GRUDZIEŃ

Moje „ha! ha! ha!” okazało się przedwczesne. Kev rzeczywiście mi pomaga. Zabrał się do rozplątywania sznurków i idzie mu to znakomicie. Tymi sznurkami powiążę paczki z książkami zamówionymi przez czytelniczki kuracjuszki z Nałęczowa. Książki pakuję w woskowany karton, który został po zdjęciu folii, zużytej na różne dzieła przez mojego młodszego syna plastyka. Adresuję: Szczecin, Ujazd, Ostrów Wielkopolski, Kryłów, Piekary Śląskie, Otmuchów, Wrocław, Warszawa – gdzie tych moich książek nie ma! Wraz z kuracjuszkami i kuracjuszami rozpełzły się po całej Polsce. A poszczególne egzemplarze jeszcze dalej: do Niemiec, Francji, Rosji, Szwajcarii, Belgii, a nawet na inne kontynenty – Kanada, USA, Australia. Śmieszy mnie to. W ogóle coraz więcej rzeczy mnie śmieszy. Mnie, człowieka niemal od urodzenia „strasznie poważnego”. Tak właśnie bywa z ludźmi spod znaku Koziorożca. Na starość pogodnieją. Upychanie książek po hurtowniach i księgarniach też idzie mi nieźle. Czyżby i tutaj Kev maczał swoje paluszki?

Parę dni i po robocie. Jeszcze tylko należy dostarczyć egzemplarze okazowe do kilku lubelskich bibliotek. Także do biblioteki Wojewódzkiego Domu Kultury, w której to instytucji przez lat bez mała trzydzieści zajmowałam się upowszechnianiem plastyki i filmu. Idę więc i niosę książki.

Genia Widalskiego spotykam koło Bramy Krakowskiej.

– Moje uszanowanie – mówi uchylając kapelusza. – Miałem przyjemność, pani Danuto, podziwiać panią w telewizji.

– W telewizji? – Jestem zaskoczona.

– W wieczorze andrzejkowym. Wypadła pani wspaniale!

– Co pan powie? Nie oglądałam. Nie mam telewizora.

– Jak to? Nie posiada pani podstawowego środka masowego przekazu?

– Czyżby pan nie zauważył, panie Eugeniuszu, że świat dzieli się na tych, którzy tworzą i na tych, którzy konsumują?

– Jakże trafna uwaga! Może wstąpimy do lokalu?

Znowu nie wiem, czy się wprasza, czy zaprasza mnie. Ale nie skorzystam, więc właściwie wszystko mi jedno.

– Podążam, niestety, w określonym celu – mówię, mimo woli przyjmując styl rozmówcy. I zmieniam temat: – Spodziewane zmiany w wydziale kultury jakoś nie nastąpiły.

Uśmiecha się kwaskowato.

– Kto by się tam przejmował kulturą. Nawet zmienić dyrektora nie warto.

– Warto nie warto, a kultura i tak sobie pączkuje, puszcza listki, przyjdzie czas, zakwitnie.

– Licentia poetica! Choć podobno Batowska w Paryżu osiągnęła prawdziwy sukces.

Mówi takim tonem, jakby w ten sukces mocno powątpiewał.

– Cieszę się. Lubię Batowską i lubię jej obrazy.

– Wolę dzieła Makarskiego.

– No, to zupełnie inny rodzaj malarstwa. A jak tam nasza chluba dziennikarstwa pan Poroch, czy już popadł w niewolę małżeńską?

– Jakoś jeszcze nie. Coś tam chyba się rozchwiało – stwierdza z wyraźnym zadowoleniem. – Natomiast Pauli Mirończuk wytrwale asystuje pewien biznesmen (handel ze Wschodem i Zachodem). Takiemu przyda się reprezentacyjna żona.

Zdradzam zainteresowanie:

– To wygląda aż tak poważnie?

– Kto wie – mówi enigmatycznie. – Kto wie.

Rozstajemy się, bo jest trochę chłodno i po chwili wchodzę do biblioteki WDK.

– Dzień dobry. Co słychać?

Gadu-gadu. Ple-ple. Wręczam książki, wycinam z „Kuriera Lubelskiego” moją rozmowę ze sobą o mojej ostatniej powieści, zaglądam do słownika języka polskiego, jak to jest z „tołubami” i zaraz czas do domu.

