4
W piątek zaraz po obiedzie Jurek z ojcem i Miśkiem jadą do Krężnicy. Oczywiście, jak wcześniej było uzgodnione, samochodem Michała. Hanka pierze jeszcze resztę różnych rzeczy, żeby przez cały urlop nie leżały brudne, a w sobotę zabiera się do prasowania. Właśnie wtedy przychodzi Ewa. Siada z Artkiem do gry „Wielki bieg”. Każde z nich prowadzi po dwa pionki. Pogrążają się po uszy w hazardzie. Zaledwie od czasu do czasu udaje się Hance zamienić z Ewą dwa zdania.
Hanka: – Michał cię w środę odwiózł?
Ewa: – O tak! Jeździć to on, jak wiesz, potrafi.
I z treści, i z tonu można wyczytać odrobinę złośliwej niechęci. Hanka żałuje, że to tak. Naciera kolejno mokrą szmatką i prasuje koszule Jurka – jedna, druga, trzecia…
Ewa: – Kto ci będzie podlewał kwiaty, jak wyjedziecie?
Hanka: – Morawska. Sąsiadka. Całe mieszkanie ma w kwiatach. Hoduje nawet trzy drzewka cytrynowe, które owocują, a cytryny rosną na nich większe niż te kupowane. Kiedy kwitną, pachnie w całym mieszkaniu.
Milknie, bo nikt jej nie słucha. Ewa z Artkiem kłócą się o rzut kostką, co upadła na podłogę, liczy się czy nie. Według niej to powinno się liczyć. Prasuje teraz piżamę Miśka i swoją spódnicę w rybki, w której była z Ewą w Kazimierzu. To podsuwa jej nowy temat.
Hanka: – Gdzie powiesiłaś ten obrazek z Kazimierza?
Ewa: – Nad tapczanem. Jak się obudzę, żebym mogła popatrzeć.
– Wygrałem! – wrzeszczy Artek i zwycięskim gestem unosi w górę ręce.
Zaraz potem zaczynają rewanżową partię. I tak przez kolejne pół godziny. Znowu Ewa przegrała. Zrywa się.
– Muszę iść.
– Wypijemy herbatę. Zostań.
– Nie, nie. Muszę lecieć. – Całuje Artka w głowę, Hankę w policzek. – Nie będzie ci łatwo tam na wsi – mówi.
„Jeszcze dużo ciężej, niż ci się wydaje” – myśli Hanka, ale natychmiast próbuje o tym nie myśleć. Robi herbatę, kraje ciasto i siada z Artkiem przed telewizorem.
***
Trzy dni później Hanka wyjeżdża z synem na wieś. Pogoda piękna. Idą od pociągu dróżką wśród ogrodów do zagrody Lisowskich. Dom pusty. Pewnie wszyscy w polu. Dopiero po chwili w sadzie, w cieniu brzemiennych owocem jabłoni, odnajdują leżącego na posłaniu ojca. Wita ich radosnym uśmiechem.
– Haneczka! Artek!
– Dzień dobry, tatku! Jak się czujesz? – Hanka ujmuje jego rękę bezwładnie spoczywającą na pościeli.
– Leżę sobie tutaj jak ten książę. Świerszcze mi grają, ptaszki śpiewają, słonko przygrzewa…
– Wszyscy w polu? Samego cię zostawili?
– Nie… Misio ze mną został. Tylko się gdzieś zapodział. Koszą żyto – pokazuje kierunek wzrokiem, usta ma spieczone.
– Pić ci, tatku, przyniosę.
– Tam na schodach w piwnicy jest garnek z serwatką – mówi.
Hance robi się wstyd za Miśka, że tak zostawił dziadka, że pozwolił sobie na zaniedbanie obowiązku. Potem przychodzi gniew. Przynosi choremu napój. Ojciec pije chciwie, ale krótko i zaraz opada na poduszki. Policzki mu zapadły, pogłębiły się cienie pod oczami. Artek idzie w pole z wiadomością, że za godzinę, półtorej, będzie czekał na żniwiarzy obiad. Hanka zabiera się do gotowania. Co jakiś czas zagląda do sadu i zauważa, że ile razy się zbliży, oczy chorego się rozjaśniają. Czuje, jak odprowadza ją wzrokiem, jak przywołuje myślą, kiedy jej nie ma. I po jakimś czasie zaczyna się rozsnuwać między nimi, między kuchnią a tym łóżkiem w sadzie, osnowa – coraz gęściejsza, a potem, kiedy przychodzi z talerzem przestudzonej zupy, żeby chorego nakarmić, wraz z ruchem łyżki snuje się wątek i już Hanka wie, że wydarza się między nimi – między nią a tym umierającym starym człowiekiem – coś bardzo ważnego, chociaź jeszcze dokładnie nie wie – co.
Przychodzą na obiad tamci troje. Wita ich na podwórzu. Matka zrzuca chustkę z głowy, idzie do sieni opłukać twarz i utrudzone ręce. Jurek i Krzyś myją się przy studni.
