23
„Miły mój! Oto leżę w trawie i pięknieję dla ciebie. Oto pięknieję dla ciebie. Dla ciebie! Miły mój, popatrz na mnie.”
I Tomek przywołany myślą na nią przenosi błądzące po zieloności spojrzenie. Ewa widzi, jak stopniowo, coraz bardziej zaczyna ją dostrzegać, jak jego oczy – nagle rozpromienione – chłoną jej widok, w końcu mówi:
– Wyglądasz jak najprawdziwsza łąkowa rusałka. Jeszcze trochę, jeszcze chwilka i całkiem mi się zapodziejesz w tej trawie i w tych kwiatach.
– Zdaje się, Leśmian nie jest ci obcy?
Ewa uśmiecha się do niego sennie, trochę odurzona intensywnością zapachów unoszących się nad rozkwitłą przestrzenią. Patrzy na niego spod półprzymkniętych powiek. Do jego szarych oczu zakradła się odrobina błękitu, ciemne brwi szerokie, prawie zrośnięte, a przez to jakby chmurne, czoło obrzeżone szorstką otoczką przyprószonych siwizną włosów, usta o gorzkawo wygiętych wargach, męskie, kochane, najukochańsze… Tomek jest w koszuli w niebiesko-szarą kratę, tej samej, w której zastała go w pokoju nauczycielskim przyszedłszy do Hanki, i wydaje się jej teraz, że wtedy natychmiast go pokochała, a przecież to nieprawda, bo dopiero kiedy ją przytulił pod drzwiami w przedpokoju wychodząc po pierwszej wizycie, dopiero wówczas zapragnęła, żeby znowu jak najszybciej wrócił, położywszy się tego wieczora zaraz zaczęła na niego czekać i gdyby zawrócił jeszcze raz, rzuciłaby się bez pamięci w jego ramiona, ale zobaczyła go dopiero następnego dnia, stał na przystanku, gdzie zwykle wysiadała, i musiał stać długo, był trochę zmarznięty, nagle się ochłodziło, zaczął wiać przejmujący wiatr, a była jeszcze na poczcie i w sklepie, więc nie wróciła prosto z pracy, miała czas sobie powiedzieć: „Nie znam człowieka, trzeba choć trochę zaczekać, nie znam przecież człowieka”, niewiele jednak było tego czekania, zaledwie siedem dni, zanim go zaprosiła do swojego łóżka, a właściwie tylko cztery, bo przez trzy dni był w Krakowie, nie widywała go, tyle że tęskniła jak szalona za tym zupełnie obcym, nie liczyło się przecież tamto sprzed siedemnastu lat, od czego się odwróciła, żeby nie ulec stadnemu zauroczeniu ubliżającemu jej godności, tam na przystanku była jednak zła, tuż przed jej dojściem do lady zabrakło wędliny, a do tego zmarzła na wietrze, toteż przywitała go z rezerwą.
– Znowu pan ma czas? – zapytała i od razu ugodziła go podwójnie, i tym „pan”, i tą dość wyraźną niechęcią.
Zamarł mu na twarzy radosny uśmiech, którym ją witał.
– Przepraszam. Nie powinienem się narzucać.
Zaczęło mocno wiać, powiedziała:
– Chodźmy stąd, strasznie zimno.
Zrobiła na górze herbatę. Przez dwie godziny właściwie milczeli, ona uważnie mu się przyglądała zła na siebie za to, co się z nią działo, kiedy poprzedniego wieczoru ją przytulił, nie odnajdowała jednak wczorajszego wzruszenia, a on wyraźnie speszony chłodnym powitaniem, milczeniem i tym uważnym przyglądaniem w końcu zdecydował się odejść i wychodząc zdobył się tylko na to, że zapytał:
– Mogę jutro przyjść?
– Przyjdź o szóstej. Albo lepiej o siódmej – bo sobie pomyślała: „Będę z nim wtedy krócej”.
