26
To się zdarzyło trzy dni później. Tym razem miesiączkę miała tak obfitą, że Tomek spał na wersalce w „salonie” i z tej wersalki sennym głosem powiedział do niej:
– Pojutrze jadę do Warszawy po wizę.
Początkowo Ewa nie zrozumiała, co to znaczy, a potem zaczęła się zapadać. Razem z tapczanem leciała w dół. Serce, ogromne, spuchło do monstrualnych rozmiarów, zaczęła się dusić. Spadała coraz niżej szalonym, wirowym ruchem, coś trzasnęło boleśnie w głowie. Ocknęła się zlana zimnym potem. Otworzyła szeroko oczy. Więc to sen? Potworny. A potem podejrzenie, że jednak nie.
– Coś do mnie mówiłeś? – język ledwo się rusza.
– Tak. Pojutrze jadę po wizę do Warszawy.
Czuje mdłości i znowu oblewa ją pot, spływa strużką między piersiami. Zimno, dreszcze. Próbuje nie wierzyć, ale nie sposób nie wierzyć. Zostały dwa tygodnie.
Tomasz chyba zasnął. Ewa wstaje, przymyka drzwi, przez które otwierając rano oczy uśmiechali się do siebie. Zmienia tę zupełnie mokrą koszulę. Nie pomaga. Dalej jest ciężko chorym człowiekiem. Człowiekiem, co od losu otrzymał nowy cios i nieprędko się z tego wyliże. Nagła fala gniewu. Pójść tam do niego, powiedzieć: „Wynoś się! Już! Natychmiast!” I łzy gorzkie, pojedyncze spływają, wsiąkają powoli w poduszkę. Jeszcze dwa tygodnie. Od niej zależy, czy i ile w ciągu tego czasu od Tomasza otrzyma. Rozum radzi, żeby jak najwięcej. Serce się wzdraga. Nad rankiem zapada w drzemkę, śni się jej podniebny lot. Porusza rękami i frunie coraz wyżej, coraz wyżej, obok jaskółki, razem z nimi szybuje, zatacza kręgi nad ogromną łąką i widzi, tam na dole stoi zadarłszy głowę Paweł, jej niefortunny prorok, macha ręką; niosą ją na marach, słyszy żałobne pienia „kocham cię, kocham cię” – to głos Zygmunta – ale kiedy otwiera oczy, obok leży Tipi, wyżeł ojca, oblizuje jęzorem jej rękę, dalej na mchu siedzi ojciec, przełamuje na pół suchy patyk, trzask wyrywa Ewę z krótkiego snu. Za oknem słyszy budzące się ptaki.
***
Rano – można zaspać, udawać, że nie sposób się rozbudzić, strasznie się śpieszyć, nie mieć czasu na rozmowy, a tym bardziej na czułości, wypaść do pracy w ostatniej chwili – wykorzystuje cały ten repertuar. W pracy próbuje nie myśleć, ale wie, to się nie uda. Jeszcze dzisiaj będzie musiała podjąć decyzję. Nic jej przed tym nie uchroni. Chce się jednak wymigać, pyta Marka:
– Jest coś ciekawego do obejrzenia w kinie?
– Tak. „Przypadek” Kieślowskiego w OKF-ie.
– Idziemy?
– Już widziałem, ale chętnie zobaczę jeszcze raz.
– Aż tak warto? Więc zamów bilety.
Seans dopiero o siedemnastej. Wstępuje z Markiem na kawę i z kawiarni dzwoni do domu.
– Tomku! Wrócę dopiero wieczorem – i nie czekając na pytania odkłada słuchawkę.
Kawa jest lurowata, ale gorąca, parzy sobie lekko język. Jak dawno już nie była z Markiem w kawiarni. Przedtem chodzili raz, dwa razy w miesiącu i prawie równie często do kina. Marek był tym, który mówił, co trzeba koniecznie obejrzeć, i dzięki niemu znała wszystkie najciekawsze filmy. Udaje się jej uśmiechnąć. Jest pewna, że Marek dobrze wie, dlaczego zaproponowała mu kino. Nie jest tym speszony. Zdążył się przyzwyczaić do roli towarzysza w potrzebie.
Film Ewa ogląda z zainteresowaniem. Linda doskonały. Sytuacje się zmieniają, on – Witek zostaje sobą, człowiekiem z kompasem we wnętrzu. Tylko ten wybuch na końcu bezsensowny. Jakby Kieślowski nie wiedział, co zrobić ze swoim bohaterem. Przypadek?
Życie – szereg przypadków. Ile? Jak wiele zależy od naszego wyboru? Oto ma szansę. Przez dwa najbliższe tygodnie może jeszcze być z Tomaszem, kochać i być obiektem miłości albo może skończyć z tym jeszcze dziś. Przyjść i powiedzieć: „Wybrałeś? Więc idź!” – i ogarnia ją przerażenie. Marek jest obok. Niby to odprowadza Ewę na przystanek, ale jeden już minęli, idą dalej.
– Chyba tak trzeba – mówi. – Być dzielnym i uczciwym bez względu na okoliczności.
– Jakie to łatwe w filmie. A w życiu?
Wsiada do autobusu. Jeszcze dziękuje Markowi, że ją zabrał do kina.
