27
Rzuca się w przeżywanie razem z Michałem jego świeżego ojcostwa. Łóżeczka nie udało mu się kupić, więc wyciągają z piwnicy łóżeczko Kasi, które prawie dziewięć lat stało tam bezużytecznie. Ustawiają je. Ewa zdobywa przez znajomości watę i ligninę. Robią mały zapas żywności. Odkurzają mieszkanie. Dwa razy Ewa jedzie z Michałem do szpitala, gdzie bez trudu udaje mu się kontaktować z żoną. Wydaje się jej, że jego radosny brak przytomności kruszy jak taran serca pielęgniarek opancerzone profesjonalną obojętnością. Piątego dnia odbierają Aldonę i dziecko, wiozą do domu. Tu Ewa gotuje obiad, w wolnych chwilach zerkając na Leszka. Nie jest podobny do Kasi. To na razie zdecydowany blondyn ze ślicznym kulistym łebkiem i odstającymi uszkami. Rzęsy ma bardzo długie, złotawe i kiedy śpi, leżą mu na policzkach. Usteczka składa w ciup jakby do ssania, ale gdy trzeba się zabrać do jedzenia, po zaspokojeniu pierwszego głodu nagle zasypia i Aldona okropnie się martwi, że jej zupełnie schudnie.
– A co na to lekarz? – pyta Ewa.
– Śmiał się. Powiedział, że Leszek za kilka dni sam ureguluje swoje potrzeby.
– Więc czego się przejmujesz?
– Jak się mam nie przejmować? – Aldona patrzy na nią z wyraźną urazą i Michał oczywiście też. Idzie więc do kuchni kończyć obiad.
Biega aż do wieczora między Leszkiem, Aldoną, kuchnią, pokojem, łazienką – jeszcze kąpie Leszka i w końcu jedzie skonana do domu. Obiecuje, że jutro zaraz po pracy przyjdzie.
Kiedy następnego dnia wychodzi z urzędu z zamiarem pójścia na przystanek, ktoś bierze ją pod rękę.
– Dzień dobry, Ewuniu! Przyjechałem po ciebie – mówi Andrzej Batowski.
– Dzień dobry! – uśmiecha się. – Podoba ci się siostrzeniec?
– O tak! Świetny chłop.
Wsiadają do samochodu. Na miejscu okazuje się, że Andrzej, który przyjechał trzy godziny temu, zdążył już uprać pieluszki. Mogą trochę posiedzieć, pogadać. Aldona rozpromieniona, bo synek w czasie ostatniego karmienia zjadł trochę więcej. Znajdują nawet czas na herbatę z ciastem, które Andrzej kupił po drodze, i przy tej herbacie i przyćmionym świetle, bo Leszek śpi, robi się nagle radośnie, intymnie. Ewa czuje się pełnoprawną cząstką tej małej grupy. Jest pierwszy raz od wyjazdu Tomasza odprężona, spokojna. Jeszcze dwie godziny i kąpie Leszka. Takiego czyściutkiego, ślicznego podaje Aldonie do karmienia. Kiedy go ubierała, Andrzej wszystko po kąpieli uprzątnął i deklaruje odwiezienie jej do domu. W samochodzie pyta:
– Co tam, Ewuniu? Jak się sprawuje twój piękny pan?
Milczy przez chwilę, a potem odpowiada obojętnie.
– Brak mi bieżących informacji. Od kilku już dni przebywa w Londynie.
– Na długo wyjechał? – ton Andrzeja doskonale współgra z jej tonem.
– Każdy z nich, gdy wyjeżdża, ma „niedługo wrócić”.
– A więc jesteś kobietą oczekującą?
– Nie! Ja nie czekam.
Zatrzymuje samochód i obraca się ku niej.
– Ewa! Co znowu zrobiłaś?
– Nic. Zupełnie nic. Kochałam go najlepiej, jak umiałam.
– I nie poszłaś znowu do łóżka z innym?
– Nie. Ale teraz, jeżeli chcesz, pójdę z tobą.
– Mówisz serio? – głos ma lekko zmieniony.
– Tak.
