25

Jeszcze trochę. Jeszcze – nie wiedzieć. Tomasz nie wspomina więcej o wyjeździe. Ewa nie pyta. Mija dzień jeden, drugi. Mija jedna i druga noc. We czwartek Tomasz się upomina:

– Obiecałaś mnie wziąć do Kazimierza.

– Przecież nie masz czasu.

– Już teraz mam. Już po klasyfikacji. Możesz mnie sobie zabrać, gdzie chcesz.

A potem, gdy próbuje wyminąć go stojącego w drzwiach kuchni, zamyka ją w ramionach.

– Więc kto kogo ma zabrać? Ja ciebie czy ty mnie?

– Ja ciebie, a ty mnie – odpowiada.

Opiera policzek o włosy Ewy i zaczyna nią lekko kołysać. Coraz ciaśniej, coraz dokładniej ją przytula.

– Zabierzesz mnie sobie, Jaskółeczko? Zabierzesz?

Och! Nie powinno tak być. Ledwie weźmie ją w ramiona, zaczyna go pragnąć. Nie powinno tak być. Takie uzależnienie upokarza.

– Puść mnie! Jeżeli mamy jechać, muszę zatelefonować, zamówić nocleg.

Zostaje przez nią odepchnięty nieco mocniej, niżby to uzasadniała sytuacja. Ewa dzwoni do Łukasików do Kazimierza. „Dziupla” wolna. Będą mogli przenocować.

– Jedziemy! Kupisz jutro po szkole bilety?

Tomasz kiwa głową, ale po tym odepchnięciu już trzyma się z daleka. Siada w fotelu z „Ulissesem”, przez którego wytrwale brnie po trochu, po trochu i przebrnął już więcej niż połowę. Ewa idzie szykować torbę na jutrzejszy wyjazd. Czuje się jednak wobec Tomasza winna. „Napartaczyłaś, musisz naprawić!” – przypomina jej się odzywka Andrzeja Batowskiego. Zaciska zęby i wraca do tamtego pokoju.

– Tomku!

– Słucham – nie odrywa nosa od książki.

Wszystkie dobre chęci Ewy w jednej chwili więdną jak zwarzone przymrozkiem kwiaty. Odwraca się, żeby odejść. Wtedy dopiero Tomasz chwyta szybkim ruchem jej rękę, przytula do policzka.

– No co, Jaskółeczko? Gdzie fruniesz?

Siedzi z nogami przewieszonymi przez jego kolana, z głową przytuloną do jego skroni. Po chwili on zaczyna nucić balladę o mężczyźnie, co po całym świecie szukał swojej kobiety, zwalczał przeciwności, pokonywał przestrzenie, tęsknił i nie mógł jej odnaleźć, aż w końcu przecież zobaczył ją oczekującą pod wielkim, kwitnącym drzewem i:

w objęcia chwycił świat
cały świat
swój Cały Świat

Chwila ciszy. Potem Ewa wstaje i przynosi gitarę.

– Jeszcze raz – prosi.

Tomek przesiada się na stolik, ona na fotelu i ballada z akompaniamentem gitary nabiera nowego blasku, ożywa. Właściwie trudno tu mówić o akompaniamencie, bo to muzyka jest dominująca, piękna, wsparta melorecytacją. Kończy. Ewa wyjmuje mu z rąk instrument i w to miejsce kładzie na jego kolana głowę. Tomasz zanurza palce w jej włosach.

– Nie masz pojęcia, ile to dla mnie znaczy mieć dłonie pełne twoich włosów.

Głos mu drży wzruszeniem. Człowiek, który się nie wstydzi okazywać uczuć, mówić o uczuciach, jej dobry nauczyciel. Więc Ewa odpowiada:

– Nie masz pojęcia jak to dużo – mieć twoje palce we włosach.

***

W piątek przed osiemnastą są w Kazimierzu. Zostawiają rzeczy i idą przywitać się z Wisłą. Tomasz bierze Ewę za rękę i prowadzi jak małą dziewczynkę. Ewa myśli: „Nie jesteśmy osiemnastolatkami”, próbuje rękę zabrać, ale on nie puszcza.

– Bądź grzeczna – mówi.

