5

Schodzi z Ornaku ścieżką wydeptaną wśród kosówki, ubrana w swoją czerwoną falbaniastą sukienkę (to Zygmunt tak ją nazwał; kiedy wzdychała, że nie ma co na siebie włożyć, mówił: „Włóż tę falbaniastą”). Na nogach ma węgierskie czarne szpilki kupione ostatnio w Warszawie. Idzie bez plecaka, więc jest jej lekko. Tam gdzie ścieżka bardziej kamienista, podfruwa. Potem coraz więcej dzwonków. „Skąd tutaj tyle kwiatów?” – dziwi się w myśli. A to już zaczyna się hala pełna omiegów, arniki i goryczki. Wszystko to uparło się kwitnąć jednocześnie na skrawku łąki między kosówką a lasem. Wśród kwiatów – małe białe jagniątko. „Popatrz!” – chce powiedzieć do idącego za nią Zygmunta. Odwraca się. Na ścieżce nie ma nikogo. „Tipiii!” – woła. „Tipi, Tipi, Tipi…” – odpowiada echo. Daje krok i… zaczyna się zapadać. Strach jeży jej na głowie włosy.

Otwiera oczy. Wzrok pada na barwny skrawek Kazimierza w nogach nad tapczanem. „Jak dobrze, że jesteś tu ze mną” – mówi do obrazka. Wtorek! Nie, środa! Godzina szósta trzydzieści. Przez piętnaście minut może jeszcze poleniuchować. A swoją drogą, dlaczego nie śni się jej na przykład wieczorek taneczny w domu wczasowym „Kormoran” w Międzyzdrojach, gdzie spędziła drugą połowę sierpnia? Dlaczego nie śnią się jej panowie Raczek i Malewski, którzy tak zgodnie i wytrwale dzielili z nią czas? Prawdę mówiąc nie było między nimi zbyt dużej różnicy. O! przepraszam. Pan Edek Raczek świetnie tańczył. W sumie – gdyby nie Bałtyk, piękna pogoda i trzy dobre książki, czas można by uznać za stracony. Co też ją podkusiło, żeby tam jechać? Dopiero ostatnie pięć dni urlopu spędzone w Puszczy Piskiej u kuzynki były prawdziwym wypoczynkiem. Wróciła piątego września. Jurka i Hankę zastała w żałobie, zmęczonych, jeszcze nie potrafiących się uśmiechać. Szczególnie źle wyglądała Hanka. Mocno opaloną twarz miała dziwnie ściągniętą, pod oczami sine cienie. Powiedziała, że złożyła podanie o przeniesienie do innej szkoły, gdzie jest wolny etat bibliotekarki. Zdziwiło to Ewę. Dotychczas Hanka zawsze chwaliła stosunki w swojej szkole i klasę, której była wychowawczynią. Miała też opinię jednej z lepszych polonistek.

– Już nie mogę, juź nie chcę uczyć. Muszę mieć trochę spokoju.

Zapytała Ewę, czy nie zna kogoś, kto by mógł poprzeć w wydziale oświaty jej prośbę, i Ewa obiecała pomóc. Właśnie wczoraj wieczorem zadzwonił Makowski, że sprawa została załatwiona. Ewa postanawia dziś o tym Hankę powiadomić. Jednak jej próby dodzwonienia się do Lisowskiej w czasie jednej, drugiej, trzeciej przerwy zawodzą. Potem okazuje się – musi wyjść do miasta, będzie w pobliżu tamtej szkoły. Postanawia wstąpić.

Kiedy dociera do pokoju nauczycielskiego, do końca lekcji jest dziesięć minut. Na szczęście zastaje tam jednego z pedagogów, a ten proponuje, żeby zaczekała. Siada więc na krześle, omiata wzrokiem wnętrze, przygląda się też nauczycielowi, którego twarz wydaje się jej znajoma, tyle że nie potrafi sobie przypomnieć, gdzie i przy jakiej okazji miała z nim do czynienia. Męczy ją to. Coraz częściej spogląda na pogrążonego w notatkach mężczyznę, aż w końcu przyłapuje go na podobnym zerkaniu. Pewnie denerwuje się tak samo jak ona, nie mogąc umieścić w odpowiednim czasie i miejscu jej osoby. Może po prostu spotkali się na jakimś wernisażu? Na szczęście rozlega się dzwonek i po chwili wraz z innymi nadchodzi Hanka. Idą obie na korytarz.