Ewa ma uczucie, że wsiada do pociągu, który zaraz rozpocznie bieg i już nie od jej woli będzie zależało, czy i kiedy się zatrzyma.
A Andrzej na to:
– Mam spać w pracowni Aldonki, pojedziesz tam ze mną?
– Pojadę.
Jeszcze przez chwilę czeka, jakby się wahał, zawraca samochód i jedzie na Bronowice. Wchodzą po ciemnych schodach. Ewa czuje w ustach coraz wyraźniej ostry, metaliczny smak strachu. W pracowni zapalają tylko kinkiet. Pierwsza korzysta z łazienki i kładzie się w halce do pościeli. Na to, żeby ją zdjąć, nie może się zdobyć. Andrzej pojawia się nieprędko. Najpierw dość długo marudzi w kuchni, potem w łazience, wyraźnie odwleka moment przyjścia. W końcu, już siedząc na krawędzi tapczanu, nagle zapala papierosa, zaciąga się łapczywie dwa, trzy razy, gasi go w ciężkiej ceramicznej popielniczce i decyduje się wejść pod kołdrę. Tu, wsparty na łokciu długo się jej przygląda, wreszcie wyciąga rękę i ostrożnie dotyka jej włosów. Ewa przerażona zaciska powieki i próbuje zapaść się pod ziemię, przestać istnieć.
– Złoty Ptaszku! Nie bój się. Przecież cię nie skrzywdzę.
„O Boże! Dlaczego on nie gasi światła?” Wstydzi się, wstydzi straszliwie swojej pochopnej propozycji i swojego panicznego strachu.
Andrzej jakoś ostrożnie przekręca się na wznak i leży bez ruchu tak długo, że Ewa już nie jest w stanie dłużej znieść tego napięcia, tego przerażonego czekania. Zaraz zacznie krzyczeć albo złapie tę stojącą obok popielniczkę i uderzy go w głowę, zabije. I wtedy on zaczyna się cicho, nerwowo śmiać, a potem mówi bardziej do siebie niż do niej:
– No więc dopadło Andrzeja Batowskiego. Nareszcie dopadło. Gdyby mi ktoś rok temu powiedział, że to może być aż tak trudne, że można leżeć koło pięknej kobiety i nie móc jej dotknąć palcem, powiedziałbym, że zwariował.
Może czeka, jak Ewa zareaguje, ale ona milczy. Więc pyta:
– Odwieźć cię, Ewuniu, do domu?
– Odwieźć! – odpowiada tak szybko, że nie sposób nie odczytać w tym pośpiechu pragnienia, żeby znaleźć się jak najdalej stąd i to jak najprędzej.
Andrzej wstaje, żeby się ubrać, ale ona jest gotowa jeszcze przed nim. Schodzą do samochodu i jadą przez opustoszałe nocne ulice, i gdy samochód przystaje przed blokiem, Ewa wie, wobec Andrzeja nie jest w porządku. Siedzi i gorączkowo szuka w myśli jakichś stosownych słów. Nic nie znajduje. Natomiast odzywa się Andrzej:
– Nie martw się, Złoty Ptaszku, on wróci i znowu będziesz szczęśliwa.
Niepotrzebnie przypomniał jej tę straszliwą samotność. Boi się teraz odejść. Mówi:
– Chodź ze mną na górę. Prześpisz się w małym pokoju.
– Już się mnie nie boisz?
– Przecież wiesz, czego się bałam.
– Wiem. I dlatego nie pójdę. Przyjadę po ciebie jutro po pracy.
I przyjeżdża. Pani Ryczkowa i Halina, które właśnie wychodzą, widzą, jak Ewa wsiada do samochodu z kolejnym pięknym mężczyzną i oglądają go dość dokładnie. Andrzej nieświadomy wzbudzonej sensacji otwiera przed Ewą drzwiczki, przechodzi na drugą stronę wozu. Nic do siebie nie mówią przez całą drogę. Zapodziała się gdzieś ich swoboda we wzajemnym obcowaniu. Dopiero tam u Aldony i Michała jest znowu zwyczajnie. Ewa kończy szykować rozpoczęty przez Andrzeja obiad, zajmuje się Leszkiem, piorą pieluchy. Idzie im wszystko sprawnie, bez nerwowej szarpaniny. Aldona może spokojnie poleżeć. Michał cały czas krąży między żoną a śpiącym synkiem na pół przytomny.