Idą pod słońce chylące się ku zachodowi, przez co Wisła nabrała migotliwej srebrzystości. Połać migotliwej srebrzystości – ogromna. Po kilkudziesięciu metrach spotykają Wojtka, rajdowego wielbiciela Ewy, za rękę ze szczuplutką ośmiolatką, chyba siostrą, bo podobna. Wojtek wita ich szerokim uśmiechem. Ewa mu odpowiada. Natomiast Tomasz nagle speszony, teraz kiedy chłopak już ich minął, puszcza rękę Ewy.

– Za późno! – mówi ona. – Za późno o przeszło miesiąc. Już na rajdzie Wojtek wiedział, że się we mnie kochasz.

– Powiedziałaś mu – stwierdza trochę zły.

– Nie ja. Ty sam. A właściwie twój wzrok. Nie trzeba było tak na mnie patrzeć. Ja tylko przyznałam się do wzajemności.

Tomek znowu bierze jej dłoń, podnosi do ust.

– Muszę sobie od czasu do czasu przypominać, że jestem już dorosły, bo ciągle mam skłonności do takich różnych niepoważnych, szczeniackich zachowań.

Ewa się śmieje.

– Ja tak samo. Czasem podejrzewam, że to może nie przejść aż do śmierci. Ale to chyba dobrze, prawda?

Mijają zabytkowy spichlerz, dochodzą do przeprawy.

– Pojedziemy jutro do Janowca. Byłeś tam kiedy?

– Nie. Ale będę. Jutro. Z tobą!

Wchodzą ścieżką wyżej, na zbocze, skąd roztacza się rozległy widok, tutaj siadają i czekają na zachód słońca. Nie zapowiada się jednak na żadne nadzwyczajne piękności. Słońce nabiera stopniowo karminowej barwy i wtacza się za horyzont jak kopnięta przez dzień piłka. Robi się nagle chłodniej. Wracają. W przedwieczornej ciszy słychać szmer bezustannie biegnącego nurtu. Gęstnieje mrok.

Wkrótce Ewa leży z głową na piersi Tomasza i on mówi:

– W czasie urlopu zabiorę cię nad morze, chcesz?

O Boże! Więc zostaje! Radość! Szalona! Coś dziwnego się z nią dzieje. Słabnie tak, że nie może nawet ruszyć palcem, wykrztusić jednego słowa. Po chwili ta straszna słabość mija. Unosi się, pokrywa delikatnymi pocałunkami twarz Tomasza, ramiona, piersi, schodzi stopniowo coraz niżej i jest gotowa całować każdy skrawek jego ciała, ale on, który dotychczas biernie przyjmował pocałunki, wyciąga już po nią ręce i zaczyna się jedna z tych zupełnie szalonych nocy, gdy obdarzają się wzajemnie aż po granice możliwości. W końcu, niemal nad ranem, żeby choć trochę odpocząć, Ewa odchodzi na to drugie łóżko, gdzie przed rokiem spała sama, a kilkanaście lat temu – z Zygmuntem.

Kiedy otwiera oczy, Tomek śpi i nie śmiałaby go za nic budzić. Więc tylko raz spogląda i zaraz się odwraca, żeby nawet wzrokiem nie zakłócić jego snu. „Śpij, kochany!” Teraz już wie, dlaczego rok temu Hanka ją tutaj przywiozła. A przecież nie odważyła się nic powiedzieć. I chyba lepiej. Co by jej Ewa wtedy mogła poradzić? Ale wiedząc o uczuciu Hanki na pewno nie pozwoliłaby wejść Tomaszowi do swojego mieszkania, a nawet odprowadzić się po wernisażu Antarka. Zapada jeszcze w krótką drzemkę. Otwiera oczy ponownie i napotyka wzrok Tomasza, który z tamtego łóżka się do niej uśmiecha.

– No i jak? – pyta Ewa. – Stać cię na podróż do Janowca?

– Zaraz sprawdzę.

Podnosi się, wykonuje kilka gimnastycznych ruchów.

– Jest lepiej, niż można by się spodziewać. A ty możesz się ruszać?

– Może i mogę, ale mi się nie chce – odwraca się nosem do ściany.

Tomasz to wykorzystuje i po chwili leży za nią.