– Gdzie Misiek? – pyta Jerzy obcierając twarz ręcznikiem.
– Jeszcze nie przyszedł – odpowiada Hanka.
Patrzy na nią zmęczony ciężkim wzrokiem, jakby z wyrzutem, bo urodziła mu takie złe dziecko, tego ukochanego syna. Widocznie Artek powiedział ojcu, że nie zastali Miśka przy dziadku.
Właśnie chłopak pojawia się w furtce.
– Chodź ze mną – mówi Jerzy i prowadzi go do stodoły.
Po chwili dolatuje stamtąd krzyk i płacz. Pierwszy raz w życiu Misiek dostaje od ojca lanie. Poczucie sprawiedliwości nie pozwala Hance zbytnio się nad nim roztkliwiać. Za to Jurek wraca z zupełnie pobladłymi ustami, a siadłszy przy stole nic nie może przełknąć.
Hanka staje z tyłu, opiera policzek o jego skroń.
– Proszę cię, zjedz choć trochę – szepcze z czułością, co nagle zalała jej serce. To pomaga. Coś tam udaje mu się zjeść. Przynajmniej wie, że żona się z nim solidaryzuje. Matka i brat patrzą w talerze, unikają jego wzroku. I Artek spłoszony, nigdy nie widział ojca w takim stanie. Hanka idzie do chorego pod jabłonie.
– Jurek zbił Miśka? Nie trzeba było…
– Trzeba było, tatusiu. On musi wiedzieć. Zapamiętać do końca życia.
Po obiedzie idą w pole. W domu zostaje matka.
– Mamo! – mówi Jerzy na odchodnym. – Jak Misiek zje obiad, ma przyjść pomagać.
– Toż to dziecko – protestuje.
– Mamo!
Już więcej nic nie mówi. Mężczyźni żyją po swojemu, kobiety wiedzą swoje. Toteż Misiek pojawia się w polu prawie dwie godziny później, niosąc garnek zsiadłego mleka, który ledwo przydźwigał. Piją łapczywie przysiadłszy na miedzy. Jurek dojeżdża kosiarką, przychodzi, bierze od Miśka garnuszek z mlekiem, a potem jakby dziękując kładzie synowi rękę na głowie. Wtedy Misiek zaczyna ryczeć jak bizon na prerii wtulając twarz w przepoconą koszulę ojca.
***
Tak upływa urlop Hanki – między pracą w polu, kuchnią i łóżkiem umierającego. W obejściu – to już więcej robi matka. Artek z Miśkiem karmią kury, wyprowadzają i przyprowadzają krowy, biegają do sklepu po zakupy, przynoszą w pole podwieczorek, siedzą trochę przy dziadku, kiedy kobiety zajęte. Wystarcza roboty dla wszystkich.
Każdego wieczoru Jurek zdaje ojcu relację, co zrobione, i pyta, co robić następnego dnia. Naradzają się. W czasie tej rozmowy ojciec coraz częściej zapada w drzemkę, a gdy się przebudzi, już nie pamięta, że nie skończyli narady. Potem Jerzy pomaga matce obmyć chorego. Wypraszają wszystkich z pokoju. Na noc mężczyźni idą spać do stodoły. Hanka zostaje z matką w domu pod pretekstem, że może być potrzebna. Śpi na tapczaniku Krzysia, a matka przy ojcu, pod świętymi obrazami: Matką Boską i Jezusem o rozpłomienionych miłością sercach. Całą noc pali się u nich mała lampka i przebudziwszy się w nocy Hanka często słyszy, jak szeptem rozmawiają. Zamieniają kilka zdań i milkną. Jak ciężko musi być im obojgu z tą świadomością, że wkrótce się rozstaną. Przeżyli razem prawie czterdzieści lat. Urodziło im się czworo dzieci. Najpierw dwie dziewczynki, co umarły na dyfteryt w odstępie jednego dnia. Jedna miała wtedy trzy, druga dwa lata. Potem urodził się Jurek. Trzęśli się nad nim oboje, pilnowali, dogadzali jedynakowi. Krzyś urodził się dopiero szesnaście lat później. Szczęśliwie, bo ten starszy już poszedł do miasta do szkoły i miał więcej na wieś nie wrócić.
Ojciec coraz słabszy, coraz częściej zasypia. Znowu leży pod jabłoniami w sadzie na zbitej przez Krzysia pryczy, na sienniku zakrytym białym prześcieradłem, na poduszce w różowe kwiatki, od której odcina się ostro jego pożółkła twarz.
– Dziś ja posiedzę przy tobie. Ciągle tylko mama i mama – Hanka uśmiecha się do niego z czułością.
– Może i ty tak kiedyś będziesz siedziała przy Jurku, Haneczko – a potem dodaje: – On ciebie bardzo kocha.
Hanka zamiera. Czyżby ojciec jednak coś zauważył? Czyżby odkrył, co usiłowała ukryć przed całym światem? Może ci bliscy śmierci widzą ostrzej?