– Witam, bibliotekarko! Sprawę załatwiono.

– To dobrze. Dziękuję ci!

Nie widać, żeby była uszczęśliwiona.

Przy okazji Ewa chce rozwiązać dręczący ją problem.

– Jak czekałam na ciebie, to siedział tam taki szpakowaty. Nie mogę sobie uprzytomnić, skąd go znam.

– Nie poznałaś? To „Cynamon”. Ewa stoi przez chwilę zaskoczona. No tak! Oczywiście! To starszy o siedemnaście lat „Cynamon”. Wybucha krótkim śmiechem i zaraz milknie, bo Hanka bynajmniej nie podziela jej rozbawienia. Patrzy odrobinę zdziwionym, chłodnym wzrokiem.

– Poznał cię? – pyta Ewa ciekawa.

– Nie.

– A na mnie patrzył, jakby poznawał.

– Może byłaś jedyną uczennicą w jego karierze, która w tak krótkim czasie zdobyła tyle dwój?

Ewa znowu ma ochotę się roześmiać. Powstrzymuje ją oschły ton i poważny wzrok przyjaciółki.

W tym momencie drzwi pokoju nauczycielskiego się otwierają i „Cynamon” przechodząc obok lekko pochyla głowę. Kłania się Hance, Ewa jednak sobie przywłaszcza ten ukłon, odpowiadając promiennym uśmiechem.

***

„Cynamona” spotyka pięć dni później. Staje za nią w kolejce w Delikatesach. Tym razem jego powitalny gest został przeznaczony dla niej, nie ma cienia wątpliwości.

– Dzień dobry!

– Dzień dobry, panie psorze. Jak widzę, moja tożsamość nie jest już dla pana tajemnicą.

– Pani Lisowska przyznała się do wszystkiego – żartuje.

– Wcale się nie dziwię, że nas pan nie rozpoznał. Pewnie wcale pan nie pamięta już naszej klasy. Ileż to lat…

– Myli się pani. To była pierwsza klasa, do której wszedłem, żeby uczyć. Tego się nie zapomina.

Już zaraz ich kolej. Ewa trochę żałuje, ma ochotę jeszcze chwilę z nim porozmawiać. On widocznie też, bo zaprasza ją na kawę. Załatwiają swoje zakupy i idą do pobliskiej kawiarni. Siedząc w kąciku kontynuują rozmowę.

– Sądzę, że żadna z nas nie zapomniała dawnego profesora matematyki. Wszystkieśmy się w panu śmiertelnie kochały.

– Proszę nie żartować. Miałem wrażenie, tylko czyhacie, żeby mnie wykpić. Czy pani wie, jak się czułem, kiedy wróciła z urlopu pani Załuska, a ja przekazując jej notes ze stopniami dowiedziałem się, że niejaka panna Kwiatkowska przez trzy miesiące zabawiała klasę moim kosztem? Jak podłymi istotami wydały mi się wtedy młode dziewczyny, a szczególnie pewien wybrany egzemplarz? Z jaką ulgą powitałem skierowanie do męskiej zawodówki? Wręcz błogosławiłem wtedy niebiosa.

Śmieją się oboje. Po raz pierwszy Ewa widzi „Cynamona”, który się śmieje. Przez tamte trzy miesiące zawsze bywał posągowo poważny i posągowo piękny. Cóż się stało z jego bladą gładką cerą nadającą mu wygląd greckiej marmurowej rzeźby. Teraz twarz ma ogorzałą i już widać na niej zapowiedź przyszłych zmarszczek. Ale wydaje się dzięki temu bardziej ludzki, a tym samym sympatyczniejszy.

– Czyżby pan oczekiwał na akt skruchy?