– Jutro pogadamy – odjeżdża.
Tomasz zagląda do przedpokoju.
– Co się stało?
– Nic, nic. Musiałam coś załatwić. Już jestem.
Przemaga się, obejmuje go, przytula.
– Zrobiłeś zakupy? Jest coś na kolację?
– Coś tam jest.
Ale kiedy kładzie się obok niej na tapczanie, prosi:
– Jeszcze zaczekaj.
– Pozwól mi tutaj być. Tyle nocy bez ciebie…
Więc i on postanowił do końca grać? Serce się zaciska i Ewa już nie protestuje. A Tomasz tylko przez chwilę leży spokojnie, potem niecierpliwymi palcami odpina guziki, wtula głowę między jej piersi; a ponieważ nie reaguje, zaczyna po nich wodzić ustami. Pragnienie, żeby to trwało i trwało… Żeby nigdy się nie skończyło. Wtedy on mówi:
– Chyba pójdę, bo zamęczę i ciebie, i siebie.
– Nie odchodź, Tomeczku! Nie odchodź!
On jednak nie rozumie, że błaga go o wszystko, i obdarza ją tylko krótką chwilą rozkoszy.
***
W piątek Tomasz jedzie do Warszawy. Jakby na przekór temu w Ewie rozbłyska światełko – nadzieja. Przecież Tomek może zrozumieć tę prostą prawdę, że nie powinien jej opuszczać. Jakim dziwnym stworzeniem jest człowiek. Czepia się każdego okrucha byle przetrwać. Teraz już może z Markiem wymieniać uwagi o trzech wariantach dziejów Lindy – Witka z „Przypadku”. Trzykrotnie próbował żyć wedle testamentu ojca: słów „niczego nie musisz”, i jego wiara i uczciwość były przez innych wykorzystywane dla własnych, niezgodnych z intencjami bohatera celów, podawane w wątpliwość, zaprzeczano im, wszystko toczyło się nie tak, a każdy wybór Witka okazywał się w końcu wątpliwy. Inni decydowali o jego życiu. A o jej? Kto decyduje o jej życiu? Przypadek? Ona sama wpuściła Tomasza do swojego mieszkania, sama go zaprosiła do swojego łóżka, sama wyciągała do niego ręce i go odtrącała, sama zdecydowała, że będzie ojcem jej dziecka, że będzie jej Szczęściem. A Tomasz? Może teraz właśnie przyszła pora na jego decyzję. Niczego nie musi. Ma prawo wybrać, więc wybiera. „Bądź sprawiedliwa – mówi do siebie. – Bądź sprawiedliwa”, ale to tylko rozum godzi się z jego prawem wyboru. A serce? Serce – boli. Jak dobrze, że nie jest w ciąży, że dziecko nie będzie przedmiotem rozgrywki, choć przecież wie, nie posłużyłaby się nim jako argumentem, żeby Tomasza zatrzymać. Za nic! Dlaczego nie zaszła w ciążę? Trzy kolejne miesiące. Widocznie coś nie tak. Z nią? Z nim? Jak dobrze, że nie jest w ciąży. Jak to źle. Już się przyzwyczaiła do myśli, że będzie miała syna. Już była tego pewna. Nie udało się.
A potem po południu stopniowo ogarnia ją strach, irracjonalny. Nie czuje się na siłach stanąć z nim twarzą w twarz, kiedy wróci. Zaszywa się znowu w małym pokoju. Siada przy biurku i wsparłszy brodę na dłoniach patrzy przez okno na daleką panoramę. Tylko z tego okna jest taki piękny widok. Wczesnoletnia zieleń panoszy się w dolinie pobliskiej rzeki. Silny, ciepły wiatr szarpie drzewa. I jej strach stopniowo przygasa. Słyszy, jak do mieszkania wchodzi Tomasz, jak zagląda do wszystkich pomieszczeń, oczywiście poza tym jednym, w którym ona jest, jak przekonany, że jej nie ma, bierze do rąk gitarę. Ta muzyka – jest samym niepokojem. Aż ściska się serce. Nie powinien tak… Ale za chwilę gra już co innego i znowu co innego i Ewa się orientuje, że za pomocą gitary może zrobić z nią, co tylko zechce, więc w jej sercu rozpala się maleńka, zupełnie malusieńka iskierka sprzeciwu. I wtedy Tomek zaczyna grać utwór, który przed ostatnim wyjściem z jej mieszkania grał Mariusz Majer, „chłopak z gitarą”, kolega Zygmunta z „Solidarności”. To było w czasie stanu wojennego. Zebrali się i on akompaniował do śpiewu, potem, na koniec zagrał właśnie to, aż wszyscy umilkli. Odszedł. Na drugi dzień przybiegła Dziuńka z wiadomością, że skopany, stratowany leży bez przytomności w szpitalu z pęknięciem podstawy czaszki. Już z tego nie wyszedł. Pochowano go szybko, cichaczem, zanim zdążyli się dowiedzieć o jego śmierci. Co się stało z gitarą? W tym samym czasie Tomasz Furtak pisał swój doktorat i dla relaksu brzdąkał na gitarze. „Co ja robię? – myśli Ewa. – Skąd w człowieku tyle podłości? Skąd we mnie tyle podłości? Nie zaznałam od niego niczego złego. Jeszcze nie. A już jestem gotowa (żeby niewiele stracić, jeżeli go stracę) umniejszyć jego wartość. Przecież nawet nie wiem, co on robił po ogłoszeniu stanu wojennego.” Idzie do niego do pokoju. Zaskoczony. Siedzi z instrumentem na kolanach. Staje przed nim i pyta:
– Co ty robiłeś, kiedy ogłoszono stan wojenny?
