MAJ

Przewidywane perypetie z rysunkami Wojtka nastąpiły. Utknął na dwu i dalej ani rusz. A tak dobrze się zapowiadało! Moje dopominania się spływają po nim jak woda po łabędziu Kubie. Ten ostatni nie zaprzyjaźnił się z żadnym z młodych, dalej pływa samotnie. Zaczyna mnie to denerwować – oczywiście brak rysunków, a nie samotność Kuby. Czyżby Alfabet… nie ukazał się nawet w maju? A co z moimi marzeniami o zilustrowaniu przez Wojtka kolejnej pozycji? Ano, marzyć sobie mogę. Marzenia nie mają wcale obowiązku się ziszczać. Przecież wtedy przestają być. Dlaczego miałyby dążyć do własnej zagłady?

Nie ma co załamywać się na duchu. Trzeba popchnąć naprzód wydanie następnej książki, Mojego romansu z diabłem w tle, który to temat podrzucił mi w ubiegłym roku jeden z nałęczowskich kuracjuszy. Dopiero po wystukaniu na maszynie osiemdziesięciu paru stron wpadłam na pomysł, żeby od razu wpisywać tekst rękopisu do komputera. Jeżeli nie będę oglądała się na Wojtka, książka na pewno ukaże się nie później, jak jesienią. W ten sposób jakby klamrą zostanie zamknięty cykl moich sześciu powieści.

Potem zrobię sobie wielką labę. A tak. Co to ja, maszyna do produkowania „bajek dla kopciuszków”? Przez ostatnie kilka lat solidnie się napracowałam. Zacznę znowu jeździć na działkę – dziabać motyczką, siać, sadzić, podlewać, wydłubywać chwasty. To naprawdę świetny relaks. Takie mam całkiem przyziemne, skromne marzenia. Żadnych tam marzeń o sławie albo filmowaniu moich powieści (to by dopiero były kicze!). Wystarczy, że ludzie czytają i trochę się przejmują losami bohaterów. Zażywają relaksu bądź doznają wzruszeń i mówią zawiedzeni: „Nie ma nic nowego?” Ano, nie ma, bo mojemu synkowi Wojtkowi właśnie zabrakło weny twórczej i utknął na dwu pierwszych rysunkach. Niech to…

Tu, jako osoba kulturalna, powstrzymuję się. Wypadnie się pocieszyć publikacją, w której nieistniejące jeszcze rysunki Wojtka już są.

„Kurier Lubelski” z 6 maja 1995 roku.

WIELKIE SZUKANIE

Rozmowa z Danutą Kłosowską, autorką powieści Wielkie szukanie.

* Pani Danuto, kto i czego szuka w pani nowo wydanej powieści?

– Raczej kogo. Panie – panów. Panowie – pań. Jak we wszystkich moich „bajkach dla kopciuszków”.

* Czyżby kontynuacja?

– Nie bezpośrednia, ale tak. Koło nowej bohaterki kręcą się panowie znani z wcześniejszych książek – Olecki, Wójcik, Korczyński. Mam nadzieję, że czytelnicy ich pamiętają.

* A miejscem akcji zapewne jest Lublin?

– Zgadł pan. W takim dużym skupisku ludzkim większy wybór, więc szukając łatwiej znaleźć. A może trudniej? Wiele zależy od przypadku. Któregoś dnia spotyka się tę właśnie panią bądź tego właśnie pana. Wiosenna aura szczególnie temu sprzyja.

* Rozumiem, że to refleksja osoby doświadczonej.

– Co warte doświadczenia cudze, a jeszcze w tej materii. Doświadczać trzeba samemu.

* Po co więc pisać o miłości?

– Literatura rozbudza marzenia. Te stają się bodźcem do poszukiwań. Nasza pośpieszna, zabiegana rzeczywistość przytępia zmysły. Może już nie wystarczyć głos natury. Z niedawno publikowanych badań wynika, że inteligenci z dużych miast mają kłopoty z przeżywaniem miłości.

* A pani bohaterowie zapewne ich nie mają.