Kev, który przez cały czas siedział zupełnie cichutko (czyżby znowu spał?), wychyla z torby łebek.

– Może kupilibyśmy sobie coś do zjedzenia?

– Sobie czy tobie? Drożdżówka może być?

– Ale z makiem – zastrzega.

Wieczorem dzwoni Jadzia Olecka.

– Danusia, wpadłabyś w niedzielę na „rodzinny spęd”? Łukasz będzie pokazywał przezrocza z Niemiec.

– Uważasz, że nie będę elementem obcym?

– Ty obcym? Na pewno nie bardziej jak Andrzej.

Andrzej to mąż Agnieszki, ojciec Natalki i Wojtusia, były kochanek Ewy Furtakowej, właściwie teraz już Matuszewskiej. Andrzej nigdy nie został w pełni zaakceptowany przez rodzinę Oleckich. Zresztą wyraźnie stara się, żeby do tego nie doszło. Swoje pobyty u teściów ogranicza do milczącego towarzyszenia żonie.

– Twój będzie?

– Wyobraź sobie, że tak. Właśnie wrócił z Austrii.

Mąż Jadzi pracuje w handlu zagranicznym. Wciąż gdzieś podróżuje. Czasem jednak wpada do Lublina, żeby zademonstrować swoje nieustanne przywiązanie do małżonki i rodzinnego domu. Obiecuję Jadzi, że przyjdę i odkładam słuchawkę.

***

„Kurier Lubelski” z 6 grudnia 1994 roku.

DALSZY CIĄG NASTĄPIŁ

Rozmowa z Danutą Kłosowską, autorką nowo wydanej powieści Ciąg dalszy nastąpił.

* Pani nowo wydana powieść jest już w księgarniach. O ile pamiętam, miała to być kontynuacja losów bohaterów Romansu z aniołem.

– I jest. Ale jednocześnie książki się czymś zasadniczo różnią. W „Romansie z aniołem” fragment pracy w Komitecie Obywatelskim był oparty na autentycznych wydarzeniach, a w „Ciągu dalszym…” część akcji rozgrywa się w lubelskim ośrodku TV, który jest czystą fikcją literacką i z prawdziwym lubelskim ośrodkiem nie ma nic, ale to nic wspólnego. Proszę więc nie doszukiwać się żadnych analogii.

* Z tego wynika, że znowu Lublin?

– Znowu Lublin, znowu romans i znowu współczesność. Mam nadzieję, że mimo to czytelnicy nie będą znudzeni. Powieść była pisana w latach 1991–92 i jest to także czas akcji. A losy bohaterów rozwijają się dość burzliwie.

* Bohaterowie zapewne ci sami, co w poprzednim utworze.

– Niezupełnie. Na dyrektora ośrodka TV przyjechał z Krakowa Benedykt Malesa i z postaci początkowo drugoplanowej w trakcie pisania stał się, wbrew zamierzeniom autorki, postacią pierwszoplanową, jednym z moich najulubieńszych bohaterów.

* Czy to znaczy, że pan Malesa wystąpi jeszcze w kolejnej powieści?

– Niestety, nie. „Wielkie szukanie”, które ukaże się wiosną, ma nową bohaterkę. Kręci się wokół niej kilku panów znanych czytelnikom z moich poprzednich książek, ale nie ma wśród nich dyrektora Malesy.

* Do wiosny jeszcze trochę czasu. Na razie w wybranych księgarniach Lublina czeka na chętnych Ciąg dalszy nastąpił. Dziękuję za rozmowę.

W „Kurierze Lubelskim” jakoś obywa się bez podpisu. I właśnie tak jest dobrze.

***

Oleccy mieszkają na Ogrodowej w starym budownictwie. Pokój, gdzie odbywa się rodzinny spęd, jest ogromny, ponad czterdzieści metrów. Toteż dwanaście osób nie zagęszcza go nadmiernie, tym bardziej że czworo dzieci buszuje po całym mieszkaniu i tylko czasem wpadają, żeby sięgnąć po jakieś smakołyki, w które obficie zaopatrzony jest bufet. Od czasu do czasu z dalszych rejonów mieszkania rozlega się łomot lub pisk i jedna z matek – Agnieszka bądź Karolina – biegną interweniować.