Ale to, że powiedziała „przyjdź”, nie „niech pan przyjdzie”, musiało go ucieszyć, spróbował uśmiechnąć się, jednak rewanżu nie doczekał ani nawet podania ręki, kiedy mówił „dobranoc”.
Następnego dnia prosto z pracy poszła z Adą Duską i Markiem do kina na „Matkę Królów”. Marek odprowadził ją aż pod dom, rozdyskutowali się o filmie. Stali jeszcze z dziesięć minut pod blokiem i gadali. Marek nie chciał wejść, gdzieś mu się śpieszyło i dopiero gdy odszedł, okazało się, że Tomasz był przez cały czas w holu, musiał ich widzieć przez oszklone drzwi, bo kiedy się na niego natknęła, twarz miał skurczoną, pobladłą, ledwo skłonił głowę na powitanie, spojrzała na zegarek – wskazywał dwadzieścia po siódmej.
– Spóźniłam się. Przepraszam.
Nic nie odpowiedział i dopiero wtedy się zorientowała, że nie może mówić, bo usta mu dygocą. Poczuła się winna. Musiał być mocno dotknięty tą jej rozmową z Markiem w czasie, który miał być przeznaczony dla niego. Nie zamierzał chyba iść na górę, pewnie czekał, aż Ewa go wyminie, żeby sobie pójść, tyle że go nie wymijała, stała przed nim bojąc się, że odejdzie, zapragnęła – żeby poszedł z nią do mieszkania.
– Proszę, zostań!
Trwał w bezruchu. Wahał się. W końcu ruszył do windy.
Tym razem było jeszcze trudniej. Nie wiedziała wcale, co mówić. Chciała tylko, żeby był. Nie mogła mu jednak niczego poza herbatą zaoferować i gdy powiedział: „Chyba już pójdę”, a ona zaprotestowała: „Jeszcze nie! Nie odchodź!” – spojrzał na nią uważnie – przedtem unikali wzajemnie swojego wzroku – i nie miała pojęcia, co i czy cokolwiek wyczytał z jej oczu, była jednym splotem jakiejś przedziwnej rozterki, w końcu szepnęła:
– Przepraszam. Jeżeli chcesz, to idź.
– Jeżeli chcę? – Milczał przez chwilę. – Co ty robisz? – zapytał. – Zdecyduj się wreszcie.
On, który do swojego marzenia o niej przyzwyczajał się już przez miesiąc, chciał, żeby zdecydowała się w ciągu dwóch dni – ona, która jeżeli marzyła przez ostatnie kilkanaście lat o jakimś mężczyźnie, był to zawsze Zygmunt. Popatrzyła na Tomasza z wyrzutem. Uśmiechnął się i wtedy zapragnęła, żeby ją przytulił. Nic takiego jednak nie nastąpiło, siedzieli daleko od siebie przedzieleni stolikiem, a ona uparła się, że nie ruszy palcem, żeby to się jakoś zaczęło posuwać naprzód, zwyczajnie się bała, przeczuwała, że ją to poniesie, zapanuje nad nią, zwyczajnie się bała, bo zachowanie własnej niezależności zawsze było dla niej szalenie ważne, potrząsnęła głową, ale już między nimi coś się zmieniło, Tomasz się odprężył i ile razy ich oczy się spotykały, troszeczkę się do niej uśmiechał. Umykała przed jego wzrokiem i jego uśmiechem, w końcu zegar wybił dziewiątą, przestraszyła się, że zaraz pójdzie, więc zapytała:
– Chcesz coś zjeść?
– Chcę.
I tę pozostałą godzinę spędzili w kuchni przy stole, ale oboje niewiele jedli.
– Może jutro gdzieś razem pójdziemy? – zaproponował.
Zaprzeczyła ruchem głowy. Czuła ucisk w gardle, bała się, że wychodząc znowu ją przygarnie, więc nawet nie wstała od stołu, kiedy odchodził.
– Będę jutro o siódmej. Do widzenia!
