CZERWIEC
Kwitną akacje – te kocha, lubi, szanuje. Fruwa w powietrzu „męska stałość” – zwiewny topolowy puch. Początek czerwca. Skoszono pierwsze pasma zabystrzańskiej łąki. I trawy, i podsychające aromatyczne siano z rana, kiedy przyjeżdżam do Nałęczowa, obficie skropione rosą. Zamakają mi sandały.
– Nie nurkniesz w trawę? – pytam Kevina.
– Mokro.
– Wyłaź z torby. Nie będę cię cały czas niosła.
– Aleś leniwa!
Wyłazi niechętnie i idzie, gdzie już postrącałam rosę, za mną. Jakoś nieprzyjemnie tak mieć za sobą diabła, choć to diabeł dobrze znany.
Słońce już popiło rosy i na dobre, po gospodarsku, zabrało się za suszenie siana. Człowiek w słomianym kapeluszu przewraca pokos za pokosem. Dalej, od strony Bystrej zakątek usiany niezapominajkami, a po prawej gęsto zdobi trawę purpurowy chaber driakiewnik. Kiedy Hanka przyjedzie, nie obejrzy już tego bogactwa, cała łąka będzie skoszona. Nie poprowadzę jej też ścieżką za szpitalem kardiologicznym. Pokrzywy tutaj rozkrzewiły się tak bujnie, że są już wyższe ode mnie, bez poparzenia nie da się przejść. Zakątek stracił ów niepowtarzalny wiosenny urok – tylko ptaki nadal nawołują rozgłośnie.
Nie wierzę własnym oczom. W parku na ławce siedzi sobie w niedbałej pozie Genio Widalski. Zauważa mnie i rozpromienia się dopiero, gdy przysiadam obok.
– Witam! Od rana takie szczęśliwe spotkanie!
Dla mnie na pewno. Na skutek tego zajmowania się Alfabetem… i częstych wyjazdów do Nałęczowa, czuję się mocno nie doinformowana. Postanawiam poświęcić kwadrans na wysłuchanie płyty „Najnowsze wiadomości – geniusz Widalski”. Na razie mówię:
– Nie spodziewałam się, panie Eugeniuszu, spotkać pana w Nałęczowie.
– Przyjechaliśmy z Chimkiem Sadło. On coś tu załatwia, a ja na razie mam wolne. Spotkamy się na obiedzie w „Przepióreczce”.
Patrzę z podziwem. Moje stosunki z panem Sadło pozostały na etapie wstępnym i nic nie wskazuje, żeby nastąpił ich rozkwit.
– Co tam nowego u Tadzia Korby? – pytam.
– Nawiązał ostatnio kontakt z bardzo sympatyczną rozwódką, która prowadzi kilka kiosków z pamiątkami. – I dodaje stosownym tonem: – Zapewne nie są to kontakty czysto handlowe. A Winiarczyk już został po raz piąty tatusiem.
– Ktoś musi, skoro wielu zaniedbuje ten obywatelski obowiązek.
Genio puszcza złośliwostkę mimo uszu.
– Młody Olecki kręci ostatnio z jakąś nieletnią.
– Sensacji nie będzie. Ika już trzy miesiące temu skończyła osiemnaście wiosen.
Widalski wyraźnie zdegustowany, że to ja jestem „do przodu”, zapatrza się w staw.
– Sympatycznie tutaj – mówi obojętnie i milknie na amen.
Trzeba było trzymać język za zębami. Chyba niczego już się od niego nie dowiem.
I oto obojgu nam przydarza się zobaczyć na własne oczy coś godnego uwagi. Alejką idą w naszym kierunku, prowadząc dzieci, Marek Wójcik i Roman Nowicki. Przy czym Marek idzie z Bogną, córką Ruty i Romana, a Roman trzyma za rączkę Mareczka, syna Ruty i Marka. Cóż za piękny rodzinny portret! Czyż Ruta nie powinna być szczęśliwa wobec tej panującej między ojcami jej dzieci harmonii? Panowie się kłaniają. Zerkam na Genia. Aż dostał wypieków z chęci skomentowania dopiero widzianej sceny. Jednak mocno dotknięty nieopatrznie zademonstrowaną przeze mnie porcją wiedzy, milczy. Wypada go pożegnać. Pójść do pijalni.
Dzisiaj sprzedają się wyłącznie Trójkąt nierównoboczny i Aż do śmierci. Jeżeli ktoś potrafi mi wyjaśnić to irracjonalne zjawisko, będę wdzięczna. Jedna z kuracjuszek orzekła, że widocznie pierwszy nabywca danego tytułu w danym dniu ma lekką rękę. Pozostaje mi życzyć sobie, aby wszyscy pierwsi nabywcy każdego dnia mieli „lekkie ręce”.