– Wyjdź stąd! – woła Ewa. – Nie wolno ci dotykać mnie przez co najmniej dwadzieścia cztery godziny.

– O ty niewdzięczna istoto! – mówi z udanym oburzeniem. – Więc wstawaj! Nie będziesz się tu wylegiwać.

Płyną do Janowca. Z nimi zaledwie pięć osób. Siedząc na ławce śledzą wytrwały ruch łodzi przecinającej nurt. Tam, nieco dalej na rzece, żaglówka jak jednoskrzydły ptak. Ewa zanurza w wodzie rękę – znaczy obok łodzi długą srebrzystą smugę i robi się jej żal, że za chwilę trzeba będzie wysiąść. Z zazdrością patrzy na tamtych pod żaglem. Nic z tego. Nie umie pływać. Może pora się nauczyć?

– Tomku, umiesz pływać?

Kiwa głową.

– Naucz mnie.

– Jak dobrze zapłacisz, nauczę.

Ewa goni wzrokiem żaglówkę niemal leżącą w objęciach wiatru.

– Wtedy na rajdzie przeprowadziłam wywiad, co myślą o tobie jako nauczycielu.

– No i czego się wywiedziałaś? – pyta z pozorną obojętnością.

– Najpierw mi powiedz, co ty sam sądzisz o Tomaszu Furtaku, nauczycielu?

Przez chwilę się zastanawia.

– Myślę, że dosyć mi daleko do profesora Tokarskiego, mojego matematyka. On był jak palące się równo piękne światło, cały poświęcony jednemu. A ja? I muzyka mnie interesuje, i literatura, i pewna kobieta, tylko cząstka mnie jest nauczycielem.

Zaskoczona rozważa jego słowa, aż po chwili Tomasz przypomina:

– Miałaś powiedzieć.

– Sprawiedliwy, sprawiedliwy, chce, żebyśmy wiedzieli, sprawiedliwy, nie znęca się, dobrze tłumaczy, pomaga, sprawiedliwy… To chyba niemało.

– Więcej niż myślałem.

Docierają do drugiego brzegu.

Słońce od czasu do czasu przysłaniają obłoki i kiedy idą ścieżką przez łąki, te raz przygasają, raz rozlśniewają w blasku i jest to moment, który za każdym razem Ewę wzrusza, bo to tak, jakby słońce brało łąkę wielekroć w ramiona i przytulało do serca, jakby oboje na chwilę rozdzieleni obłokiem znowu się spotykali z miłością. Tomek! Specjalnie puściła go przodem, żeby na idącego patrzeć. Oplata go, omotuje wzrokiem, aż zatrzymuje się, odwraca, czeka.

– Co, Tomeczku?

– Jeżeli nie mogę cię dotykać, ty mnie pocałuj.

Wspina się na palce i całuje kąciki jego ust. Idą dalej. Ale jakby lżej, uskrzydleni. Radość! Potem zatrzymuje się jeszcze raz i już Ewa nie pyta dlaczego. Podchodzą pod górę do zamku, tu na dziedzińcu przysiadają w cieniu i pogrążają się w kontemplacji.

– Wiesz, że tu straszy „Czarna Dama”? Jeszcze rok temu ją widziałam – mówi Ewa tajemniczym szeptem.

– Teraz już niestraszne mi żadne damy. – A po chwili dodaje: – Czuję się tutaj bardzo zabytkowo.

Zaczyna nad nimi krążyć motyl. Trzepocze szybko skrzydłami, a później przysiada na kwiatach sukienki i już po chwili, zniechęcony brakiem słodyczy, ulatuje. Przechodzą na drugi dziedziniec, dookoła, potem jeszcze oglądają bryłę zamku z zewnątrz, jeszcze śledzą panoramę Wisły i Kazimierza, które od tej strony są czymś zaskakująco nowym, schodzą do kościoła obejrzeć nagrobki Firlejów i zaczynają wędrować ku Wiśle.

Obiad jedzą w PTTK-u i resztę dnia postanawiają spędzić na plaży. Pełny relaks. Syci, leniwie rozciągnięci w półcieniu na piasku z głowami na rozesłanej sukience Ewy zapadają oboje w sen i budzi ich dopiero przedwieczorny chłód.