– Wprost przeciwnie. Całe „Wielkie szukanie” to jedno pasmo kłopotów.

* Z happy endem?

– O, co to, to nie. Końca na pewno nie zdradzę. Bardzo nie lubię, jeśli czytelnik najpierw zagląda na koniec książki.

* Przyzwyczaiła nas pani do wyjątkowo szybkiego tempa w wydawaniu kolejnych pozycji. Kiedy następna?

– Lada miesiąc. Pewnie będzie zaskoczeniem, bo to coś w zupełnie innym stylu. „Alfabet dla dorosłych czyli igraszki Amora” – tytuł w pełni adekwatny. I do tego piękne rysunki mojego syna Wojciecha. Na warsztacie też coś mam.

* Biegniemy do księgarni po Wielkie szukanie, a potem cierpliwie czekamy na owo „zaskoczenie”. Dziękuję za rozmowę.

***

Chłopiec karmiący wróble. Rzuca im okruszyny bułki, a one zlatują z dachu przystanku niemal pod jego nogi – rozćwierkane szarobrązowe kulki. Zwinne, nawet nieco agresywne w walce o jadło; w oczekiwaniu na kolejny okruch zadzierające ku górze łebki. Ot, fragment wielkomiejskiego pejzażu.

Przypomina mi to scenę z Nałęczowa, gdzie jedna z kuracjuszek karmiła, nie jak wszyscy łabędzie czy wiewiórki, ale wrony. Szła wolno, rzucając kawałeczki chleba, a za nią dostojnym krokiem podążało czarne stadko. Jesteśmy skazani na coraz bliższą współegzystencję ze skrzydlatym bractwem, bo coraz mniej miejsca i dla ptaków, i dla ludzi.

Chłodno. Zbliżają się majowi ogrodnicy. W nałęczowskim parku rozpoczęto wiosenne porządki. Wycina się uschnięte bądź zbędne gałęzie. Skoszono trawę ozdobioną pięknie żółtymi gwiazdkami mleczów i gdzieniegdzie jeszcze fiołkiem. Pozostała okaleczona jasnozielona płaszczyzna – przykro, choć wiadomo, że za kilka dni zakwitną na niej nowe kwiaty. Na szczęście można wyjść na łąkę, gdzie kwiecia z każdym dniem przybywa. Kwitną też obficie owocowe drzewka w sadach. Tylko kasztanowce zawiodły. Nie zdążyły uświetnić swoimi „świecznikami” matur. Mam nadzieję, że nie przyniesie to tegorocznym maturzystom pecha.

Zajmuję miejsce w pijalni. Po chwili wchodzi do wnętrza grupa osób. Na czele Ruta Nowicka. Za nią kilka ładnych dziewczyn i dwu panów niosących na wieszakach ubiory. Okazuje się, że wśród palm i przy fontannie będą filmowane modelki. Pewnie zdecydowano się na to ze względu na kolejne majowe oziębienie. Dziewczyny schodzą ze strojami do palmiarni, a Nowicka wita się ze mną, przysiada i kładzie na stoliku kamerę video.

– Nowa książka? – Bierze do ręki Wielkie szukanie. – Trzeba będzie poinformować o tym telewidzów.

– Nie mam nic przeciw temu. Wszak telewizja to potęga.

– Zadzwonię, jak tylko ustalimy termin.

Przegląda z zainteresowaniem książkę, a ja w tym czasie podziwiam opływowe linie kamery.

– Piękny sprzęt – mówię. – Widać, że obudowę projektował dobry plastyk.

Ruta pieszczotliwym ruchem kładzie na kamerze dłoń. Przez chwilę milczy, a potem:

– Tylko ona ocalała.

– Ocalała?

– No, tak. Samochód – na szmelc. Benedykt – na szmelc. Ja – na szmelc. Ona ocalała. Razem z kasetą, którą nakręciliśmy w Kazimierzu. Mam tę kasetę, ale nie wystarczyło mi nigdy odwagi, żeby ją obejrzeć.