– Skąd wiesz? – bąka zmieszana.
– Ja wiem – mówi przytłumionym, poważnym głosem. – Ja wiem, Haniu.
Hanka pochyla się, przytula twarz do jego ręki. Dłoń pachnie jabłkiem, co spadło na pościel, a on przytrzymał je pieszczotliwie w słabych palcach, póki mu się nie wymknęło i nie potoczyło w trawę.
– Pięknych macie synów – mówi ojciec. – I mądrych, i kochających, jak mało kiedy się zdarza.
„To prawda! – myśli Hanka. – Tak jest! Ale trzeba było, żebyś mi o tym przypomniał. Nie wiń mnie. Ja chciałam tylko pomarzyć. Każdy kopciuszek marzy o swoim królewiczu. A ja od dawna jestem już tylko kopciuszkiem. Ja tylko zapragnęłam pójść na bal. Nawet nie wiem, czy królewicz by mnie zauważył. Nie mam przecież zaczarowanych pantofelków…”
Odchodzi gotować obiad. Słowa ojca za nią: „On ciebie bardzo kocha. Może i ty tak kiedyś będziesz siedziała przy Jurku.” A może on przy niej? To nigdy nie wiadomo. Łzy płyną po policzkach Hanki i kap, kap, na obierane ziemniaki.
Od tego dnia jest jej na sercu jeszcze ciężej. Od tego dnia zaczyna się żegnać ze swoim marzeniem.
***
Ten umierający ojciec męża, dziadek jej dzieci, daje Hance wielką lekcję życia. Leżąc tak, coraz słabszy, nie o siebie się troszczy, ale o swoich bliskich.
Nagle się ochłodziło. Powiał dość silny wiatr, więc ojciec został w domu. Otworzono tylko okno, przez które wbiega do pokoju melodia wygrywana na gałęziach jabłonek, wzbogacona delikatnym werblem strącanych owoców.
– Haneczko! Może Krzyś się niedługo ożeni…
– Byle szczęśliwie.
– Różnie to bywa – chory przymyka oczy. – Czasem teściowej z synową nie żyć pod jednym dachem. Jeżeli matce będzie tu bardzo źle, zabierzesz ją do siebie?
Hanka milczy zaskoczona. Nigdy dotychczas nie myślała o takiej możliwości.
– Myślisz, że mama zechce pójść do miasta?
– Nie wiem, Haniu. Może będzie musiała.
A potem na zapas usprawiedliwia Krzysia i tę, jeszcze nie istniejącą, przyszłą synową.
– Krzyś jeszcze bardzo młody i ożeni się z młodziutką. Co oni tam będą wiedzieli o życiu… A ty, Haneczko, jesteś dobry człowiek.
„Tak – myśli Hanka – ja jestem dobry człowiek! Ja już nie jestem młodziutka! Ja dostałam swoją porcję goryczy jak lekarstwo, w nie za dużych, ale dość przykrych dawkach.” Matka Jurka, równie milkliwa jak ojciec, nigdy nie była jej tak bliska jak on. Może dlatego, że kiedy się z Jurkiem pobrali, żyła jeszcze jej własna matka?
I jak wcześniej ojciec nie mówiąc nic z tego, przecież powiedział: „Oto mój syn Jerzy, którego jesteś żoną i którego, wierzę, nie opuścisz aż do śmierci”, tak teraz mówi do niej: „Oto kobieta, towarzyszka mego życia. Zanim odejdę, chcę wiedzieć, że tych lat beze mnie nie spędzi we łzach i w poniewierce”.
Więc ona, „dobry człowiek”, co wielu ludzi utożsamia z głupotą, mówi:
– Przyrzekam!
I dobrze wiedzą, przysięga obejmuje obie te sprawy, oba jego wielkie niepokoje.
Leży zamknąwszy oczy. Twarz mu się wypogodziła. Nasłuchuje kantaty na wiatr i szum listowia.
– Córeczko! Kochana moja – szepcze.
Przychodzi na Hankę Wielki Płacz. Płacze tu, przy ojcu, siedząc na krześle, opierając łokcie o kolana i kryjąc twarz w dłoniach.
***
Ojciec umarł wczoraj, w ostatnią niedzielę sierpnia. Leży w swoim świątecznym ubraniu. Ręce ma omotane łańcuszkiem różańca. Idą korowodem sąsiedzi z bukietami późnoletnich kwiatów i modlitwą. Hanka wstawia te kwiaty w wazony i gliniane garnki i wkrótce podłoga wygląda jak ogród wybiegający aż za okno, gdzie płoną intensywną czerwienią ogromne georginie. Przy głowie palą się w lichtarzach świece i ich migotliwe, wciąż drgające światło ożywia wychudłą twarz zmarłego, kładzie na niej ciepły blask.
***
Następnego dnia, zaraz po pogrzebie, Hanka z mężem i synami wyjeżdżają do Lublina.