– Lekcja numer jeden – mówi Tomek. – Zapraszam do wody.

Ciarki przechodzą Ewę na samą myśl, że mogłaby potem być w mokrym opalaczu, z mokrymi włosami, w tym chłodzie bez możliwości wytarcia.

– O nie! Nie stać mnie na takie bohaterstwo.

Idzie więc do wody sam. I Ewa aż drętwieje z przerażenia, kiedy wypływa na środek Wisły. W końcu zaczyna go w myśli przywoływać, kląć, zaciska pięści. Wraca roześmiany, zadowolony ze swojego wyczynu i zastaje ją bladą, wściekłą …

– Nigdy więcej mi tego nie rób – mówi do niego przez zęby.

Narzuca sukienkę i idzie nie czekając, aż on obeschnie i włoży ubranie. Dopiero po pewnym czasie zatrzymuje się. Tomasz próbuje rzecz załagodzić.

– Ja naprawdę dobrze pływam. Nic mi się nie stanie.

I tym znowu doprowadza Ewę do wściekłości.

– Po pierwsze: mogłeś poinformować mnie, jak to świetnie pływasz, przed wejściem do wody, a po drugie: nienawidzę czegoś takiego, takiej błazeńskiej brawury. Nienawidzę!

Teraz już Tomasz przezornie milczy.

Dopiero gdy leżą każde w swoim łóżku, robi się Ewie żal, że nie ma go tu przy niej. Przypomina sobie, jaki był z tego swojego wyczynu zadowolony, jak nastolatek, i wzruszenie wypełnia jej serce. Jest gotowa pójść tam do niego, na znak że już się nie gniewa, pocałować go w nos, ale słyszy – zasnął.

Patrzy w jaśniejszy prostokąt okna i nagle zdaje sobie sprawę, w jakim ogromnym napięciu żyła przez ostatnie dziesięć dni, niepewna, czy Tomek z nią zostanie, jak to ją umęczyło, wyczerpało i jeszcze ta poprzednia szalona radość i ten późniejszy paniczny strach – wszystko przez niego!

***

Słońce wchodzi na poduszkę. Na nos Ewy. Budzi ją. Zupełnie jak ponad dziesięć lat temu, gdy spała tutaj obok Zygmunta zaledwie po trzech tygodniach znajomości, bo po tym jak wysforowali się oboje na czoło rajdowego peletonu (dzięki czemu zwróciła na niego uwagę), obiad był w Suścu i kiedy cztery godziny później doszli do wsi, która wcale jeszcze nie miała być miejscem noclegu, u kilkunastu osób wystąpiły już objawy zatrucia. Poszukiwano kogoś, kto wróciłby do Suśca do apteki po większą ilość jakiegoś leku (apteczkowe zapasy były o wiele za skromne), i wtedy zgłosił się Zygmunt, a po chwili, gdy nikt więcej się nie zgłaszał, także Ewa. Poszli we dwoje. Na szczęście można było iść ścieżką przy torze, którędy było bliżej.

Dopadli panią magister na przyjęciu imieninowym u sekretarza gminy i wydobywszy od niej kilka opakowań enteroseptolu ruszyli w drogę powrotną. Już się ściemniało. Bardzo zmęczeni i rozeźleni po tych perypetiach przez cały czas nie zamienili słowa. Kiedy byli już nie dalej jak kilometr od celu, Zygmunt nagle osunął się ze skarpy, zjechał w dół, w rów przy torze i Ewa zaczęła się spontanicznie, niepohamowanie śmiać, aż wściekły krzyknął:

– Dość! Przestań!