***
Zostałam powtórnie zaproszona do Radia Rytm. Pani Anna i dziś przejawia więcej nerwowej żywiołowości niźli profesjonalizmu, ale jakoś się nam rozmawia. Tym razem nie zapominam wymienić tytułów książek. Mówię o Wielkim szukaniu i o Alfabecie dla dorosłych… Odczytuję z tej drugiej pozycji tekst na literę r, w którym jednym z czworga bohaterów jest właśnie Radio Rytm. Parę zdań natury ogólnej i parę zdań o planach twórczych. Zdradzam słuchaczom, że tytułową postacią mojej kolejnej powieści będzie diabeł Kevin. Kev aż puchnie z zadowolenia, pręży kosmaty grzbiet.
– Naprawdę będę bohaterem tytułowym? – pyta, kiedy już opuściliśmy studio.
– Oboje będziemy bohaterami tytułowymi. Czyżby ci to nie odpowiadało?
– A jak powiem, że nie, uwierzysz?
– Nie jestem znawczynią psychiki diabelskiej. Zaledwie podejrzewam, że od ludzkiej wiele się nie różni.
– No właśnie! I tak w tym tytule będziemy obok siebie razem ja i ty?
– No właśnie.
– Ty to jesteś jednak dziwny człowiek. Publicznie przyznawać się do znajomości z diabłem!
Nie jestem pewna, czy w jego tonie pobrzmiewa uznanie, czy karci mnie za brak rozsądku.
Następnego dnia, za pośrednictwem Stasia Kierońskiego, nawiązuję kontakt z hurtownią „Cycero”. Może zajmą się dystrybucją moich najnowszych książek? Wcześniejsze tytuły nie mają szans. Żadna hurtownia nie weźmie książki wydanej w ubiegłym roku. Dobrze byłoby mieć z głowy choć te ostatnio wydane.
Tego samego dnia wieczorem dzwoni z lubelskiej TV koleżanka Ruty Nowickiej. Umawiamy się na wywiad, który pójdzie we czwartek w wieczornej „Panoramie”. Nastała widocznie dobra passa, jeśli chodzi o moje kontakty ze środkami masowego przekazu. Bo i „Kurier Lubelski” lada dzień powinien zamieścić mój tekst, i pani Danusia Bieniaszkiewicz winna rzec dobre słowo o moich nowościach w Radiu Lublin. Na razie trzeba popchnąć do przodu wpisywanie do komputera kolejnego dzieła, pozałatwiać różne pilne finansowe sprawy, oddać wypożyczone z biblioteki egzemplarze „Polityki” i wdepnąć na działkę.
***
Nic, naprawdę nic nie pomoże, jeśli ty nie pomożesz dziś miłości – śpiewa Nosowska.
Rzadko ludzie zdają sobie sprawę, że miłości trzeba pomagać. Że trzeba ją czule pielęgnować. Wierzyć w nią i jej wierzyć. Ochraniać jak płomyk świecy, jeśli ma płonąć. Że jeśli sami nie pomogą, nie pomoże nic. Miłość poniesie klęskę.
Ewa jest specjalistką od pomagania miłości. Właśnie dlatego żaden z jej mężczyzn nie potrafił, nie chciał się z nią rozstać. I teraz spotykam ją i Matuszewskiego – oboje na etapie, gdy ich miłość, wcześniej mocno przygięta do ziemi, znowu wznosi się w górę, daje im skrzydła. Idą promieniejący i prowadzą między sobą Piotrusia. Ona w kwiecistej powiewnej sukience, on w ciemnozielonej koszulce – oboje letniopogodowi. Jakaż to przyjemność patrzyć na dwoje szczęśliwych. Na dwoje, którzy potrafili pomóc swojej miłości. Nie dopuścili, aby z braku tlenu umarła.
– Oszukałeś mnie – mówię do Keva. – Są szczęśliwi oboje.
– Jakie znowu „oszukałeś”? Zaledwie zasygnalizowałem, że pochopne wysnuwanie wniosków nie musi być trafne, że pewna doza ostrożności nie zawadzi. Po co niby miałbym cię oszukiwać? Sama się doskonale oszukujesz.
– Ja się oszukuję?
– A te twoje domniemania, ile to dziesiątków tysięcy przeczytało z zachwytem twoje książki, to co?
– No, no! Chyba mam prawo sądzić, że jak kupili, to i przeczytali, i jeszcze pożyczyli siostrze czy sąsiadce.