– Jutro rano muszę jechać – mówi Andrzej. – Będziesz mogła przyjść tutaj jeszcze przez kilka dni?
– Oczywiście. Musisz już jechać? – Żal, że i on…
Po kąpieli Leszka Andrzej znowu ją odwozi. Siedzą pod domem w samochodzie. W końcu ostrożnie, leciutko Ewa opiera głowę o jego ramię. Nie ma nikogo innego, komu mogłaby położyć głowę na ramieniu. I wtedy Andrzej zaczyna mówić:
– Jest tam jezioro o wodzie z ciemnego błękitu, o brzegach obwiedzionych pachnącym tatarakiem, z łachami złotego piasku, dalej las. Nocą niebo łączy się z jeziorem i gwiazd jest tyle, że aż mieni się w oczach. Rano z jeziora wychodzi wykąpane słońce, zagląda do namiotu. Ale wcześniej budzą się ptaki. Jakże lubię te budzące się ptaki… Po śniadaniu płynie się łódką na jezioro. Ech! dziewczyno! Później można spuścić żagiel i zaszyć się z łodzią w trzcinach, złowić szczupaka lub sieję i na obiad upiec w ognisku. W lesie jagody, grzyby, jeżyny i sarny – co wychodzą pić do jeziora. Pojedziemy tam w sierpniu. Wtedy jest najwięcej gwiazd.
– Wybierałeś się do Grecji – mówi Ewa cichutko.
– Do Grecji pojedziemy na przyszły rok.
Długo milczą. Wreszcie ona decyduje się odejść.
– Dobranoc.
– Dobranoc – Andrzej muska ustami jej włosy.
Jak chętnie słuchamy bajek. Wjeżdża windą na górę. Serce ma uspokojone i sama do siebie się uśmiecha.
***
Teraz kiedy Andrzej wyjechał, Ewa korzysta z pomocy Michała i udaje się jej stopniowo wdrożyć go do prania pieluszek i przewijania Leszka. On też podaje żonie syna do karmienia i zabiera go z powrotem do łóżeczka. Już trochę przytomniejszy. Wziął urlop i za kilka dni będzie można zostawić z nim Aldonkę.
Leszek zaczyna popłakiwać, Aldona śpi, Michał poszedł do apteki, więc Ewa przewija dziecko, a potem bierze je na ręce – maleńką kruszynkę o złotych rzęsach i nosku jak guziczek. Miniaturowa piąstka leży tuż przy buzi. Syneczku! Maleńki! Trzyma go w ramionach i śpiewa kołysankę, której nauczyła się nasłuchując przez ścianę.
Mój syneczku, mój malutki,
Kupię ci czerwone butki
Kupię ci buciki
Za cztery grosiki…
Łzy. Po co łzy? Mój maleńki! Mój syneczku! Łzy. Tomku! Płacze pierwszy raz po jego wyjeździe. Przyszła ta chwila, o której wiedziała, że musi przyjść, że będzie musiała ją przeżyć. Nie raz. Że będzie to wielokrotnie wracało.
Mój syneczku, mój kochany…
Michał zastaje ją z twarzą zalaną łzami. Przerażony.
– Ewa! Coś z Leszkiem?
– Nie. Nic. To ze mną…
Wkłada Leszka do łóżeczka i ucieka do kuchni. Tam zaszywa się w kąciku na stołku. Przestaje w końcu płakać. Ale serce ma zaciśnięte. Trzeba się będzie znowu przyzwyczaić do życia z takim ściśniętym sercem.