– Na to już za późno. To już by niczego nie zmieniło.

– A więc na akt zadośćuczynienia?

– Na to nigdy nie jest zbyt późno.

Mówi to jakoś za poważnie. Ewa podnosi do ust filiżankę, żeby ukryć zmieszanie. Nad stolikiem zawisa chwila niezręcznej ciszy.

– Wytrwał pan w zawodzie. Więc może moja wina nie była aż tak wielka.

– Ja ten zawód wybrałem mając dwie inne atrakcyjniejsze propozycje. Lubię go naprawdę. – Znowu się sympatycznie uśmiecha.

A jednak nastrój uległ zmianie. To już nie jest ta spontaniczna wymiana zdań między dwojgiem ludzi, co spotkali się po wielu latach. Coś się w Ewie nagle zacięło. Chętnie znalazłaby się w domu. Dopija kawę.

– Proszę wybaczyć. Muszę już iść.

Podaje rękę i wychodzi, zanim kelnerka zdążyła przynieść rachunek.

W skrzynce na listy zastaje życzenia urodzinowe od Zygmunta na pocztówce – takim amerykańskim koszmarku. To wyraźnie pogłębia jej zły nastrój. Czy ten człowiek doprawdy nie rozumie, że skoro się zdecydował żyć bez niej, powinien zaniechać tego rodzaju gestów? Żeby wrócić do duchowej równowagi, nastawia sobie Vivaldiego i zaczyna froterować podłogę. Potem już może zjeść kanapki z kupioną w Delikatesach bryndzą i zabrać się do lektury „Ulissesa”, którego zaczynała czytać trzy razy, ale tym razem postanowiła bohatersko dobrnąć do ostatniego zdania. Dzwoni telefon. To Aldona zaprasza Ewę do pracowni. Chce jej pokazać właśnie skończony obraz.

– Tak mi zależy, żebyś zobaczyła.

– Przylecę jutro po obiedzie. Pa! – odkłada słuchawkę.

***

Stoi przed najnowszym dziełem Aldony i nie rozumie, co się stało. To znaczy, nie rozumie, co się stało z Aldoną, bo na płótno – wystarczy popatrzeć. Wrócił tu świat radosnych, pastelowych barw. Świat, który malowała, kiedy się poznały. Ewa patrzy i mimowiednie się uśmiecha, i milczy, chłonie oczami i sercem. Potem zamyka Aldonę w serdecznym uścisku.

– Dziękuję. Jest piękny.

Zasiadają przy herbacie i kruchych ciasteczkach. Ewa tak, żeby mogła nadal spoglądać na obraz, dla lepszego światła zestawiony ze sztalug na krzesło. Cieszy się tym, co widzi i cieszy się Aldoną. Musiała w życiu przyjaciółki nastąpić jakaś zmiana na lepsze, skoro wróciła do tamtej gamy. Przypomina sobie, jak Aldona po wernisażu nie poprosiła jej i Michała do pracowni. Było to wyraźnie wbrew jej obyczajom. Rozgląda się dyskretnie, czy nie nastąpiły tu jakieś zmiany, czy nie ma śladu czyjejś obecności. Nic takiego nie zauważa. Jedyny ślad to ten obraz, więc wraca do niego wzrokiem.

Właściwie przez cały czas milczą. Aldona jest jedną z tych osób, z którymi znakomicie się Ewie milczy. Słońce zaczyna schodzić coraz niżej. Zza okna dolatuje ćwierkliwy rozgwar wróbli moszczących się do snu na pobliskich krzewach. Trzeba iść.

– Do widzenia, Aldonko. Niech ci się dobrze maluje.