Milczy patrząc na nią, a potem już przez nią.
– To już tak dawno. Nie ma o czym mówić.
Bolesny grymas ust.
***
Już tylko tydzień. Jeszcze tylko tydzień. Wczoraj był koniec roku szkolnego i Tomasz wrócił z naręczem wiązanek. Całe mieszkanie w kwiatach. Jak grób. Ewa myje włosy, suszy, aż napuszone dokoła głowy, na ramionach, na plecach połyskują bladym złotem. Wkłada suknię, tę zieloną, jedwabną, w której kiedyś miała iść z Tomkiem na bal.
– Zatańczymy?
Tężeje mu twarz. Już wie, zaczyna się z nim żegnać. Idzie się przebrać. Wraca z broszką, ogromnym topazem oprawionym w złoto, misternej starej roboty.
– Eli! To po mojej matce, a teraz już twoja.
Ewa przypina ją między piersiami i gardło boleśnie się jej zaciska. Myśli: „Jakby za to, co było, płacił. Jakby chciał sobie zaskarbić moją wdzięczność. Więc dobrze, będzie ją miał przez te kilka dni”. Unosi się na palcach, całuje usta Tomasza.
– Zatańczmy – powtarza.
Muzyka przyciszona, przyćmione światło. Tomasz ją trzyma, kołysze w ramionach. Jest nastrojowo i pięknie. Ewa zrobi z tego tygodnia dzieło sztuki. Mogłaby wziąć urlop, ale przez te pół dnia w pracy musi odpoczywać, choć osiem godzin czuć się swobodnie. Dotyka delikatnie palcami jego policzka, skroni, warg.
– Miły mój!
Czuje, jak ręka Tomasza na jej plecach zadrgała, mocniej ją przygarnia. Potem rumba, ta sama, którą tańczyła w imieniny z Pawłem, i jest najbardziej kuszącą, najbardziej uwodzicielską Ewą wśród Ew. Tomasz śledzi ją wzrokiem spod opuszczonych powiek. Niespokojny. Smutny.
– Tomeczku! Uśmiechnij się. Proszę!
– Zostaw, Eli – mówi.
Boże! Ile tych kwiatów. Gdzie się obrócą – kwiaty. Wirują w walcu. Przytula ją do serca. Znowu są razem we dwoje. Jeszcze są razem. Wkrótce robi się późno i Ewa zabiera Tomasza przed kryształowe lustro babki Eweliny. Stoją obok siebie. Ona w tej zielonej sukni, z burzą włosów dokoła zmalałej przez to twarzy i on – jej piękny, z oczami pełnymi niepokoju. Na chwilę Ewa wypada z roli. Tkliwość napełnia jej serce. „Przecież możesz zostać – mówi do niego w myśli. – Nic nie musisz. Nie musisz jechać.” On jakby się żachnął. Ściąga brwi, więc Ewa do roli wraca, dotyka palcami broszki.
– Jaka piękna! Prawdziwe dzieło sztuki.
Misterna złota koronka i w środku kamień z poziomą kreską lśnienia. Odpina ją, przez moment pieści w palcach, ostrożnie kładzie na blacie sekretarzyka.
– Pomóż mi zdjąć sukienkę.
Pomaga. A potem wbrew temu, czego ona się spodziewa, odchodzi, żeby zawiesić suknię na wieszaku na drzwiczkach szafy, tak jak wisiała w czasie jej choroby w sylwestra, i już nie wraca.
– Chodźmy coś zjeść – idzie do kuchni.
Chce, żeby było normalnie. Ale jak może być normalnie, skoro normalnie nie jest? Więc pozostaje grać albo oddać się rozpaczy, która czeka cierpliwie, przyczajona. „Nie masz wyboru” – mówi Ewa do tamtej w lustrze i próbuje dotknąć jej policzka, ale natrafia na szklaną przeszkodę i palcami muska zaledwie same czubeczki jej palców.
***
Trwa to jeszcze kolejne trzy noce i trzy dni. Ewa gra swój wielki spektakl pożegnania. A Tomasz? Coraz niespokojniejszy, czasem zaczyna w tym spektaklu uczestniczyć, jednak zaraz się wycofuje. Pragnie ją z tego wyciągnąć, przełamać opór. Nie może się zdobyć, żeby taką wziąć w ramiona. W niej jednak już coś się zacięło. „Nie chcesz mnie? Już mnie nie chcesz?” – mówi do niego w myśli i proponuje Markowi, żeby po pracy poszedł z nią na spacer. Nie stać jej, żeby znowu iść do Tomasza. Wychodzą. Zaraz za gmachem skręcają w wąską uliczkę prowadzącą wprost do parku. Ewa się ogląda, po drugiej stronie ulicy – Tomasz.
