jakoś ratować to, co się tak pięknie zapowiadało. Spotkałem profesora Matuszewskiego. Powiedział mi: „Póki nie może pan zrobić nic więcej, niechże pan zrobi doktorat”.
O, Boże! Czy pamięta? Zygmunt, Karol i inni – internowani. Chodzi po mieszkaniu, po którym się walają rozrzucone w czasie rewizji książki. Wszystko co potrafi zrobić, to chodzić po tym mieszkaniu. Tam i z powrotem, tam i z powrotem. Godzinę, dwie. Potem nagle wkłada płaszcz i biegnie pod „Solidarność” na Królewską. Gmach obstawiony oddziałami ZOMO uzbrojonymi w pałki, hełmy i tarcze. I tłum. Napierający tłum…
A potem internowani stopniowo wracają i zaczynają wyjeżdżać za granicę.
– Przecież wtedy wyjechał Zygmunt – mówi, i Tomasz speszony milknie.
Któregoś dnia Ewa się dowiaduje, że kiedy przyszła do szkoły do Hanki, Tomasz jednak rozpoznał w niej Ewę Kwiatkowską i Hanka potwierdziła tylko jej tożsamość. Wyraża powątpiewanie, czy rzeczywiście tak było.
– Ja nawet pamiętam, że w dzienniku było napisane Ewa, wcale nie Ewelina. Dobrze to pamiętam. Pamiętam też, jak siedziałaś w ławce i słońce oświetlało ci głowę. Twoje włosy krótko przycięte, w tym słońcu bardzo piękne, bladozłote, wyglądały jak świetlista aureola. W każdej minucie czekałem, żebyś na mnie spojrzała, żebym mógł zobaczyć twoje bursztynowe oczy i brwi jak jaskółcze skrzydła.
– I nie przeszkadzało ci moje matematyczne matołectwo?
– Owszem. Bolało mnie. I miałem świadomość, że przez trzy miesiące w niczym ci nie pomogę. No a potem! Dopiero wydałem się sobie śmieszny. Mila i ty! Czy to nie dość? Wszelkie przypowieści o przewrotności niewieściej stały się dla mnie esencją mądrości.
– Kochałyśmy się w tobie wszystkie! Musiałam się jakoś wyłamać z tego zbiorowego odurzenia. Moja indywidualność tego się domagała. Chciałam też ratować moje biedne koleżanki. Chyba niewiele zdziałałam, choć to dzięki mnie zostałeś „Cynamonem”. Moja przyjaźń z Hanką wisiała wtedy na włosku. Musiałam w końcu zaprzestać kpinek z twojej osoby. Już tylko konsekwentnie zdobywałam kolejne dwóje.
– Skoro byłaś, jak to pani Załuska określiła, „wybitnym talentem matematycznym”, skąd się znalazłaś na historii sztuki?
Opowiada mu wtedy o swoim domu.
– Matematyka! To było ciągle za blisko tego klimatu. Musiałam uciec gdzieś dalej. Gdybym uznała, że mam dość zdolności, zdawałabym na Akademię. Czasem żałuję. Trzeba było spróbować.
Te nie kończące się rozmowy Ewa i Tomasz prowadzą we wszystkich wolnych chwilach. Dzielą się też przeżyciami z bieżącego dnia. Jakby nadrabiali tamten poprzedni okres, kiedy tak dużo było między nimi milczenia.
***
Pewnego dnia Ewa postanawia znaleźć w sklepach kilka mało osiągalnych rzeczy, jak: rajstopy, szampon i materiał na wiosenną kreację, który powinien być niedrogi, ładny i w wiosenny wzór. Próbuje przekonać Tomka, żeby z nią nie szedł, bo wie, takie błąkanie się po sklepach dla osoby nie zainteresowanej zakupami jest wątpliwą przyjemnością, ale on się upiera, idzie razem z nią. Wracają wykończeni, za to z dwoma butelkami szamponu.
– Widzisz – mówi Tomek – przydałem się. Gdyby nie ja, miałabyś tylko jedną. A teraz pić! Bo zginę.
Nie mają chęci czekać, aż zagotuje się woda na herbatę. Nalewają do szklanek mineralnej z sokiem i padają na fotele. Już mrok, ale nie chce się im zapalać światła. Umęczone nogi kładą na stoliku.
– I to wszystko dla dwu butelek szamponu – wzdycha Tomasz.
– Po dziurki w nosie mam tej metropolii. Na sobotę i niedzielę zabieram cię w plener.
– Dokąd?
– Aaa… To będzie niespodzianka.