Kiedy wychodzi z klatki schodowej, pod dom podjeżdża, a właściwie podpływa, granatowy volkswagen Michała Thylmana. Ewa udaje, że go nie zauważyła, szybko przechodzi. Sama nie wie dlaczego. A potem odrobina żalu, że straciła tego wytrwałego wielbiciela. I jednocześnie radość ze względu na Aldonę, i chyba także na Michała. W końcu oboje lubi. I znowu żal, że została kolejny raz opuszczona. Może po prostu trzeba się do tego zacząć przyzwyczajać? W domu na stole – kartka od Zygmunta. Drze ją na drobne kawałeczki i wyrzuca do śmieci. Postanawia napisać króciutkie podziękowanie za gościnę w Puszczy Piskiej. Potem zapala wszystkie światła. Chce porównać z tym dziś oglądanym obraz Aldony podarowany jej i Zygmuntowi z okazji piątej rocznicy ślubu. To było w niecały rok po zawarciu ich przyjaźni. Obraz wisi na honorowym miejscu w „salonie”. Przy sztucznym świetle i tak na odległość trudno go zestawić z tamtym, ale jedno jest pewne – oba są piękne. Zygmunt darzył zawsze Aldonę dużą dozą opiekuńczej czułości i śmieszne, nigdy Ewa o to nie była zazdrosna. Miała wrażenie, że Aldona zastępuje mu dziecko, które utracili. Ona sama jest istotą zbyt samodzielną, żeby na niej wyładowywać opiekuńcze instynkty. Przypomina sobie też niedawną wizytę Michała. Jego niezdarność i pierwsze symptomy zainteresowania twórczością Aldony, co rozpętało jej złość, i to, jak go nieomal wyrzuciła z domu. Czyż można się dziwić, że zamiast tajfunu wybrał łagodny zefirek? Udało się jej rozśmieszyć samą siebie. Jak to dobrze. Ileż to już razy zdolność do autoironii ratowała ją z opresji.

Kilka dni później Ewa podąża w kierunku przystanku autobusowego, a tu do krawężnika obok niej podjeżdża granatowy volkswagen. Michał Thylman z uśmiechem pogromcy tygrysów otwiera drzwiczki.

– Dokąd podwieźć, pani Ewo?

– Och, daleko. Aż na Szymanowskiego. Pojadę autobusem.

– Proszę wsiadać.

Samochód rozpoczyna swój piękny lot. Milczą. W końcu, kiedy już są blisko celu, Ewa mówi:

– Cieszę się, panie Michale, z pana przyjaźni z Aldoną. Nie ma pan pojęcia, jak się cieszę.

Volkswagen przystaje. Michał bierze rękę Ewy i składa na niej pocałunek. Ewa odczytuje to jako wyraz wdzięczności, że dzięki niej się poznali.

***

Dochodzi wreszcie do bruderszaftu Ewy z Michałem po tylu, tylu latach znajomości. Wypijają go w pracowni Aldony, gdzie znaleźli się oboje z okazji jej imienin. Ewa przyszła z pękiem pachnących różnobarwnych bratków, które obie z Aldoną uwielbiają, i z francuskimi rajstopami w popielatym kolorze. Michał z ogromnym bukietem ciemnoczerwonych róż o bardzo długich, sztywnych łodygach, z butelką szampana i płytą Mozarta. Bratki w kryształowym płaskim naczyniu stoją na imieninowo zastawionym stole. Róże Michała w siwaku – obok najnowszego, dopiero rozpoczętego obrazu, gdzie kontrastują wspaniale z jego błękitami. Dziwnym zbiegiem okoliczności kolor róż jest identyczny z kolorem jedwabnej, obszernej bluzki Aldony, którą założyła do czarnych spodni i złotych sandałków. W tym stroju, drobniutka, wygląda jak wschodnia księżniczka. Michał, który tym razem nie na Ewę patrzy z zachwytem, przestał ją zupełnie denerwować. Została sama życzliwość. We troje milczy się im tak samo dobrze jak kiedyś we dwie. Może pracownia Aldony jest takim miejscem naprawdę dobrym do milczenia? Wystarcza Mozart. Muzyka wznosi się, przycicha, wibruje. Jak spokojnie. Delikatny zapach amfory z fajki Michała. To jeden z tych nielicznych wieczorów, kiedy nie chce się Ewie wracać do domu. Ale przecież bez tego się nie obejdzie. Michał i Aldona odwożą ją samochodem.