– Przepraszam cię, Marku. Odłóżmy ten spacer. Ktoś na mnie czeka.
– W porządku. Do jutra.
Idzie do Tomka. Uśmiecha się. Jak dawno tu nie przychodził.
– Gdzie ty szłaś? – pyta.
– Do parku z Markiem, ale skoro jesteś tu, pójdę z tobą.
Twarz mu się kurczy.
– Więc to dlatego napisałaś, żebym jechał do Anglii? To dlatego się tak sztucznie zachowujesz?
– Ja do ciebie pisałam? Kiedy?
Jej zaskoczenie jest tak ogromne, że nawet nie może się oburzać.
– Nie udawaj. Jak jechałaś do Radziejowic, zostawiłaś kartkę, żebym w tym czasie załatwił swoje wyjazdowe sprawy. Gdyby nie to, pewnie wcale nie zdecydowałbym się jechać.
Zasycha jej w gardle. Kolana się uginają. Opiera się o mur.
– To z nim byłaś w Radziejowicach?
Nie rozumie pretensji Tomasza.
– Z kim? Co ty w ogóle mówisz? Tomek!
Odwraca się i na tych uginających się nogach idzie na przystanek. Więc tak postanowił to rozegrać? Ciężko obrażony, zdradzony, nie potrzebuje wracać. To ona mu „kazała” jechać! Żal – że przyszedł. Byłaby teraz z Markiem w parku, wśród młodej, wczesnoletniej zieleni. Uspokoiłoby się jej serce. A tak – boli. Koniec spektaklu. Nie potrzebuje grać. Może nie czekając jego wyjazdu oddać się rozpaczy. To już wszystko jedno, czy wyjedzie za czterdzieści osiem godzin czy zaraz, czy za dziesięć dni. Już teraz wszystko jedno.
W domu wlewa sobie do szklanki tonik i siada przy stole w kuchni. Gorzkawy smak napoju ostrożnie rozkłada na języku. Trwa.
Tam zastaje ją Tomasz. Przychodzi, siada naprzeciwko.
– Eli…
Podnosi rękę, powstrzymuje go.
– Ty już mówiłeś, teraz pozwól mnie. Otóż wyjaśniam: z Markiem Wójcikiem od pięciu lat widuję się niemal każdego dnia, siedzimy naprzeciwko siebie w pracy i gdybym chciała z nim być, byłabym od dawna. Nie jest też prawdą, że to ja zdecydowałam o twoim wyjeździe. Każdy człowiek sam decyduje o sobie i sam ponosi konsekwencje swoich decyzji. Tak więc twoje zarzuty były bezsensowne. Myślę, że jakoś przetrzymamy jeszcze te czterdzieści parę godzin.
Po co to do niego mówi? To już niepotrzebne. A jednak mówi. A on:
– Wszystko nie tak. Wszystko nie tak! Co my robimy? Proszę, daj mi rękę – wyciąga do Ewy dłoń.
Ona jednak obie ręce ma zaciśnięte na szklance.
– Nie trzeba, Tomku.
– Kocham cię! Kocham jak nigdy nikogo na świecie! Przecież ty wiesz, że cię kocham!
– Nie ma kobiety, która by nie chciała wierzyć takim słowom.
Sięga po drugą szklankę, wlewa resztę toniku i stawia przed Tomaszem. Jej słowa, jej gest Tomasz przyjmuje za dobrą monetę. Odpręża się, próbuje uśmiechnąć. Nie przychodzi mu to łatwo. Jakby nie wiedząc, co zrobić, upija ze szklanki.
– Elinko! Pojedziemy w sierpniu nad morze. Zamówiłem pokój.
Już raz jej to powiedział i była wtedy pewna, że zostaje. Tym razem ma wierzyć, że w sierpniu będzie znowu tutaj z nią, i to jest właśnie to, w co uwierzyć nie potrafi po tej nauczce, którą dostała od życia i dzięki której jest mądrzejsza.
– Tak, Tomku, tak – mówi jak do dziecka, co obiecuje zabrać ją w podróż na Księżyc.
Idzie do pokoju i zaczyna grzebać w szafie, udając, że szuka czegoś bardzo potrzebnego. Wyciąga swoją ulubioną letnią sukienkę w niebieskie i białe ptaki, zabiera się do prasowania. Tomasz staje w drzwiach, ale zanim zdecyduje się coś powiedzieć, ona już odchodzi gdzie indziej. Aż do kolacji trwa to ich krążenie po mieszkaniu.
W końcu zapada ciemność i Tomasz najtkliwszą czułością przełamuje wszystkie jej opory, jej bierność. Znowu chce go obdarzać, chce przyjmować jego miłość. Poczucie zagrożenia intensyfikuje przeżycia i wszystko jest nasycone po brzegi – i noc, i światła przejeżdżających samochodów, i krzyk nocnego ptaka – wszystko to razem z nimi obraca się w pościeli. Są tą nocą – światłami – krzykiem.
Rano Ewa ma twarz wibrującą uczuciami – raz nawiedzają jej oczy, raz usta – twarz kobiety po szczęśliwie spędzonej nocy miłosnej. I jeszcze ta sukienka w ptaki! Kiedy jedzie do pracy, przychwytuje w autobusie spojrzenia mężczyzn. Marek po przyjściu tylko raz ogarnia ją wzrokiem, a potem już stara się nie patrzyć. Niepotrzebnie, bo stopniowo w niej to wszystko zamiera i w serce zagłębia się cienka igła strachu.