***
Po dwunastu dniach Ewa decyduje się zaniechać tych wizyt. Aldona już mocniejsza. Michał przyzwyczaił się do nowych obowiązków. Jeszcze tylko zapowiada, żeby w razie potrzeby do niej dzwonili, i jedzie na delegację do Puław. Po powrocie zabiera się za wielkie porządki w zaniedbanym przez ponad pół miesiąca mieszkaniu. Nastawia Bacha i zaczyna myć okno, które nagle wydało się jej o wiele za brudne. Trzeba posprzątać przed wyjazdem na urlop. Przed jakim wyjazdem? Przerywa czynność w połowie, siada na fotelu ze ścierką w ręce i patrzy bezmyślnie w okno. Płyta się skończyła. Nie wstaje jednak, żeby ją przełożyć na drugą stronę. Zza okna dolatują krzyki bawiących się dzieci. Wkrótce zapadnie noc. Niebo stopniowo nabiera szafirowej barwy, ciemnieje, coraz gęściej zapalają się na nim gwiazdy. „I gwiazd jest tyle, że aż mieni się w oczach.” Andrzej! Obiecał ją zabrać nad jezioro, na które wypływa się żaglówką lotną jak jednoskrzydły ptak, gdzie rano wychodzi z wody wykąpane słońce. Wystarczy wysłać jutro telegram: Czekam! Ewa – i przyjedzie, zabierze ją. Zrywa się z fotela. Tam w szufladzie jest list Andrzeja z adresem. Dopada. Na wierzchu – wiersz Tomasza. Zgniata w ręku tę już raz wcześniej zgniecioną kartkę. A potem powoli rozprostowuje i wsuwa na dno szuflady, pod wszystko. Przysiada na krześle i opiera czoło o blat. Jeżeli pogotowie ratunkowe-Andrzej będzie ci potrzebne… Potrzebne jej! Potrzebne! Jakiekolwiek pogotowie ratunkowe. Jakiekolwiek? A więc nie Andrzej. Może być Marek albo kto inny. Nie, Markowi by tego nie zrobiła. A Andrzejowi? Prawie obcy człowiek. Niepotrzebnie się zdradził z jakimiś tam dla niej uczuciami. Gdyby nie to, nie wahałaby się ani chwili. Choć może tak lepiej. Będzie się z nią liczył, będzie czekał na jej przyzwolenie. Wyjmuje list Andrzeja. Trzeba go schować do torebki. Ma czas do namysłu. Cały wieczór, noc, jutro w pracy. Potem, jeżeli się zdecyduje z nim jechać, wyśle telegram. Być uczciwym! Trzeba być uczciwym. Dlaczego to tylko ona ma się liczyć z innymi? A oni z nią nie muszą? Przecież to do niczego nie zobowiązuje. Jeżeli wspólny pobyt im się nie uda, może powiedzieć: „Widzisz? Nic z tego! Sam widzisz, że się nie udało” – i tyle. Co w tym nieuczciwego? Andrzej wie o Tomaszu. Sam jej go przywiózł. Był świadkiem ich wyznania. Wszystko wie. Wie, że nie pała chęcią natychmiastowego z nim zbliżenia. Idzie zrobić sobie kolację i tutaj siedząc sama przy stole, gdzie jeszcze niedawno siadywała naprzeciwko Tomasza, doznaje nagle silnego skurczu gardła. Nic nie uda się jej przełknąć. „Co ja chcę zrobić?! Przecież on z końcem miesiąca wróci.” Przecież wierzy, że wróci. Czemu udaje sama przed sobą, że nie? Przyjedzie i zabierze ją nad morze. Przyjedzie? Odkąd wyjechał, nie napisał słowa. „Nie bądź śmieszna – mówi do siebie. – Dobrze wiesz, że nie wróci.” Idzie nalać wody do wanny i siedząc w kąpieli zaczyna nucić „Strój” Leśmiana. Z oczu lecą jej łzy, rozpływają się po i tak mokrej twarzy.
…Tylko Bóg jej nie zdradził
I ślepo w nią wierzył…
Jedno się przecież nie zgadza. Kochanek Ewy nie ograbił jej z pierścieni. Przeciwnie. Obdarował ją topazem oprawionym w złoto. Na tyle ją wycenił. Dużo to czy mało? Bunt! Złość! – jej ratunek. Wyciera się i naga kładzie w pościeli na środku tapczanu. Rozkłada szeroko ręce. Już jej tutaj nie przeszkadza. Już go nie ma. Zaczyna się – ten dobrze znany Ewie – taniec świateł przejeżdżających samochodów, przesuwających się raz od lewej ku prawej stronie, to znowu od prawej ku lewej.