– Przecież żyjesz, kobieto! – mówię ostro, z wyrzutem.

– Żyję? A tak, żyję. – I dodaje: – Wie pani, to takie życie przez zupełnie maleńkie ż.

– Nie ma pani racji. W tym życiu jest dwoje udanych dzieci i ojciec tych dzieci, i praca, którą pani lubi i wykonuje znakomicie.

– Ojcowie tych dzieci – poprawia. – Pani dobrze wie, że ojcem Mareczka jest Marek Wójcik.

– Tak. Wiem.

– Więc to wszystko jest. A to, czego nie ma? To, czego już nigdy nie będzie?

Patrzy z napięciem, jakby rzeczywiście spodziewała się odpowiedzi na pytanie, na które odpowiedzi nikt jej przecież nie udzieli.

– Pani Ruto! Wszystko gotowe. Dziewczyny już się ubrały – informuje jeden z mężczyzn, którzy przyszli razem z nią.

Nowicka przeprasza, wstaje i schodzi z kamerą do palmiarni.

Myślę: „To moja wina. Choć właściwie sama sobie w życiu naplątała”. Niby to nie wiem, że Ruta przecież podjęła w końcu decyzję – wybrała Benedykta – a ja natychmiast z tym wypadkiem… Niechby nawet wypadek, nie musiał zginąć. Postanawiam: nie uśmiercę już żadnego z moich bohaterów. Koniec. Niech śmierć sama sobie szuka obiektów. Nie będę jej nikogo podrzucała.

O trzynastej idę do stołówki „Stara Apteka” na kaszę gryczaną z kefirem. A potem przez park, koło pomnika Prusa i szpitala kardiologicznego urokliwym ogrodem w dół, w dolinę Bystrej zarośniętą olchami i krzewami pełnymi intensywnego nawoływania ptaków, obok łanu dorodnej pokrzywy wydzielającej specyficzny zapach i bajorka z zatopionymi dziurawym wiaderkiem i kociołkiem, dwoma śladami obecności ludzi na łonie przyrody – tędy prowadzi kolejna ścieżka do źródła „Nadzieja”. Źródło wypływa spośród korzeni dwu dorodnych jesionów. Nabieram do butelki wody, przechodzę po kładce i już jestem na łące poznaczonej gęsto złotymi kropeczkami jaskrów, białymi – stokrotek, niebieskimi – przetaczników i ciemnoróżową zwiewnością firletek. Wzdłuż Bystrej idę do kolejnej kładki i wracam nad parkowy staw.

Tutaj zauważam brak Kuby. Pływa natomiast czwarty młody łabędź. Czyżby Kubie podano eliksir młodości? Potem odkrywam historię niemal kryminalną. Otóż Kuba został izolowany. Wobec nowo przybyłego łabędzia zachowywał się tak agresywnie, że połamał mu lotki. Młodzieńcowi uszkodzone pióra usunięto, a Kuba został zesłany na emeryturę na dziki staw, co mu chyba wyjdzie na zdrowie, bo tutaj od ciągłego podkarmiania wykończyłby się z powodu otłuszczenia serca.

Historia Kuby ma dla mnie i kontekst dydaktyczny. O swoje trzeba walczyć. Po przyjeździe do Lublina urządzam Wojtkowi awanturę o rysunki. Pozytywny efekt tejże ujawnia się po dwu dniach. Można pomyśleć o finalizowaniu sprawy. Robić ostatnie poprawki i wydruk na polimerze, rozmawiać z drukarnią. Chyba jednak uda się wydać Alfabet… z końcem maja.

Jednocześnie zawieram umowę z moim wnukiem Jankiem. Jeżeli Wojtka nie można się doprosić, niech on, zamiast tatusia, narysuje mi Keva w osiemnastu różnych pozach, do każdego rozdziału po jednym diable. Że potrafi, wiem, bo już od paru lat zajmuje się rysowaniem komiksów. Zresztą zaraz się o tym przekonuję. Janek przedstawia mi wkrótce projekt Kevina. Uzgadniamy: ma być nieco chudszy i nieco bardziej kosmaty. Honorarium autorskie musi dopingować do realizacji zamówienia. Uzgadniamy: trzy nowe złote za jednego diabła.