– Prawo oczywiście masz. I ja też mam prawo do własnych sądów. Bardziej wyważonych. Nie zaraz takich hurraoptymistycznych.
– Mój ty intelektualisto!
Udaje, że nie dosłyszał drwiny.
– Dziękuję ci za uznanie – mówi przykładając rękę do kosmatej piersi.
Zaczynam się zastanawiać, czy w tej piersi stuka serce. I jakie to diabelskie serce jest. Czerwone czy czarne? Czy w czasie przeżywania silnych emocji przyśpiesza bieg? Chętnie bym się od Keva dowiedziała, ale trochę głupio tak wypytywać. W końcu każdy ma prawo do odrobiny intymności. Nawet diabeł.
Na ekranie telewizyjnym w „Panoramie” zaprezentowałam się podobno atrakcyjnie. Tak mówią ci, co obejrzeli. Ja nie. Nie mam przecież telewizora.
***
„Kurier Lubelski” z dnia 21 czerwca 1995 roku.
ZABAWA SŁOWEM
Rozmawiamy z panią Danutą Kłosowską, autorką Alfabetu dla dorosłych czyli igraszek Amora.
* Minął miesiąc od naszej poprzedniej rozmowy i obiecana „niespodzianka” jest w księgarniach. Po pani „bajkach dla kopciuszków” taka frywolna rzecz?
– A tak. Dość już miałam niewesołych perypetii moich bohaterów. Czytelnicy być może też. Więc postanowiłam z kolei wspólnie z nimi się pośmiać.
* Skąd taki pomysł? – wszystkie wyrazy w tekście na jedną literę.
– Przecież nienowy. Choć nikt dotychczas nie przeprowadził go tak konsekwentnie. Trzeba było sporo uporu, żeby na każdą literę alfabetu opracować jeden tekst. Nie obyło się bez intensywnego korzystania ze słowników. Ot, zabawa słowem.
* No i trzeba było zadbać o odpowiednie zróżnicowanie tekstów.
– To „wyszło” samo. Kiedy zaczynałam, nie sądziłam, że będą tak różne, mimo tej powtarzającej się trzydzieści razy puenty. Te także „wyszły” same. Uważam, że znakomicie ujednolicają teksty, które znacznie różnią się nastrojem. Bo kiedy: „Doktor Dominik Drygas, doskonały dermatolog dyżuruje” – to wiadomo, że rzecz dotyczy dolegliwości, więc będzie niewesoło. Jeśli: „Miesiąc miłości – maj” – rzecz zapowiada się poetycko. Natomiast jeżeli: „Sierpniowym skwarem sfrunął spod słońca straszny siedmiogłowy smok” – to można się spodziewać nowej wersji baśni i czytelnik ją otrzymuje.
* Frywolne teksty zostały ozdobione frywolnymi rysunkami.
– Zarówno okładkę, jak i rysunki projektował mój syn Wojciech, artysta plastyk. Uważam, że stanowią stosowną oprawę tego skromnego tomiku.
* Świetna książka na żartobliwy prezent.
– Zgadzam się. Nadaje się dla wszystkich, którzy lubią się pośmiać, a nie są przesadnie pruderyjni.
* Dziękujemy za rozmowę.
***
Najstarsza moja wnuczka Ania skończyła ósmą klasę. Na bal pożegnalny ufarbowała włosy na czarno, a jako toaletę nabyła za 6 nowych złotych czarny bawełniany podkoszulek męski na wąskich ramiączkach. Do tego srebrny kolczyk i srebrny pierścionek. Będzie to zapewne na tym balu najtaniej, a jednocześnie naprawdę atrakcyjnie ubrana (rozebrana) dziewczyna.
Moja najmłodsza wnuczka Hania, ta, z którą niegdyś tańczyłam „po cygańsku”, skończyła dziesięć lat. Wybieram się do niej z prezentem, wielobarwnym działkowym bukietem i łakociami. Jej brat Stasio informuje mnie, że „Hanka jest przez koleżanki wręcz rozrywana”. Widocznie i Anie, i Hanie są to osoby wyjątkowo towarzyskie. Sprawdza się to i na innych znanych mi Annach i Hannach.
Ja sama nie jestem, nigdy nie byłam osobą towarzyską. W ogóle ze mnie takie – trochę dziwadło. Życie towarzyskie nie bawi mnie. Ta gra polegająca na triumfikach typu: ale mu dosoliłem, ale go zagiąłem, ale wywiodłem go w pole. Te zwycięstewka intelektualne i oszustewka uczuciowe (flirt). Mówienie o byle czym (pusta retoryka). Zaledwie trochę interesuje mnie obserwacja tego wszystkiego. Nie umiem, nie chcę zabawiać rozmową ani innych, ani siebie. Jestem nudna i tyle.