Niepokój! Cała była jednym niepokojem. Nocą przewracała się na tapczanie, w pracy nie mogła prawie nic zrobić, wróciła do domu z zakupami i od razu zaczęła na niego czekać, była dopiero czwarta i przez te trzy godziny biegała błędnie po mieszkaniu, nie, nie przebrała się ani nie podmalowała wierna przyrzeczeniu, że nic nie będzie robiła, o siódmej zadzwonił do drzwi, a ona otworzyła natychmiast, bo w swojej niespokojnej wędrówce dotarła właśnie w tym momencie do przedpokoju i wyglądało, jakby tam stała i czekała na jego przyjście.
Przyniósł chryzantemę – złotą ogromną kulę – mogła zaraz odejść, żeby ją wstawić do wazonu, on wszedł do pokoju, usiadł w „swoim” fotelu, a Ewa nadal niespokojnie krążyła po mieszkaniu – postawiona na stoliku chryzantema rozpanoszyła się we wnętrzu pieszczona światłem kinkietu – Tomasz śledził krążącą wzrokiem, czuła ten jego chodzący za nią wzrok, w końcu stanęła przed nim.
– Zaczekaj! – poprosiła. – Zaczekaj!
– Ja czekam – tylko same oczy miał czule uśmiechnięte.
Przez chwilę patrzyła na obraz Aldony, była dokładnie tak samo jak tamta w szklanej klatce, uwięziona bez ratunku, bo nie chciała się wcale ratować, pierwszy raz w życiu szła w coś tak na oślep, nieprzytomnie i powiedziała sobie w myśli: „To już! Już jestem jego!”, ale on tego nie mógł słyszeć, więc nadal siedział i czekał. Potem znowu robili kolację i tam przy stole postanowiła: „Zaproponuję, żeby jutro przyszedł wcześniej”. Niepotrzebnie, bo powiedział:
– Jutro rano wyjeżdżam na trzy dni do Krakowa. Z uczniami na wycieczkę.
Wszystko w niej w jednej chwili zamarło, zacichło, mogła z nim normalnie rozmawiać, normalnie odprowadzić do drzwi, normalnie powiedzieć: „Dobranoc!” Ta normalność wyraźnie go zaniepokoiła, patrzył pytająco, próbował zrozumieć i nie odważył się na żaden poufały gest.
W najbliższą niedzielę, dziewiętnastego października, o godzinie dziesiątej dziesięć, może piętnaście, wbrew swoim wcześniejszym postanowieniom wzięła w obie dłonie jego twarz, dotknęła wargami jego brwi, oczu, ust na znak, że już się zdecydowała, a on z tego przyzwolenia skorzystał i wtedy pierwszy raz w życiu płakała ze szczęścia.
„Szczęście moje! – patrzy na niego spod przymkniętych powiek – Szczęście moje! Może tym razem się uda. Może dzisiaj, może jutro poczniemy nasze dziecko, naszego synka o szarych oczach” – przemawia do niego w myśli i uśmiecha się sennie. Przywiozła go w to zacisze, którego istnienia nikomu nie zdradza. Stara gajówka, sosnowy las z gęstym poszyciem jagód i wrzosu i ta ogromna wielobarwna płachta dzikiej łąki rozpostarta między dwoma ramionami lasu. Nagą stopą przesuwa pieszczotliwie po nodze siedzącego w pobliżu Tomasza, kusząco jak przystało na najprawdziwszą łąkową rusałkę, i on bierze w obie dłonie tę stopę, całuje, przytula do niej policzek, potem zmienia pozycję, przyklęka i zaczyna się zbliżać na kolanach, jakby się modlił do niej leżącej w trawie. „O! Szczęście moje! Chodź do mnie! Szczęście moje!” Unosi lekko ku górze jej biodra, wtula się w nią powoli i Ewa widzi – nad łąką zaczyna się rozsnuwać różowawa mgła, coraz gęściejsza, zakrywa niebo, gdzie wprost nad ich głowami dzwoni skowronek. Widzi w tej mgle twarz Tomasza, surową, o ściągniętych brwiach, z trzymanym w ustach jaskrawozielonym źdźbłem trawy, i zaciska powieki, ażeby nic nie uronić z tego, co za jego sprawą zaczyna się dziać w jej wnętrzu, za sprawą delikatnych, niespiesznych ruchów. Żeby nic nie uronić z tego narastania przeogromnej słodyczy. W końcu zaczyna trzepotać jak motyl na szpilce. Otwiera oczy. Tomasz klęczy i patrzy na nią spod przymkniętych powiek. Oburzona, że nie towarzyszy jej w tej wędrówce na drugą krawędź, woła:
– Tomku!