Towarzystwo zdominował Olecki senior. Opowiada z ferworem anegdoty z ostatniej podróży. Śmiejemy się. U Oleckich nie sposób się nie śmiać. Jeśli komuś się to udaje, to tylko Andrzejowi. Siedzi na uboczu ze szklanką w ręku, półobecny. To znaczy – obecny ciałem, nieobecny duchem. Zerkam na niego. Wyraźnie stracił młodzieńczą świeżość, która mnie kiedyś w nim tak zachwycała. Tragiczne przeżycia odcisnęły swoje piętno. Na skroniach odrobina siwizny. Dojrzały, interesujący mężczyzna. Jako osoba specjalizująca się w opisywaniu perypetii miłosnych mam dla niego, z powodu owej nieszczęśliwej miłości do Ewy, pokaźną porcję sympatii i sentymentu. Potem sobie uprzytomniam, że jest w tym pomieszczeniu drugi człowiek, któremu miłość nie podesłała pod stopy róż – Łukasz. Najpierw konkurował z Andrzejem o względy Ewy, potem ta gitarzystka…

– Danusia – zwraca się do mnie Olecki – już mi Jadzia nazachwalała twoją nową powieść. Nawet zdążyłem przejrzeć. Szykujesz coś nowego?

– A tak. Wielkie szukanie – mówię. – To o dziewczynie, która swojemu mężczyźnie wsypała do herbaty arszeniku.

I widzę, jak Łukasz zaciska szczęki, jak blednie.

– Zamordowała go?

– Mam przyszłym czytelnikom opowiedzieć treść?

– Nie – mówi Łukasz nagle zmatowiałym głosem. – Ona go nie zamordowała.

– A ty skąd wiesz?

– Po prostu wiem.

– Łukaszku, pokażesz nam teraz przezrocza? – wtrąca Jadzia.

– Za chwilę, mamo. Zaraz wrócę.

Wychodzi i nie wraca przez dobre dziesięć minut. Można by mniemać, że poszedł na przykład do toalety. A ja przecież wiem, że nie. Że niechcący dziabnęłam go dotkliwie w serce. Więc mimo owej długiej bytności za granicą nie przebolał jeszcze tej przygody z gitarzystką?

Karolina opowiada o wyczynie swojej młodszej latorośli. Weszło toto na drzewo i nie umiało zejść.

– To widocznie po tatusiu – stwierdza Jadzia. – Jacka zdejmowaliśmy kilkanaście razy.

Znowu wszyscy, prócz Andrzeja, wybuchają śmiechem.

Potem wraca Łukasz i zaczyna się pokaz przezroczy. Trochę zabytkowych obiektów, trochę ulic i scen rodzajowych. Padają niemieckie mało mi znane nazwy.

– A to jest klinika, gdzie pracowałem – mówi w pewnym momencie Łukasz, demonstrując neobarokowy pałac o dwu długich, zaokrąglonych skrzydłach. – W lewym skrzydle na piętrze była kardiologia. W prawym klinika ginekologiczna ze sławnym profesorem Fischerem. W tej klinice zakończyło się niejedno poczęte życie.

Coś szczególnego pobrzmiewa w jego tonie. Czyżby doktor Olecki należał do zwolenników zakazu aborcji? Już mam zapytać, ale się powstrzymuję. Temat jest niebezpieczny, lepiej lontu nie zapalać. Jeszcze grupa pracowników na schodach kliniki. Wśród nich Łukasz przygarniający ramieniem jakąś jasnowłosą Gretchen. Może próbował się tam pocieszyć?

Zaczynam liczyć. Jest nas osiem dorosłych osób. Jeśli chodzi o miłość, dobrze trafili Jadzia z mężem i Jacek z Karoliną – to czworo. Źle – Łukasz i Andrzej. A Agnieszka? A ja? Źle czy dobrze? Znowu to wszystko jakoś się równoważy.

Do oglądania przezroczy przysiadłam ze szklanką toniku w pobliżu Batowskiego. I teraz gdy demonstracja dobiegła końca, pragnąc przełamać jego wytrwałe milczenie, mówię:

– Panie Andrzeju, skąd we mnie tyle sympatii dla pana? Zupełnie tego nie rozumiem.

Zaskoczony, zwraca na mnie wzrok.

– Jeśli to prawda, to jest pani w tym dość licznym gronie zaledwie trzecią osobą, która ma dla mnie trochę sympatii.

– Pan się myli. Agnieszka i Natalka kochają pana. A moja porcja sympatii to dużo więcej niż „trochę”. Jest to porcja solidna i pierwszorzędnej jakości.