Tomasz znowu o trzeciej czeka. Idą do parku i jest nieco lepiej. Trochę spacerują, trochę siedzą wśród zieleni gęsto poprzetykanej ptasimi głosami. „Pod Jesionem” zjadają lody. Jutro o tej porze Tomasz będzie w pociągu do Warszawy. Ile matek z dziećmi. Ile dzieci. Żal…
– Chodźmy, Tomku.
W domu prosi Tomasza o koncert. Kładzie się na wersalce z zamkniętymi oczami, a on gra.
– Śpisz? – pyta szeptem.
– Graj! – uśmiecha się nie otwierając oczu.
Słucha skulona, na boku, tak jak kiedyś słuchała gry babci, jeszcze wtedy maleńka. Odeszła w świat dźwięków. Ulatuje z nimi. Chłonie z zapartym tchem. Wreszcie Tomasz przerywa, prostuje zmęczone palce.
– Jeszcze to, co ułożyłeś dla mnie.
– Za chwilę.
Przychodzi, przyklęka na dywanie, ujmuje głowę Ewy w obie dłonie, zanurza palce głęboko we włosach.
– Niech sobie tutaj odpoczną. – Palce ma bardzo gorące.
Potem się pochyla, całuje jej brwi, oczy, nos, czoło, tylko usta omija. Aż zaczynają się niepokoić, nabrzmiewać, oczekiwać, pragnąć, w końcu Ewa przytrzymuje głowę Tomka, żeby jej wargi mogły dosięgnąć jego warg, być razem z nimi. Jej wargi, które przez całe lata unikały pocałunków.
– Miałeś zagrać.
Wraca do gitary.
– Ja naprawdę ułożyłem to dla ciebie. Wiesz kiedy? Jeszcze w październiku, po tym, jak spotkaliśmy się w Delikatesach i z każdym dniem coraz bardziej chciałem cię odnaleźć.
– Przez tyle czasu mi nie zagrałeś. Nie przyznałeś się, że grasz.
– Wstydziłem się zdobywać cię jak trubadur, z gitarą. Byłaś dla mnie zbyt poważną sprawą, najważniejszą w życiu.
A jednak mówiąc o swoich zainteresowaniach, ją wymienił na końcu. I nawet jeśli to był żart, w żartach bywa ziarno prawdy. Gorycz. „Zaczekaj – mówi do siebie – jeszcze na takie myśli będziesz miała czas. Posłuchaj!” Inaczej teraz odbiera tę melodię. Próbuje się w niej dopatrzyć niepokoju, radosnej nadziei. Jest bardzo piękna. Wstaje, idzie w stronę Tomasza, chce mu podziękować i nagle – chęć ucieczki. Zatrzymuje się w pół drogi, zakręca do przedpokoju, staje niezdecydowana, gdzie uciec, opanowuje się i tylko na chwilę wchodzi do łazienki, aby tam przysiadłszy na wannie schować twarz w obu dłoniach. Wraca.
– Przecież wcale nie wiedziałeś, czy się jeszcze kiedy zobaczymy.
– Postanowiłem cię odnaleźć i na pewno bym odnalazł. Byłem pewny, że skoro spotkałem cię po tych siedemnastu latach, to nie zdarzyło się to na darmo, więc powinienem cię odnaleźć.
– Nawet nie wiedziałeś, czy jestem wolna.
– Nie wiedziałem, ale wierzyłem, że tak. Wbrew rozsądkowi, jak naiwny szczeniak wierzyłem, że będziesz ze mną i, jak widzisz, wszystko się sprawdziło. Widocznie rozum nie jest najlepszym doradcą. Nie zawsze trzeba ufać rozumowi.
– I to mówi matematyk!
– Ale matematyk, który kocha – uśmiecha się do niej trochę niespokojnie.
Ewa zauważa, że już zaczyna się denerwować przed podróżą. Siada z książką i nie może czytać, zaraz odkłada.
– Chodź do mnie – prosi.
– Nie, już pora robić kolację. Co byś chciał zjeść?
– Cokolwiek. Nie chce mi się jeść.
Ewie także. Wyjmuje wędlinę, chleb, robi herbatę i słyszy, jak Tomasz nerwowo krąży po pokoju. Przypomina się jej ostatni wieczór sprzed wyjazdu Zygmunta. Siedzieli oboje w fotelach milcząc, a potem milcząc leżeli obok siebie aż do świtu. I ta noc z Zygmuntem w lutym, kiedy go obdarzała miłością, co ciągle jeszcze kołatała w jej sercu jak nachalny żebrak, nie chciała go opuścić. Dopiero później Tomasz nią zawładnął, jej myślami, jej sercem, jej ciałem, bez reszty. Co teraz będzie? Jak bez niego żyć?
Jeszcze przed nimi noc.
– Eli! Jak ja tam będę żył bez ciebie? – pyta pełnym napięcia głosem.