Wtedy dopiero on triumfująco się uśmiecha, a zaraz potem przez jego twarz przebiega spazm, zaczyna podążać za nią i po chwili pochyla się jakby w kornym ukłonie. Już jest dobrze. Już wszystko dobrze. Znowu są razem we dwoje.
Leżą w trawie pod tym dzwonieniem skowronka, pod kobaltową kopułą, na której pasą się podniebne owieczki, składa na jego piersi głowę, przytula do tej koszuli w niebiesko-szarą kratkę, w której spotkała go znowu po siedemnastu latach pierwszy raz – swoje Wielkie Szczęście.
Wieczorem długo siedzą na progu gajówki, nasłuchują nocnego życia lasu, nawoływań, pohukiwań, szumów i szelestów, nów księżyca wychodzi zza drzew, przygląda się im ciekawie.
– Jak to dobrze, że ty jesteś kobietą, a ja mężczyzną – mówi Tomek. – Wydaje mi się zupełnie nieprawdopodobne, że tyle lat żyłem bez ciebie.
Nagle miga Ewie myśl: Co by było, gdyby spotkała Tomka jako żona Zygmunta? Co by się wtedy stało? Pierwszy raz czuje do Zygmunta wdzięczność, że wyjechał, że wystąpił o rozwód. Teraz kiedy sięgnęła myślą do Zygmunta, wspomina: to razem z nim odkryła w czasie jednej z kolejnych wędrówek tę gajówkę. Wracali tutaj wielokrotnie. Dobrze, że Tomek nic o tym nie wie. A potem jeszcze jedno wspomnienie: ona z Zygmuntem na łące. Trzy czy cztery razy próbowali na tej łące miłości i nie zaznała rozkoszy. Dopiero dwa miesiące temu we śnie, ale to przecież nie za sprawą Zygmunta. I zaraz tego samego dnia dostała od Zygmunta list. Ściska się jej serce. Cicho! Na Boga, cicho! Bo zaraz stanie się z nią coś złego. Zaraz wyrządzi Tomkowi jakąś przykrość. Wstaje i wchodzi do wnętrza.
Pod kraciastą pierzyną pani Martyniakowej na razie panuje wilgotnawy chłód. Owsiana słoma w sienniku pachnie i szeleści, pelargonie na oknach kwitną dziwnie powyginane, plama poświaty na podłodze, lelek krzyknął „kuit, kuit!”, a za chwilę „errrr”, i kiedy Tomasz, niby to przypadkiem, wierzch dłoni opiera o biodro Ewy, ona jego rękę lekko przytrzymuje.
– Ciii… Posłuchaj, posłuchaj.
Oboje znużeni zapadają w leśno-księżycowy sen.
***
Rano budzą ich ptaki. Tomek opiera głowę na ugiętej ręce, a drugą rozplata jej zamotane w krótki warkocz włosy. Rozkłada je na poduszce, bawi się nimi.