Nagle słyszą – ktoś forsuje zamek w drzwiach. Ktoś wchodzi do przedpokoju. Tomasz patrzy na Ewę z niemym pytaniem, ona jednak jest równie zaskoczona. Przelatuje jej przez myśl: „To włamywaczy złudził brak światła w oknach”. Zapala lampę na znak, że mieszkanie nie jest puste. Ale tam nikt się nie cofa w popłochu, więc odważnie idzie do drzwi, otwiera…
W przedpokoju wiesza kurtkę – Zygmunt. Ameryka nie zmieniła ani jego samego, ani jego stroju. Dalej jest w dżinsowych spodniach i w grubym swetrze, jakby właśnie wrócił z rajdu. I jakby wrócił z rajdu, mówi:
– Cześć, Ewuszka!
– Cześć! – odpowiada i cofa się do pokoju.
Zygmunt idzie wprost do niej i dopiero w drzwiach zauważa, że nie jest sama.
– Dzień dobry – mówi do Tomasza i ten wstaje.
– Dzień dobry.
A Ewa:
– Poznajcie się, panowie! Zygmunt Szeliga, mój były mąż. Tomasz Furtak, mój były i obecny nauczyciel – cytuje z układną grzecznością.
Stoją naprzeciw siebie, nie kwapiąc się bynajmniej do uścisku dłoni. Ewa obserwuje ich z odrobiną złośliwej satysfakcji. Potem nagle Tomasz ustępuje z placu.
– Chyba pójdę – zwraca się do Ewy.
Może czeka, żeby go zatrzymała, ale ona milczy.
Idzie z nim do przedpokoju.
– Ewa! – mówi Tomasz. – Ewa! – bezradnie.
– Więc już nie jestem Elinką?
Marszczy brwi, jak zwykle kiedy uda się jej boleśnie go zranić.
– Zadzwonię jutro.
Milcząc otwiera przed nim drzwi.
***
Tomasz telefonuje każdego kolejnego dnia.
– Eli?… – pyta i Ewa wie, że jest to pytanie o wszystko.
– Jeszcze nie – odpowiada za każdym razem.
Po dziesięciu dniach Tomasz nagle dzwoni wieczorem.
– Jestem na dole. Mogę przyjść? – głos ma schrypnięty.
Milczy przerażona – nim, sobą, Zygmuntem, swoimi uczuciami, tym całym chaosem. Strach, że będzie chciał ją dotknąć. Tomasz to milczenie bierze za zgodę. „Idę!” – mówi i odkłada słuchawkę.
Otwiera mu i natychmiast się cofa. On to oczywiście zauważa.
– Jesteś sama? – pyta. A przecież nie to chce naprawdę wiedzieć.
– Zygmunt wyjechał tydzień temu.
Stoi. Nawet nie próbuje rozpiąć płaszcza, bo już wie. To „jeszcze nie” od siedmiu dni – to nie z powodu obecności Zygmunta. Czeka. A ona nie ma pojęcia, co powiedzieć. Co jeden ciężko chory człowiek ma powiedzieć drugiemu ciężko choremu?
– Mogę zostać?
– Nie wiem – odpowiada.
Tomasz zaczyna powoli rozpinać płaszcz. A ona idzie do swojego pokoju, wchodzi na tapczan i trwa tam z podkulonymi nogami, bez zapalania światła, z brodą na kolanach, zwinięta, osobna.
Tomasz waha się, czy iść dalej. W końcu przychodzi, siada na krześle. Nie zgaszona w przedpokoju lampa oświetla smugą wnętrze. Stylowy sekretarzyk, kryształ lustra. W tym lustrze odbija się teraz Tomasz – więc jest ich dwu, siedzących bokiem, opartych głowami o ścianę. Oczy mają przymknięte i trwają bez ruchu tak długo, aż Ewę ogarnia pewność, że nie żyją. Przejmujący strach ściska jej gardło.
– Tomasz!
Obaj wolno podnoszą powieki.
– Myślałam, że stało ci się coś złego!
– Chyba tak! – odpowiada po chwili. – Wszystko zrozumiałem w ciągu tych dziesięciu dni.
– Ja wprost przeciwnie. Wszystko przestałam rozumieć.
Ale on – jakby nie słyszał.
– Ty ciągle kochasz Zygmunta. Ja to tylko tak, żeby go zastąpić.
Głupiec! Egocentryczny głupiec! Zaczyna się w niej kotłować, więc mówi głosem ostrym jak lancet:
– Zapewne chcesz, zapewne czekasz, żebym zaprzeczyła. Żebym powiedziała: Mylisz się. Tylko ciebie kocham! Ty jesteś jedyny na świecie! Ale nie usłyszysz ode mnie nic takiego, ponieważ ja nie wiem. Rozumiesz? Ja nie wiem, jak to jest! I po to, żeby się dowiedzieć, poszłam z Zygmuntem do łóżka. Nie raz! Ale i drugi, i trzeci! I dalej niewiele wiem – kończy prawie szeptem.
Ugodziła go.
– O Boże! – mówi Tomasz. Podnosi się i macając ręką ścianę wychodzi z pokoju, a potem także z mieszkania.