***

Impreza ma mieć rozmach. Jest to pomysł autorski Eli, naszej prezydentki (bo niby dlaczego by prezydenta?). Nazwa: „Forum – zdrowie, uroda, moda”. Termin: 15 maja. Realizatorki: Ela i inne. Sponsorzy: kilka bizneswomen i kilku biznesmenów, którzy mogą i chcą. Uczestniczki: panie z metropolii Lublin, które chcą i mogą. Szczegóły programu opisano niżej.

Mnie przypadło w udziale wzbogacić forum podpisywaniem swoich dzieł, więc wkraczam w podziemia „Hadesu” z odpowiednim bagażem. Stoliczki już naszykowane: pieczywo, sałatka jarzynowo-rybna, napoje, owoce południowe – oczekują. Obok kładziemy materiały reklamowe firm własnych i firm sponsorujących imprezę – reklamy nigdy nie za wiele. Swoje książki umieszczam na osobnym stoliku z boku, ale bliżej sceny. Ze skromnością też nie należy przesadzać. Sala stopniowo się zapełnia. Czas na uroczyste otwarcie. Kto? Oczywiście Ela.

W pierwszej kolejności na tapecie – zdrowie. Wandzia, doktor ginekolog, mówi o menopauzie. Basia, także ginekolog, o zagrożeniu nowotworem. A my, z tą wiszącą nad naszymi głowami groźbą dolegliwości menopauzy i nowotworu, pocieszamy się sałatką jarzynowo-rybną bądź południowymi owocami.

W czasie przerwy panie przychodzą oglądać i kupować moje dzieła, więc podpisuję, podpisuję (przydał się trening z Nałęczowa).

Następny punkt programu jest nieco egzotyczny – dotyczy astrologii. Anita ukończyła filozofię. Astrologią zajmuje się od kilku lat. Z tego co mówi, wynika, że jest to okres o wiele za krótki, aby uznawała się sama za znawczynię owej zawiłej, a jednej z najstarszych nauk. By opracować czyjś horoskop, trzeba wiedzieć nie tylko dzień, ale także godzinę i minutę jego urodzenia. Ja niestety nie znam aż tak dokładnie czasu mojego przyjścia na świat. Dzięki temu raz na zawsze uniknę informacji co do własnych perspektyw. Nie jestem zresztą ich ciekawa. Większość przeznaczonego mi czasu już przeżyłam. A dalej? Cierpliwie zaczekam i sama się przekonam. Kev, który w czasie poprzednich tematów podjadając banana wyraźnie się nudził, teraz nastawia ucha i co chwila parska z dezaprobatą. Będę musiała wypytać go, co mu się w tym astrologicznym wystąpieniu aż tak nie podoba.

Ledwie Anita skończyła, pojawia się mocno spóźniona ekipa telewizyjna, powodując, jak zwykle, niejakie zamieszanie. Dzięki ich „zawodowej aktywności” dla Oli, która ma mówić na temat urody, zostaje naprawdę niewiele czasu. No cóż, uczestniczki forum będą mogły uzupełnić swoją wiedzę praktycznie w salonie „Aleksandra”.

Teraz dwugodzinna przerwa. Panie mają okazję zmienić strój, poprawić makijaż, odetchnąć świeżym powietrzem bądź usiąść i pogadać. Wybieram to ostatnie. To znaczy – inne gadają, a ja słucham. Kev gdzieś przepadł. Wyraźnie czuje się tutaj jak we własnym domu.

Druga część zaczyna się pokazem mody „Zabawa z korkiem”. Już kelnerzy roznoszą kieliszki szampana – dar jednego ze sponsorów. Stroje na pokaz zaprojektowała i uszyła z tkaniny korkowej owa skłonna do pesymizmu Danusia. Muzyka tusz! To, co prezentują cztery młodociane modelki, jest naprawdę oryginalne – trochę dziwaczne, a trochę śmieszne. Drugie wyjście modelek wzbogacają zupełnie „głupie” nakrycia głowy: a to „dziurawy” kapelusz, który można i tak, i odwrotnie, a to czapeczka niby rondelek, a to berecik inny od innych.