– Czy ty wiesz, jak ja wtedy, przed osiemnastu laty marzyłem, żeby dotknąć twoich włosów? Choć jednym palcem. A przecież było to zupełnie niemożliwe. W końcu zdesperowany wpadłem na szalony pomysł, że następnego dnia zatrzymam cię po lekcjach w klasie i mówiąc: „Dziewczyno, czegóż ty się wcale nie uczysz?” – położę na moment rękę na twojej głowie. Do dziś nie wiem, czy bym się na to zdobył. Na drugi dzień nie było cię w szkole i cała odwaga ze mnie wyparowała, a właściwie dostrzegłem absolutną niedorzeczność takiego zachowania wobec faktu, że nie byłaś już nieletnim dziecięciem, a ja dojrzałym pedagogiem.
Uśmiecha się do wspomnienia.
Wilga nawołuje pieszczotliwie, śpiewnie. Ewa wyciąga obie ręce, obejmuje Tomka, przygarnia go ku sobie. Leżą przez chwilę wzajemnie się nasłuchując. Przygnieciona bezwładnym ciężarem jego ciała, jakby na przekór, zaczyna nagle pragnąć wysokiego, podniebnego lotu, szeroko rozkłada ręce na pościeli i szuka ustami jego ust. Odnajdują się wśród tego rozgwaru ptasich głosów, każde wołanie wilgi jest jej ku niemu wołaniem, uchyla powiek i widzi nad sobą jego napiętą, szczęśliwą twarz.
– Miły mój! Miły mój! Miły… – śpiewa zapadając w słodycz hymn miłości.
Znowu zostawił ją samą. Zawieszony nad nią przygląda się uważnie jej podniebnemu szybowaniu.
– Ja tak nie chcę. Chodź do mnie!
– Jeszcze chwilę! Jeszcze zaczekaj – mówi czule.
I to, co teraz z nią robi to tak, jakby wcześniej podawszy kielich młodego wina, teraz poił ją czarą najprzedniejszego trunku. Przestaje w końcu widzieć i słyszeć. Zapada w topiel bez dna.
Po śniadaniu idą do lasu. Ewa prowadzi Tomka znajomymi ścieżkami na porębę, gdzie poziomki o misternych trójlistkach zaczynają dojrzewać, gdzie odurzająco pachnie żywica, gdzie zakwitły różowo krzewinki czarnych jagód, tu w słońcu siadają na krótki odpoczynek. W pobliżu stuka wytrwale dzięcioł. Chłoną wzrokiem to wszystko, słuchem, sercem. Ewa dotyka dłońmi złotawej kory powalonej sosny, na której przysiedli, wodzi palcami po chropowatej powierzchni, coraz bardziej jednoczy się z tym, co dokoła. I wtedy Tomek podaje jej łodygę, na której rozkwitły trzy pierwsze dzwonki. Bolesny skok serca. Ewa odwraca twarz. On jeszcze przez moment trzyma kwiat w wyciągniętej dłoni, zanim zrozumie, że go nie przyjmie, cofa rękę, nie wie, co z dzwonkami zrobić, w końcu wsuwa je w krzaczek wrzosu i wyglądają tam, jakby jeszcze żyły, a przecież już za chwilę zacznie się ich umieranie, w przeciwieństwie do tamtych z jej pamięci, nierozerwalnie związanych z Zygmuntem. Wstaje i odchodzi nie oglądając się na Tomasza. Już nie idą obok siebie. Zostaje za nią z tyłu nieco speszony. Tak musi być. Musi stopniowo poznać, co Ewę rani, i nauczyć się to omijać. A Ewa prowadzi go na stanowisko ogromnych paproci, potem na skraj lasu, skąd roztacza się rozległy widok – płaszczyzna pól, gdzieniegdzie z zieloną plamą drzewa lub krzewu, wielobarwna. Znowu przysiadają, żeby pobyć z tym pięknem. Ewa przysuwa się do Tomka i opiera lekko policzek o jego ramię. On siedząc bawi się podniesioną z ziemi szyszką, nie reaguje na jej gest. Może powinna jeszcze trochę zaczekać? Próbuje cofnąć głowę i wtedy Tomek mówi:
– Eli! – tak jakby prosił „zostań”, zanurza usta i nos w jej włosy.