***
Znowu jest w pracy sama. Ala Papieska jeszcze na urlopie. Marek od kilku dni także. Na drugośniadaniową herbatę wpada do niej Halina, która też czuje się samotna, bo pani Ryczkowa wyjechała z wnuczętami na wieś. Jak zwykle wylewa przed Ewą swoje żale na teściową i męża, który według niej zbytnio ulega matce, a potem pyta:
– A ty gdzie jedziesz na urlop?
– Nad piękne jezioro – odpowiada Ewa i zdumiewa się, że jest już zdecydowana, bez dalszych zbędnych rozważań i wahań.
– Z tym, co po ciebie ostatnio przyjeżdżał samochodem? – pyta dociekliwie Halina, a potem nie czekając na odpowiedź wzdycha: – Ty to masz szczęście do przystojnych mężczyzn.
– O tak. Szalone! – odpowiada Ewa. – Kolosalne szczęście.
Potem wychodzi do BWA. Idąc koło poczty postanawia wstąpić, nadać telegram do Batowskiego. Nie ma sensu zwlekać. Wypełnia blankiet. Jeszcze adres. I musi wpisać go z pamięci, bo nie znalazła w torebce listu Andrzeja. Widocznie został na stole.
Koło czternastej zaczyna się chmurzyć. Kiedy jedzie do domu autobusem, spada gwałtowna ulewa. Leją się z nieba strumienie wody. Wygląda to jak oberwanie chmury! Wzdryga się na myśl, że za chwilę będzie musiała wysiąść na przystanku i nie uniknie kompletnego przemoczenia. Jest tylko w swojej falbaniastej sukience. Nic rano nie zapowiadało takiego potopu. Drzwi autobusu się otwierają, dopada błyskawicznie daszku, ale czuje, jak strużki wody ciekną przez dekolt na plecy, na piersi. Pod daszkiem tłoczno. Na szczęście wepchnięto ją nieco głębiej, gdzie nie zacina deszcz, gdzie szczelnie przyduszona nie musi się bać wiatru. I nagle, w tym tłoku, jej oczy spotykają się z oczami Pawła tak ciemnymi, że źrenice nie wyodrębniają się z tęczówek – czarne plamy obwiedzione błękitnawym cieniem. Długie włosy, zmoczone, ciasno oplatają chudą twarz. Mógłby malarzowi służyć za model Chrystusa o otwartym, wszystkoobejmującym sercu, z tym dobrym na twarzy uśmiechem, którym ją wita. I ona także się do niego uśmiecha. Rozmawiają oczyma, bo inna rozmowa nie jest możliwa. Nie sposób przecisnąć się przez ten zwarty ludzki gąszcz. Deszcz jednak, tak jak gwałtownie się zaczął, gwałtownie ustaje. Już tylko padają rzadko duże krople i ludzie stopniowo decydują się na przebiegnięcie do bloków. Topnieje tłum pod daszkiem przystanku. Mogą do siebie podejść.
– Witaj, Pawełku!
– Witaj wśród deszczu.
– Nie spełniła się jednak twoja przepowiednia. Nie będę miała syna.
Patrzy uważnie przepastną czernią oczu.
– Przecież spodziewasz się dziecka, prawda? To będzie syn.
Co on mówi? Co on mówi! A potem nagle sobie uprzytomnia, że dzisiaj już dwudziesty pierwszy. Tydzień po terminie miesiączki. Te dwie noce przed wyjazdem Tomasza!
– Skąd wiesz? – pyta nagle spłoszona.
Ale on tylko znowu się uśmiecha. Przemoczony, nieco dygoce z zimna.
– Chodź do mnie. Wyschniesz. Napijesz się gorącej herbaty. Mieszkam tutaj niedaleko.
Patrzy na ciągle jeszcze z rzadka spadające krople.
– Idź sama – mówi. – On tam już jest.
– Kto?!
– Ojciec twojego syna.
Lublin, czerwiec 1988
Dalsze losy bohaterów romansie „Trójkąt nierównoboczny”.