A na boczku skromnie, w nobliwym ubiorze, twórczyni strojów – Danusia. Nie zgodziła się na wyeksponowanie własnej osoby. Zaledwie więc na nią wskazano i uściśnięto dłoń. Szkoda. Powinna zakwitnąć wśród modelek jak słupek kwiatu wśród barwnych płatków. Należało się jej. I to jak!

Po pokazie nastąpią tańce. Ponieważ nocami wolę sypiać, zbieram manatki i zostaję odwieziona z Kevem i resztą książek do domu przez jedną z naszych Ew.

– Kev, dlaczego tak parskałeś, kiedy Anita mówiła o astrologii? – pytam już leżąc w pościeli.

– Gdyby tak wszystko, od A do Z, było zapisane w gwiazdach, jakąż bym miał rację istnienia? – odpowiada sennie.

Zapewne. I mnie też przyjemniej pomyśleć, że jednak coś tam zależy ode mnie samej. Może nawet nie tak mało?

Śnię nie istniejące miasto. Ulice, domy, place, kościoły. Idąc próbuję odnaleźć jakieś znajome miejsca. Zmieniam kierunki, rozglądam się – nie znajduję. Coraz dłużej się waham na rogach ulic. W końcu już nie wiem, czego szukam. Zapomniałam. Stoję bezradna, wpatrując się we fronton kamienicy, na którym wyrzeźbiona naga kobieta ulewa wody czy wina z wyrzeźbionego dzbana.

***

Odnoszę wydruk Alfabetu… do drukarni. Byłoby za dobrze, gdyby od razu wszystko było dobrze. Tamtejsi fachowcy natychmiast zauważają, że brak potrzebnego im drugiego egzemplarza okładki oraz numeru na jednej ze stron. Idę z brakującym materiałem następnego dnia i okazuje się, że znowu jest usterka. Idę kolejnego dnia z kolejnymi poprawkami i okazuje się… Co ja tam będę nudziła. W końcu się udaje. Zatwierdzam też kolory: sepia i ugier z ociupiną zieleni – taki udający złoty. Zabieram sobie próbny wydruk i kiedy wysechł, okazuje się, że zieleń za bardzo „wyszła”. Za późno. Będzie, jak będzie.

Drukarnia z głowy, można pójść na działkę, posiać resztę marchwi. Późno, ale wcześniej i tak przeważnie było zimno, nic by nie urosło. Jednak zasiana onegdaj rzodkiewka i sałata wzeszły. Narcyzy kwitną. Chwasty bujnie się plenią, bo przekopałam dopiero jedną trzecią całości. Część ziemi trzeba będzie obsiać facelią na zielony nawóz. Nie będę miała w tym roku czasu na pielęgnowanie warzyw. Truskawki zmarniały, ale za to wykiełkowały dwie śliwki samosiejki. Uchował się też od tamtego roku szczypiorek i parę krzaczków cykorii. Gdzieś na rabacie jest mięta pieprzowa, chyba jeszcze nie wylazła z ziemi. Jak przyjdę następnym razem, trzeba będzie powtykać fasolę szparagową i posadzić parę flancy kalarepki.

Przekopałam grządkę, posiałam marchew, usiadłam na ławeczce, podzieliłam sprawiedliwie między siebie i Keva drożdżówkę i kefir kupione w pobliskim sklepie – zajadamy, rozglądamy się. Moi pracowici sąsiedzi uprawiają po trzysta i więcej metrów, ja siedemdziesiąt, a i to wydaje mi się dużo. Jakie tam „uprawiam”. Jak przyjdę raz na tydzień, to dobrze.