– Martyniakowie czekają z obiadem, chodźmy!
Po drodze płoszą sarnę. Przez moment stoi osłupiała, zaskoczona widokiem ludzi, potem umyka w gęstwinę.
W gajówce raczą ich barszczykiem z ziemniakami, przyrumienionym kurczęciem z dodatkiem brusznic przesmażonych z gruszkami i lampką domowego wina. W czasie posiłku toczy się nieśpieszna rozmowa o sprawach zwyczajnych, więc ważnych. Potem Martyniak prowadzi ich nad maleńkie leśne jeziorko, gdzie osiadła w tym roku para białych łabędzi. W ciszy obserwują z daleka piękne ptaki, aż słońce zaczyna się chylić ku zachodowi barwiąc czerwienią niebo, wodę i białe pióra ptaków – wtedy wracają.
Siedzą przed domem. Krzak jaśminu tego wieczoru pachnie wyjątkowo intensywnie, obsypany kroplami rosy. Nasłuchują.
– Wszystko wkoło się kocha i mnoży – mówi Martyniak. – Jak to wiosną.
A oni? Co będzie z nimi? Z ich synkiem? Znowu księżyc wschodzi nad drzewami. Czas iść spać. Tomek składa jej na piersiach głowę.
– Śpij, kochany! Śpij – szepcze do niego cichutko.
I ta głowa, senna, coraz bardziej jej na piersiach ciąży, a kiedy Tomasz zasypia, Ewa przesuwa ją na poduszkę, bo mocne uderzenia serca mogą zakłócić jego sen.
***
Odurzeni leśnym powietrzem budzą się późno. Zza lasu dobiega bicie niedzielnych dzwonów. Kukułka zaczyna głośno wołać w lesie, ale Ewa boi się o cokolwiek pytać. Woli wierzyć bez zastrzeżeń w to swoje ogromne szczęście, że będzie już zawsze. A kukułka kuka i kuka, wreszcie kończy i Tomek mówi:
– Trzydzieści siedem.
– Co trzydzieści siedem?
– Tyle lat będziesz mnie jeszcze kochała – uśmiecha się rozmarzony.
– A ty mnie?
– Zawsze! To ja wiem. Nie potrzebuję pytać.
– Oto matematyk wierzący kukułce, specjalny produkt XX wieku. A jak czarny kot przebiegnie ci drogę, zawracasz?
– Odkąd pewna płowa kociczka przebiegła mi drogę, nie przejmuję się czarnymi kotami.
Mówi to już innym tonem i Ewa wie, zaraz po nią wyciągnie ręce. Zaczyna na to niecierpliwie czekać, jednocześnie trochę zła na siebie za tę niecierpliwość, od której aż zasycha jej w ustach. Wtedy do drzwi puka Martyniakowa.
– Idziemy do kościoła. Śniadanie na stole pod serwetką. Mleko sobie ugotujcie.
– Dziękujemy – Ewie ledwo udaje się odpowiedzieć z powodu tej suchości w gardle.
Słyszą, jak gospodarze wychodzą. Tomek leży bez ruchu, z napiętą twarzą, jakby czekał, aż tamci odejdą dość daleko.
– Eli! Eli! Eli! – nawołuje.
Ulega. Oddaje swoje usta, swoje ręce jego ciału na pieszczotę, potem oddaje mu całą siebie.
– Kochany mój! Mój ukochany! – mówi do niego głośno.
I wtedy on zaczyna przez zęby spazmatycznie łapać powietrze, aż się zachłystuje, powieki ma mocno stulone, palce kurczowo zaciśnięte na fałdach prześcieradła. W końcu bezsilnie otwiera i odwraca ku górze dłonie. Jeszcze Ewa całuje delikatnie jego brwi i po chwili kładzie się obok.
– Teraz ty nie poszłaś ze mną – mówi z trudem otwierając usta.
– Byłam z tobą przez cały czas. Jak nigdy. I jestem.