Nadciąga burza. Słychać z daleka grzmoty. Powietrze jest aż gęste, stoi nieruchomo. Leżą czekając. Wiatr zaczyna szarpać otworzonym szeroko oknem, gwałtowny deszcz, błyskawice. W ich świetle, w huku piorunów Tomasz bierze ją pospiesznie, nie zważając na opór. Rozpaczliwie więżąc w ramionach podsyca jej sprzeciw.
– Puść! Puść! Puść!
Rozluźnia uścisk. Ewa może go teraz bić pięściami w piersi i szlochać. Wśród szumu ulewy i grzmotów jej protest nie znaczy prawie nic, jest jak bezsilne szarpanie się uwięzionego ptaszka, więc w końcu kładzie umęczoną głowę na piersiach Tomasza.
– Dlaczego mnie zgwałciłeś? – skarży się ze szlochem.
– Nie chciałaś mnie? – zdumiony, przerażony.
Więc to jego zachowanie to skutek zdenerwowania przed podróżą. Zaskoczona przestaje szlochać. To on ma rację. Przecież chciała, tylko nagle jakiś mały diabełek sprzeciwu wychynął z jej wnętrza. Przekręca głowę i niemal dotykając wargami jego ucha szepce:
– Chciałam! Chciałam! Chcę… Chcę… Chcę…
– Jaskółeczko moja skrzydlata!
Przesuwa dłońmi po jej udach, lekko je rozchyla, przytula policzek do płaszczyzny brzucha. Za oknem szaleje deszcz.
– Jaskółeczko maleńka moja.
Wynagradza jej tamten pośpiech i brak czułości. Aż zaczyna ponownie zanosić się szlochem.
– Kochany mój! Kochany!
A on przerywa na chwilę pieszczotę i znowu ją rozpoczyna, przerywa i zaczyna od nowa, coraz delikatniej, czulej. Serce trzepoce szalone. Ewa zaciska zęby, wstrzymuje na długie sekundy oddech, zatula powieki. Wreszcie krzyk protestu: „Nooooo!” – i zaczyna szybować, zapadać się, zapadać, z twarzą zalaną łzami.
Zacichają razem – ona i burza. Deszcz to nasila się, to słabnie w powiewach wiatru. Wypływa powoli na powierzchnię. Tomasz otula ją kołdrą jak małe, spłakane dziecko. Chłodne, czyste powietrze napełnia pokój. Zasypiają.
Rano budzi się pierwsza. Patrzy na Tomka i przypomina sobie, jak spał tutaj po powrocie z Krakowa. I jak mając do wyboru pójść się ubrać albo zostać tu z nim – została. A teraz wie, że nie zostanie, że jej na to nie stać. Ostrożnie wysuwa się spod kołdry, idzie do kuchni. Nie stać jej także, by cokolwiek przełknąć. Jeszcze wraca i ostatni raz spogląda na śpiącego, żegna go spojrzeniem. Postanowiła, że przed wyjazdem już się z nim nie zobaczy. Wychodzi z mieszkania.
Marek Wójcik dziś w delegacji. Nie ma jej kto śledzić współczującym wzrokiem, położyć na biurku bukiecika stokrotek. Ala Papieska na urlopie. Jest w pokoju sama ze swoim coraz większym niepokojem, ze stopniowo narastającą chęcią ogromnego płaczu. On pojedzie! Pojedzie! O Boże! Przecież mogła go zatrzymać. Powiedzieć: „Nie zostawiaj mnie”. Nie, nie mogła. Można kogoś prosić o rzeczy małe, nieważne, ale o rzeczy wielkie prosić się nie da. Gdyby chciał z nią zostać, zostałby. Gdyby chciał! Była z nim osiem miesięcy, a było to tak dużo jak całe życie. Och! To tylko przenośnia. Życie jeszcze się nie skończyło. Jeszcze będzie. Puste. Wypadnie je czymś zapełnić. Czymkolwiek. Może jutro po pracy pójdzie z Markiem do parku. Może do Aldony zobaczyć, jak się czuje, chyba niedługo będzie rodziła. Hanka z Jurkiem i chłopcami pewnie już w Krężnicy. Próbuje dzwonić do pracowni Aldony. Nikt nie podnosi słuchawki. Czas powoli, powoli mija.
Wraca do domu piętnaście po trzeciej. O tej porze Tomasz powinien już być w drodze na dworzec. Wbrew przewidywaniom zastaje go w mieszkaniu.
– Eli! Dlaczego tak późno! Będę musiał jechać osobowym. Szybko! Idziemy!
– Ja – nie.
– Jak to?!
– I proszę, zostaw klucze.
Twarz Tomasza blednie. Próbuje mówić normalnie, ale głos mu się załamuje.
– Przecież ja niedługo wrócę.
– Dokładnie to samo usłyszałam przed wyjazdem od Zygmunta.
– Ja nie jestem Zygmuntem!
– Z tego oczywiście zdaję sobie sprawę.
– Dlaczego nic wcześniej nie mówiłaś?!
– A co według ciebie miałam mówić? Nic się nie da powiedzieć komuś, kto nie chce słyszeć. Musiałeś podjąć decyzję i podjąłeś ją.
Na twarzy Tomasza bezsilność. Dobrze wie, że na taką Ewę nie ma rady. Na czole krople potu.
– Chyba możesz trochę zaczekać – usta mu drżą.