Siedział tam na dole, wcale nie mógł wstać. Skręcił nogę. Oddał Ewie lekarstwo i kazał iść. Miał powoli pójść za nią. Dotarła do obozu, powiedziała o wypadku Zygmunta i dwu kolegów poprowadziła na jego spotkanie. Były to kolejne jej kilometry tego dnia. Zygmunta znaleźli niemal tam, gdzie go zostawiła. Nie mógł wcale iść. Jakoś udało się dotaszczyć go do wsi i tutaj, zamiast położyć się po tym wszystkim, wypocząć, Ewa zajęła się jego nogą. Widocznie zadziałał przykład rodziców, którzy, jeśli chodziło o cudze zdrowie, nie liczyli się z czasem ani własnym samopoczuciem. Znaleziono dla Zygmunta kwaterę. Musiała pomóc mu się rozebrać, przyprowadzić lekarza (wcześniej zajmował się tymi podtrutymi), ponaciskał nogę Zygmunta i orzekł, że to prawdopodobnie nic groźnego – trzeba przyłożyć kompres. Zostawił pastylkę altacetu, poszedł. Bardzo już zła i zmęczona zakładała ten kompres, bandażowała i chyba nie robiła tego zbyt delikatnie, skoro Zygmunt w końcu krzyknął z bólu. To dopiero przywołało ją do porządku.

Następny dzień przeznaczono na leczenie chorych, a ona „skakała” koło Zygmunta, przynosiła mu jedzenie, zmieniała kompresy demonstrując przy tym złość i niechęć, szarpała mu tę obolałą nogę.

Kolejnego dnia postanowiono iść dalej.

– Zostaniesz z Zygmuntem – zdecydował kierownik rajdu biorąc najwidoczniej Ewę za jego dziewczynę.

– Nie zostanę z Zygmuntem! Mam tego waszego Zygmunta po dziurki w nosie.

Po czym się okazało, że nikt inny też nie ma ochoty zostawać, więc jednak została ona – nieodrodna córka swoich rodziców. Traktowała go najgorzej, jak mogła, i wyraźnie mu to odpowiadało. Leżał sobie i czytał dzieło naukowe wyciągnięte z plecaka. W ogóle jej „nie widział”. Jedyne słowo, jakie od niego słyszała, to było „dziękuję” – mówione też nie za często. Minął jeden dzień, drugi, trzeci, zaczęła podejrzewać, że Zygmunt trochę udaje. Stanęła przed nim z rękami w kieszeniach i powiedziała:

– Dość tego! Jutro wyjeżdżam. Radź sobie sam.

Nawet nie oderwał nosa od książki. Wyszła porządnie trzasnąwszy drzwiami.

Kiedy przyniosła mu kolację, nie czytał, bo już zapadał zmrok. Wyciągnął rękę, myślała, że sięga po kubek z mlekiem, ale on sięgnął po jej palce, przytulił je do ust. Zaskoczenie było tak ogromne, że nie próbowała mu ręki zabrać. I po chwili zbudziła się w niej ciekawość co dalej. Czekała. A Zygmunt odwrócił jej dłoń, znowu pocałował, potem jeszcze raz, wyżej, gdzie na przegubie żyłki pulsowały przyspieszonym rytmem, pociągnął ją lekko ku sobie.

Leżeli w zapadającym zmroku cicho. Ona w jego objęciach, na jego piersi i na pierzynie, a potem już pod pierzyną, i przeleżeli tak w milczeniu całą noc, trochę śpiąc, ale więcej przeżywając wzajemną bliskość. Nie tak sobie niegdyś wyobrażała pierwszą noc spędzoną z mężczyzną w jednym łóżku. A tych nocy było jeszcze daleko więcej, bo następnego dnia wyruszyli razem na szlak i szli sobie małymi odcinkami, nigdzie się nie śpiesząc, sypiając po stodołach, ona z głową na jego ramieniu. Za dnia zachowywali się, jakby nic poza koleżeństwem szlaku ich nie łączyło. Każdej kolejnej nocy coraz bardziej pragnęła jego czułości dawkowanej niezwykle oszczędnie. Były to zaledwie jakieś niby mimowolne muśnięcia policzkiem skroni, jakieś dotknięcia palcem nosa. W końcu dobrnęli do Kazimierza i tam Hanka z Jurkiem odstąpili im w „dziupli” u Łukasików łóżko. Tym razem bez śpiworów, pod wspólnym kocem, bardzo blisko siebie na tym wąskim łóżku i Zygmunt nagle przygarnął jej biodra, przywarł do niej pierwszy raz. Przez kilka minut trzymał Ewę w niemal brutalnym uścisku, potem pewnie zawstydzony obecnością Hanki i Jurka puścił ją, odwrócił nos do ściany. Chciał odsunąć się jak najdalej, co niestety było prawie niewykonalne. Jeszcze tydzień wędrowali razem. Zygmunt jej więcej nie dotknął.