Tomasz uśmiecha się, odpręża, zapada w sen. Ona leży cichutko. Zsunięta nieco z poduszki unosi w górę biodra. Pomaga nasieniu Tomka dostać się głębiej. Trochę zaniepokojona, bo skoro nie udało się poprzednim razem… Ich synek urodziłby się pod koniec lutego albo w pierwszych dniach marca. Zaraz potem byłaby wiosna i chodziłaby z nim na długie spacery, a na całe lato przywieźliby go tutaj, do lasu.
Kukułka znowu kuka.
– Co z naszym dzieckiem, kukułko?
Milczy. Ewa wie, nie było to pytanie, na które mogłaby kukając udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Jednak nie pyta więcej ptaka, pewna – za dwa tygodnie odpowiedzi udzieli jej własne ciało.
***
Rok szkolny zbliża się ku końcowi. Tomasz wymęczony klasówkami, konferencjami. Chodzi koło niego na paluszkach, dogadza.
– Jak dobrze, że wywiozłaś mnie na te trzy dni do lasu.
– Na następną sobotę i niedzielę znowu cię wywiozę. Do Kazimierza. Chcesz?
– Och! Już nie byłem tam kilkanaście lat. Nie wiem, czy będę sobie mógł teraz na to pozwolić?
– Będziesz, będziesz. Nie dam ci się zamęczyć.
Całuje go w sam czubek nosa i w tym momencie dzwoni telefon. Odbiera. Sympatyczny kobiecy głos mówi:
– Dzień dobry! Tu Wolańska. Czy zastałam pana Furtaka?
– Tak. Już proszę. Tomku! Do ciebie.
Tomasz bierze telefon, a Ewa wściekła, że podał jakiejś kobiecie jej numer, idzie do swojego pokoju trzaskając demonstracyjnie drzwiami. Skoro tak, udaje się do MPiK-u na otwarcie wystawy Winiarczyka sama. Lustruje wzrokiem stroje w szafie. Wybór pada na długą prawie do kostek bawełnianą suknię w hinduskie wzory. Wkłada. Do tego klipsy – złote koła. Tomasz puka do zatrzaśniętych drzwi.
– Eli! Muszę wyjść na godzinę.
– Świetnie się składa. Ja też muszę wyjść.
Otwiera drzwi i zastaje ją podmalowującą się przed lustrem.
– Gdzie idziesz?
– Ja ciebie nie pytam, gdzie musisz iść.
– Dzwoniła moja gospodyni, żebym przyjechał. Odebrała dla mnie list polecony.
Ulga! Ale ciągle jeszcze jest nabuzowana.
– Więc jedź!
– Jeżeli chcesz, żebym poszedł z tobą, mogę pojechać jutro prosto ze szkoły.
– Ależ nie. Jedź! Jednak na drugi raz, jeśli będziesz chciał komuś podać mój numer telefonu, to zapytaj, czy sobie tego życzę.
– Przepraszam. Zapomniałem ci powiedzieć. Zostawiłem numer pani Wolańskiej, żeby tam ciągle nie biegać.
Ewa zabiera torebkę i wychodzi.
Wernisaż można uznać za udany. Zgromadzono się w niewielkiej salce MPiK-u dość licznie. Aldony nie ma. Widocznie uznała, że pod koniec ciąży na ten upał lepiej nie przychodzić. Obok Winiarczyka wciąż ta sama szatynka. No, no! Potem Andrzej zaprasza do pracowni na „dalszy ciąg”. Ewa wsiada do samochodu Bartka Porocha z Izą, Antarkiem i Pacułą i w cztery pojazdy mkną na Czechów. Szatynka Andrzeja, która jak się okazuje, ma na imię Iwona, włożyła sporo wysiłku, aby było co jeść. Jest także co pić, więc humory stopniowo coraz lepsze. Trochę tańczą. Bartek Poroch przytula Ewę.