– Nie. Po tym z Zygmuntem ja nie mogę czekać.
– Więc to wszystko między nami nic dla ciebie nie znaczy?
„To dla ciebie, człowieku, nic to wszystko nie znaczy – myśli. – Czyż inaczej byś mnie zostawił?” – i milczy.
Tomasz przymyka oczy i kiedy za chwilę je otwiera, ma zupełnie pociemniałe z gniewu. Wyjmuje z kieszeni złożoną kartkę, mnie gwałtownie, idzie wyrzucić do śmieci. Wraca, staje tuż przed nią i mówi głosem przyciszonym, ale aż drżącym z pasji:
– Klucza ci nie oddam. Nie będziesz sobie ze mnie kpiła. I pamiętaj! Ja tu za miesiąc wrócę.
***
„Ja wrócę, ja tu wrócę, Ewuszko! Czekaj na mnie!” I ona głupia czekała. Doczekała się kilku listów i pozwu rozwodowego.
=1 Jeszcze miała odrobinę nadziei, że zawróci z drogi, że się opamięta, że zrozumie, co zrobił. Nie wrócił. Odszedł w gniewie, a ten nie bywa dobrym doradcą. Z tym gniewem na twarzy był tak piękny, że patrzyła na niego z zachwytem i musiał to zauważyć, bo nagle zacisnął zęby, w oczach stanęły mu łzy. Zabrał walizkę, płaszcz i wyszedł. Widziała, jak na dole wsiadał do taksówki, która właśnie kogoś przywiozła pod blok. Może śpiesząc się nie miał ani chwili czasu na refleksję, co pozwoliłoby mu na zaniechanie zaplanowanej podróży. Chyba tym go najbardziej dotknęła, że zamiast krzyczeć albo płakać, spokojnie na niego patrzyła, z zachwytem, bo przecież pamięta, niedawno się jej zwierzał, że nie może wprost znieść tych zachwyconych kobiecych spojrzeń.
Na razie Ewę to wcale nie boli. To przyjdzie dopiero potem. Kiedy będzie wracała do domu – gdzie go nie ma, kiedy będzie się budziła na tapczanie – gdzie go nie ma, kiedy będzie siadała przy stole – gdzie go nie ma, to dopiero będzie. A na razie jest jednym okrzykiem sprzeciwu, kłębkiem złości na siebie samą, że tak dała się zwieść kolejny raz jak naiwna szesnastolatka. Ona, która uważa siebie za osobę rozsądną. Uprzytamnia sobie: już wtedy, w lutym, gdy czekała tu na niego ze ściśniętym sercem, on planował tę zdradę, ten wyjazd. Ale skoro zdarzyła się okazja jeszcze przez parę miesięcy mieć w łóżku atrakcyjną partnerkę, postanowił sobie uprzyjemnić czas. Może będzie opowiadał przyjacielowi w Londynie: „Tam w kraju miałem do łóżka zupełnie niezłą dziewczynę”. Przed oczami zaczynają Ewie latać czerwone płatki. Krąży po mieszkaniu. Gardło tak zaciśnięte, że nawet nie może kląć. To chodzenie przynosi ulgę. Trochę się opanowuje. Idzie do kuchni postawić wodę na herbatę. Obok pojemnika na śmieci leży zmięta, wyrzucona przez Tomasza kartka. Podnosi, rozwija.
Kropla bursztynu z iskierkami słońca
Z czarną źrenicą zatopioną w złocie
Klejnot bezcenny
A dwie takie krople
Świat cały
Osuwa się, siada na podłodze obok szafki i dopiero po jakimś czasie zauważa, że kołysze się charakterystycznym ruchem dzieci cierpiących na chorobę sierocą. W ręku trzyma ciągle kartkę z wierszem Tomasza. Nie wiedziała, że pisuje wiersze. Znowu czegoś o nim nie wiedziała. Prawie nic o nim nie wiedziała. A on o niej? Chyba też. Czasem robił jakieś nietrafne uwagi na jej temat, a ona zbywała to śmiechem, nie próbowała prostować. Może tak lepiej. Po co mieliby więcej wiedzieć o sobie? „A dwie takie krople – świat cały…”
Całego świata nie zostawia się i nie odjeżdża. Całego świata – po prostu nie da się zostawić.
Woda się gotuje. Z trudem wstaje, nalewa herbaty. Siada przy stole. Obok szklanki kładzie kartkę z wierszem. Już może zdobyć się na bardziej obiektywną refleksję. Oto napisano dla niej miłosny wiersz. Cóż! Maleńka pociecha w wielkim strapieniu. Kiedy już będzie siwa, wyjmie tę kartkę, wiersz przeczyta i uśmiechając się wspomni: „Był taki jeden, co napisał go dla mnie”. Zdaje się, że już z nią odrobinę lepiej. Na razie! Nie łudzi się bynajmniej, że w ogóle lepiej.
Telefon. To Michał.
– Ewa, to ty? Zawiozłem Aldonkę do szpitala!
– I co?
– Jeszcze nic! Strasznie się denerwuję.
– Przyjeżdżaj. Będziemy się denerwować razem.
Oto chwilowy ratunek. Zajęta Aldoną i Michałem nie potrzebuje zajmować się sobą. Wiersz Tomasza wrzuca do szuflady sekretarzyka, gdzie gromadzi różne pamiątkowe rzeczy.