Ze wspomnień Ewę wyrywa dolatujący zza okna płacz niemowlęcia. Podskakuje niespokojne serce. „Będziesz miała to swoje dziecko – syna.” Paweł! Nawet nie wie, dlaczego znalazł się na jej imieninach u Hanki. Trzeba powiedzieć Tomkowi. Nie jest w porządku, że zadecydowała za nich oboje. On ma prawo wiedzieć. Zaczyna liczyć dni, ale jeszcze nie wiadomo, jeszcze trzeba troszkę zaczekać. „Kasieńko! Będziesz miała braciszka.” I przyłapuje się na tym, że chce to powiedzieć także ojcu Kasi. Speszona chowa nos w poduszkę, na której niegdyś przecież trzymał głowę. Wyskakuje z łóżka. Niedziela. Zaczynają dzwonić dzwony, budzą Tomka. Wyciąga do Ewy rękę, ale widać przypomina sobie, że się wieczorem na niego boczyła, więc ją cofa.

– Eli, już minęły dwadzieścia cztery godziny.

– Szkoda pogody. Szkoda słońca. Ubieraj się – mówi i przezornie nie zbliża.

Po śniadaniu idą na Górę Trzech Krzyży. Dopiero ósma. Powietrze rzeźwe po nocy, droga usiana plamami cienia i blasku (tak samo od wielu lat), strome podejście na szczyt i człowiek aż zachłystuje się przestrzenią.

– Patrz, Jaskółeczko! Twoje siostry. Jak przepięknie, jak wysoko latają.

– One teraz noszą dzieciom pokarm.

I mogłaby Tomka zapytać: „Chcesz?” – a coś jej nie pozwala. Znowu odkłada to na kiedy indziej.

Słońce zaczyna coraz mocniej przypiekać.

– No, dzisiaj się od lekcji nie wykręcisz – mówi Tomek.

– Jeszcze nie zapłacone – zaczyna się droczyć.

– Zapłacisz w nocy. Chodź!

Zabierają ręczniki, picie i idą nad Wisłę. Ewa ma stracha i nie myśli tego ukrywać. Tomek udziela jej wskazówek i ostrzega:

– Nie możesz się tak bać, bo nic z tego nie będzie. Od razu idziemy na głęboką wodę.

– Pocałuj mnie – prosi Ewa.

To rzeczywiście pomaga. Nabiera zaufania, że nie pozwoli jej utonąć, a potem kładzie się na wodę i próbuje pływać.

***

W Lublinie, zgłodniali, wyjadają wszystko doszczętnie jak szarańcza. Później Ewa idzie się dobrze umyć po tym pławieniu w Wiśle. Wreszcie ląduje na swoim wygodnym, twardym tapczanie. Cóż za luksus. Tomek w łazience, więc leży sobie rozłożona na samym środku, zmęczona, czysta, szczęśliwa. Po kilku próbach zaczęła zachowywać się spokojniej, pewniej i coś tam z tym pływaniem zaczęło jej wychodzić, aż Tomek powiedział:

– Jak to miło mieć taką grzeczną uczennicę.

Rzuciła się na niego i oboje poszli pod wodę. Wyratowała się sama, wydostała na brzeg. Na razie miała dość.

Leży wygodnie, czeka na Tomka. Postanowiła, kiedy przyjdzie, zapytać: „Mam ci urodzić syna?” Kładzie obie ręce na brzuchu i nagle czuje, że nic z tego, że i tym razem się nie udało wbrew proroctwom Pawła, wbrew jej radosnej nadziei. Wkłada dłonie między uda, jakby mogła go zatrzymać w swoim wnętrzu. Ale to już niemożliwe, już jest martwy i jej organizm próbuje się od niego uwolnić. Łzy. Łzy płyną jej po twarzy. Ogromne. Tomek przychodzi i przerażony pyta:

– Co tobie? Kochana!

Wyjmuje spod kołdry i wyciąga do niego zakrwawione ręce.

– Nic! Rozumiesz? Nic!