– Piękna Ewo! tyle lat czekałem na okazję. Tyle lat – żartobliwie wzdycha wznosząc ku górze oczy.
– A tak. Okazja jest jedyna, niepowtarzalna.
Odrobinę kręci się jej w głowie po dwu kieliszkach, więc wspiera policzek na jego rozległej, pulchnej piersi. Potem Jurek Pacuła występuje z serią politycznych kawałów, język mu się plącze i śmieją się trzy razy głośniej i trzy razy chętniej, niżby wynikało z samej ich treści. Jeszcze próbują chóralnego śpiewu i zaczynają się żegnać.
Iza mieszka tuż obok. Antarek i Pacuła wysiadają w śródmieściu. Ewę Bartek podwozi pod blok na końcu hamując z wizgiem i piskiem jak na torze wyścigowym. Gramoli się, obchodzi samochód i otwiera drzwiczki. Ewa już wcześniej zauważyła, że Tomek stoi w drzwiach balkonu, choć dochodzi dwunasta. Wysiada i zachwiawszy się wspiera o pierś Porocha. Łapie ją w objęcia.
– Główka piękna, ale słaba – mówi. – Chyba cię trzeba odstawić do domciu i położyć do łóżeczka.
– Już po okazji, Bartusiu. Spójrz na balkon.
– O psiakrew! – mówi patrząc w górę. – Włamywacz czy co? To on będzie cię kładł do łóżeczka?
– Może…
Ewa odbija się od jego piersi i wchodzi na schodki. Na wszelki wypadek trzyma się poręczy. Odrobina niepokoju. Czy nie przesadziła? Nie może znaleźć klucza. Dzwoni. Tomek po chwili otwiera. Wymija go i bardzo prosto idzie do swojego pokoju. Tam siada przed lustrem.
– Ty czarownico! – mówi głośno do tamtej o zupełnie rozburzonych włosach, o lśniących oczach i podejrzanych rumieńcach. Uśmiecha się do niej życzliwie.
Podnosi wzrok na lustrzanego Tomasza, który siedząc na zaściełanym tapczanie zaplótł dłonie i spogląda na nią z wyrzutem, z niepokojem. Tamta z lustra patrzy na Tomasza prawdziwego, więc ich spojrzenia interesująco się krzyżują.
– Muszę ci coś powiedzieć. Ale nie wiem, czy skoro jesteś w takim stanie, nie zaczekać do jutra.
– Mów! I słyszę cię, i rozumiem. Czegóż więcej trzeba?
Waha się jeszcze przez chwilę, zanim zacznie mówić:
– Elinko! W lutym, po wizycie Zygmunta, kiedy byłem przekonany, że już nie chcesz być ze mną, dostałem od przyjaciela z Londynu list. Zapraszał mnie, proponował pokrycie kosztów przejazdu, gwarantował atrakcyjny pobyt oraz perspektywę interesującej pracy, jeślibym zdecydował się zostać. Wtedy wydało mi się to ratunkiem. Nie mogłem sobie wyobrazić życia tutaj bez ciebie. Odpisałem więc, że po końcu roku szkolnego chętnie go odwiedzę, i podjąłem starania o paszport. Otrzymałem właśnie wiadomość, że zarezerwował dla mnie przelot samolotem na pierwszego lipca.
Ewa słucha z uwagą. Stara się nie uronić nic z tego, co Tomasz mówi.
– Więc jedziesz! – uśmiecha się do niego promiennie.
Patrzy zaskoczony jej reakcją.
– Więc jedziesz!
Jej Wielkie Przeogromne Szczęście, jej piękny, misterny domek z kart, w jednej chwili się rozpada tak dokładnie, że patrząc na to NIC zaczyna się śmiać. Wybucha głośnym, zbyt głośnym śmiechem Tomaszowi prosto w twarz.
– Piłaś! – stwierdza. – Gdzieś ty była?
– A tak. Piłam w licznym i miłym towarzystwie – i śmieje się, śmieje, śmieje …