Przyjeżdża Michał, ale zanim wypił pół herbaty, już się zrywa.
– Nie mogę tu siedzieć. Jadę do szpitala.
– Ja z tobą – mówi.
W poczekalni spędzają prawie cztery godziny. W końcu pielęgniarka przychodzi z wieścią, że Aldona urodziła trzykilogramowego syna. Michał łapie Ewę w objęcia, zakręca. Ona całuje go w policzek.
– Gratuluję, tatusiu!
– I co teraz? – pyta.
– Teraz idziemy spać. Jest – patrzy na zegarek – godzina pierwsza dwadzieścia.
W samochodzie udziela Michałowi instrukcji na następne dni.
– Dzwoń i donoś o wszystkim, do pracy i do domu. Jeżeli będę ci potrzebna, moja rada albo osoba, nie krępuj się godzinami ani innymi bzdurami – mówi na odchodnym.
Na górze pada skonana na tapczan i tę pierwszą noc bez Tomasza przesypia kamiennym snem.
Następnego dnia w pracy co jakiś czas spogląda na telefon oczekując wieści od Michała. Koło dziesiątej dzwoni. Podobno wszystko w porządku.
– Jak się będzie nazywał? – pyta.
– Leszek.
– Ślicznie! Pozdrów ich oboje ode mnie: i Aldonkę, i Leszka. Widziałeś go?
– Jeszcze nie. Pielęgniarka obiecała, że jak przyjdę wieczorem, pokaże mi dziecko.
Chętnie pojechałaby z Michałem, ale nie chce się narzucać.
– Zadzwoń do mnie, jak tylko wrócisz.
Między pracą a wieczorem jest całe popołudnie i Ewa zastanawia się, czy nie zacząć jakiegoś większego prania, to zawsze pomaga, ale dręczy ją pokusa, żeby zajrzeć do szufladki, gdzie leży wiersz Tomasza. Siada na krześle przy sekretarzyku i patrzy w lustro. Twarz zeszczuplała. Kości jarzmowe lekko wystają. W tej za szczupłej twarzy – oczy duże, ciemnożółte z czernią źrenic, „bezcenne klejnoty”. Bezcenne, bo nie ma ceny, którą ktokolwiek zdecydowałby się za nie zapłacić. Patrzą czujnie, ostro, uważnie i tylko pobladłe, drżące usta kontrastują z tym spojrzeniem. Ewa Szeliga. Lat trzydzieści cztery, a właściwie już prawie trzydzieści pięć. Kobieta znowu porzucona. Bezdzietna. Kobieta o brwiach jak jaskółcze skrzydła.
Otwiera szufladę. Podkłada rękę pod wszystko, wyjmuje na blat odwracając tak, że to co było na dnie szuflady, jest teraz na wierzchu. W szufladzie zostają cztery kamienie, bryłka bursztynu, muszla. Ten kamień biały z plątaniną czerwonych i czarnych żyłek podarowała jej niegdyś, w dzieciństwie, babcia Ewelina. „Masz go, Ewuniu, na szczęście” – powiedziała. Bierze w rękę kamień. Ogrzewa go w dłoni. Na szczęście? Tamte trzy pozostałe przywiozła z jakichś wypraw z Zygmuntem. Skąd? Już nie wie. Może miały upamiętnić coś ważnego? A może były tylko piękne. Trzy listy ojca z więzienia. Jeden dotarł do matki nielegalnie, przyniesiony przez obcą kobietę, dwa tuż sprzed zwolnienia. Jej szkolne świadectwa – bardzo dobry, bardzo dobry, dobry, bardzo dobry… Listy Hanki i Zygmunta (z jednego wypada zasuszona łodyga leśnych dzwonków). Potem niespodziewanie zdjęcie Zygmunta (skąd tutaj? wszystkie fotografie są w drugiej szufladzie). Szczupła twarz z wąskim nosem i wysokim czołem, ciemne bujne włosy. Ewa dotyka palcem czoła, policzków, zakrywa palcami jasne oczy i odkłada kartonik do szuflady. Na drugiej stronie dedykacja „Ewce – Zygmunt”. Pamięta! Ta fotografia pochodzi z czasów, kiedy między nimi było wiele czułości, a dedykacja tak zwięzła. Taki był Zygmunt. Był? Do przesady powściągliwy w okazywaniu uczuć, w mówieniu o uczuciach. Akt zgonu Kasi „Katarzyna Szeliga, urodzona dnia…” – odkłada. Znowu pocztówki i listy od Zygmunta, kiedy wyjeżdżał na sympozja, zjazdy. Teraz już przegląda to wszystko bardzo szybko. Na końcu zostają trzy kartki: ostatni list Zygmunta, list Andrzeja Batowskiego, o którym prawie już zapomniała, i wiersz Tomasza. Kładzie je obok siebie na blacie jak w pasjansie.
„Czekam! Będę czekał zawsze! Zygmunt”.
„Jeżeli uznasz, że pogotowie ratunkowe-Andrzej znowu ci potrzebne, przyślij telegram…
Na środku leży wiersz Tomasza.
Jednym ruchem zgarnia te kartki do szuflady.