***

Zabieram z drukarni pierwsze sto egzemplarzy Alfabetu dla dorosłych czyli igraszek Amora. Prawie natychmiast znajduję literówkę. O, kurza nóżka! Wojtek z dzieła zadowolony. Ja niby też. Jednak nie jest to zadowolenie równe temu, z jakim powitałam moją trzecią książkę Trójkąt nierównoboczny. Byłam wtedy naprawdę uradowana. Ukazywaniu się pozostałych nie towarzyszyły już tak silne emocje.

Pierwszy egzemplarz Alfabetu… podarowuję. Trzy kolejne sprzedaję znajomym. A resztę upycham po zaprzyjaźnionych księgarniach. Końcówkę zawiozę do Nałęczowa. Ciekawe, jak to się będzie sprzedawało i czy będzie się sprzedawało.

Do Nałęczowa przyjeżdżamy, ja i Kev, o ósmej trzydzieści. Upał. Niebo bez chmurki, jasnobłękitne. Wysoko, tak wysoko, że nie słychać jego lotu, odrzutowiec ciągnie białą smugę. Wchodzę do parku i jak zwykle słyszę intensywne krakanie wron, gnieżdżących się masowo na sosnach rosnących obrzeżem wzdłuż Armatniej Góry. To krakanie słychać o każdej porze roku, zarówno zimą jak i latem. Teraz jest ono wyjątkowo intensywne. Może to młode domagają się pokarmu? Na świeżo skoszonych trawnikach znów stokrotki. Kasztanowce przy głównej alei, mocno spóźnione, kwitną tym obficiej. Porozkwitały też bzy i jarzębiny. W cieniu na trawie śpią trzy łabędzie z łebkami wtulonymi w puch na karku.

Pijalnia jeszcze zamknięta, więc udajemy się w plener. Na łące rośno i kolorowo. Pod olchami nad Bystrą rozkoszny chłód. Ptactwo pogwizduje, pokrzykuje, poćwierkuje. W trawie z każdym dniem bogaciej. Do kwitnących jaskrów, firletek i innych dołączył rdest wężownik, podagrycznik i szczaw. Jednak wciąż nie jest to szczyt kwitnienia. Jeszcze tydzień. Może zdąży przyjechać z Sopotu Hania, moja koleżanka ze szkolnych lat, obejrzy łąkę w pełnym rozkwicie?

Kev skoczył w trawę, prawie go nie widać. Trzęsą się kwiaty, gdzie biegnie chcąc złapać motyla. Mimo że brzeg rzeki gęsto zarośnięty, dostrzegam, iż woda w Bystrej znowu nie jest krystalicznie czysta. Dochodzę do źródła „Nadzieja”, nabieram wody w dłonie, piję, potem zwilżam twarz i ręce, bo robi się upalnie. Kev zanurkował i teraz otrzepuje energicznie futro.

Wracam do pijalni – rozłożyć swój kramik. Osiem tytułów. Wygląda to całkiem okazale. Siadam i przed moimi oczyma zaczyna się przewijać film „Panorama postaci z uzdrowiska Nałęczów”.

Zdarza się, przychodzi ktoś, kto mniema o sobie, iż jest ponad i czytając na moich trzech pierwszych powieściach podtytuł współczesny romans, ironicznie się uśmiecha. Podtytuł ten umieściłam z czystej przekory, wiedząc, że będzie straszakiem dla pewnej kategorii czytelników, których nie lubię za ich zarozumiałość. Za to, że „wiedzą lepiej”, zanim książkę wzięli do ręki, zanim przeczytali choć jedno zdanie. Czy równie gotowi byliby się uśmiechać, gdyby zobaczyli na stoliku romans „Pani Bovary” czy romans „Anna Karenina”? Być może tak. Być może wcale ich nie czytali albo nawet nie wiedzą o ich istnieniu.

A przecież miłość i śmierć – to dwie najważniejsze dla człowieka sprawy. Miłość pozwala zaznać pełni istnienia. Śmierć – pełni nieistnienia. I wobec powszechnego pędu ku miłości, potrzebie miłości, nieustannemu poszukiwaniu miłości, zaprzeczanie jej, jako wielkiemu tematowi literatury, jest czystą kpiną.