Nie jestem też ambitna. Nigdy nie interesowała mnie kariera zawodowa, naukowa, artystyczna, społeczno-polityczna, choć zawsze bywałam wybierana a to drużynową, a to przewodniczącą albo przynajmniej członkiem jakiegoś zarządu. Do dziś nie przeszło mi lekkie zdumienie, że tłum pracowników placówek kultury z całego województwa na zebraniu właśnie nowo powstałego związku zawodowego „Solidarność” wybrał mnie przewodniczącą komisji zakładowej.
Nie bawią mnie pieniądze – ani zarabianie, ani wydawanie. Nie interesują mnie ładne ubrania, dobre jedzenie. Zupełnie nie imponuje mi luksus.
Moja kolejna próba przełamania niechęci do życia towarzyskiego nie powiodła się. Wypada mi zrezygnować z przynależności do „Business and Professional Women Club” – już podjęłam co do tego decyzję. To nie jest to, czemu bym chciała i mogła poświęcić resztki swojego czasu.
Skorzysta na tym działka. Ziemia – tak. Ziemia to coś, czemu warto poświęcać czas. Uprawianie ziemi i wychowywanie dzieci to dwie rzeczy naprawdę ważne. Można oczywiście spartaczyć i jedno, i drugie. Ale to wcale nie umniejsza ich ponadczasowej wartości.
***
W Nałęczowie odkryłam ostatnio ulicę Wiejską, przy której obok domów nowych są prawdziwe wiejskie zagrody z kurami i indyczkami wodzącymi swoje pisklęta, z pianiem kogutów i grządkami warzyw przy domach.
Odkryłam nowe wąwozy – biegną przez pola. Wąwozy-drogi wypłukane deszczem i wyjeżdżone wozami. Obrośnięte na poboczach zielenią krzewów, traw, kwitnącym dziurawcem, powojem i cieciorką. Idę, idę czekając, iż wkrótce wąwóz się skończy – końca jednak nie widać. Słońce, brzęczenie owadów i fale miodnych woni znad pól. A potem, gdy wąwóz wbiega w las, jego lessowe ściany, do których tu wcale nie dociera słońce, porastają mchy. Mrok. Czuć chłód i zapach gliny, wilgotnej po ostatnich deszczach.
Chętnie szłabym dalej, wciąż naprzód i naprzód przez ten wczesnoletni świat. Gdybyż nie trzeba było wracać!
***
Przeczytałam cały napisany dotychczas tekst i zdziwiło mnie, że ja, osoba której nigdy nie pasjonowały sprawy kulinarne – zawsze traktowałam je bez emocji, po prostu jako konieczność – użyłam aż kilku kulinarnych metafor. A to te kotlety siekane z kawałków życia, a to życie jako keks – a z wypiekaniem ciast jest u mnie jeszcze gorzej niźli z gotowaniem – a to smakowanie wina – to już zupełny absurd, bo jestem niepijąca. Sami państwo widzą, jak literatura ma się do rzeczywistości.
Zauważyłam też, że tam gdzie wątek jest fikcyjny, wydarzenia biegną wolniej, obfitują w szczegóły. Tam gdzie rejestrowałam rzeczywistość, ta jakby opierała się drobiazgowemu opisowi. Sprawy przedstawiane są coraz lakoniczniej. Widocznie galopujący czas nie ma ochoty być tworzywem literackim. Chwila bieżąca umyka – jak zwykle. Ledwo się ją trąci, staje się przeszłością. Nastaje nowa i nowa. Nie nadążam nad nimi się pochylać. Toczą się niby spadające z rozerwanego sznurka korale. Zatrzymać je? Zaczarować? Zakląć opisem? Zawiesić barwnymi makatkami na ścianach? Te obrazy teraźniejszości są zbyt ubogie – tak to oceniam. Ukazują tyle, ile można zauważyć rzuciwszy w danym momencie okiem. Błysk, zarys, dźwięk. Jak u puentylistów – trochę kolorowych plam, czy to już obraz? Widocznie życie prawdziwe, w przeciwieństwie do wyobrażonego, nie poddaje się łatwo zabiegom literackim. Jestem tym faktem nieco zaskoczona.
Z końcem czerwca zakwitły spóźnione lipy. Nowy miesiąc zostanie powitany ich delikatnym, słodkim zapachem.