Batowski odrobinę się uśmiecha. Mówi:

– Dziękuję.

– Dziękuje pan? Bez względu na jakość uczucia jest to towar bezpłatny.

Przez twarz tamtego przebiega skurcz.

– Ma pani rację.

– W moim wieku często się miewa rację. – Upijam ze szklanki. – Zapomniał pan do grona życzliwych sobie osób doliczyć Wojtusia.

– Wojtuś przepada tylko za matką.

– Jeszcze malutki. Ale za rok, dwa, to pan będzie dla niego najważniejszy. Po paru latach skończy się przecież ten cenny okres. Tym bardziej trzeba go będzie dobrze wykorzystać.

– Dziękuję.

– Proszę tego więcej nie mówić, bo w końcu uwierzę, że pan rzeczywiście ma mi coś do zawdzięczenia – uśmiecham się życzliwie.

– Bo tak jest. Ewa mi mówiła o rozmowie z panią. Pani jej wtedy powiedziała: „Słuchaj, kobieto, swojego serca. Serce nie kłamie, to twój przyjaciel”.

– Nie pamiętam tej rozmowy.

Ale Andrzej, jakby nie usłyszał mojego wtrętu, ciągnie:

– I ona przyjechała wtedy do mnie do Katowic. Byliśmy razem!

Zapatrza się gdzieś, chyba we wspomnienia.

Tak, wiem. Byli razem dwa czy trzy miesiące, póki ciężki stan po porodzie nie uświadomił Ewie, że jej syn, którego pozbawiła ojca, może stracić także matkę i zdecydowała się wrócić z dzieckiem do męża. Dwa miesiące później wypadek w kopalni. Batowskiemu zmiażdżyło prawą dłoń.

Spoglądam na pusty rękaw marynarki. Nie pytam, dlaczego nie używa protezy, wiem. Dowiedziałam się od Aldony Thylmanowej, siostry Andrzeja. „Jestem, jaki jestem” – powiedział. To wyjaśnia wszystko. Batowski jest człowiekiem przesadnie, według mnie, szczerym. Zbyt otwarcie obnosił się zawsze ze swoją miłością do Ewy. Zarobił sobie w ten sposób na niechęć całej rodziny Oleckich.

– Mój Boże! – mówi Andrzej. – Jaki ja byłem wtedy młody, jaki szczęśliwy!

W jego uśmiechu jest poblask tamtego szczęścia.

Przychwytuję wrogi, skierowany wprost na mnie wzrok Wojtusia.

– Panie Andrzeju, proszę zawołać tutaj syna, bo rozmawiając z panem zbyt długo najwyraźniej zasłużyłam sobie na jego nieprzychylność.

Na zachęcający gest ojca Wojtuś przybiega, wdrapuje mu się na kolana, przytula buzię do jego piersi i patrzy na mnie triumfalnie, jakby mówił: „A widzisz! A widzisz!” Potem opuszcza wzrok i oczy okrągleją mu ze zdumienia. No tak. Kev wystawił z torebki łepetynę i stroi do chłopczyka śmieszne miny. Wojtuś wybucha śmiechem. A jest to śmiech tak spontaniczny, że wszyscy spoglądają na nas zaskoczeni. Kev umyka. Wojtuś za nim. To ci będzie zabawa!

***

Nie jest prawdą, że dni spędzane bezczynnie są pozornie dłuższe, a te przeżywane intensywnie krótsze. Raczej odwrotnie. Po takim pracowitym dniu oglądam się i mówię: „Jaki to był długi dzień. Ileż ja dzisiaj zdążyłam zrobić, ile przeżyć.” A po dniu pustym co najwyżej: „To już?” – chwila zdziwienia.

Te dni puste są lekkie jak chmurki, odpływają i znikają. A jeśli przeżyło się ich kilka czy kilkanaście z rzędu, z naszego życia ulatniają się, wyparowują całe okresy. Zostają dziury. „Co wtedy było? – próbujemy sobie przypomnieć. Pustka.

Za to dni przeżyte intensywnie mają swoją solidną wagę i ciężarem przytrzymują nas blisko ziemi. To one stanowią pożywkę dla rozważań i wspomnień. Gdy obejrzymy się wstecz, widzimy wyłącznie fragmenty dni pełnych.

W sumie, życie wygląda jak ser szwajcarski – miąższ, a w nim mniejsze i większe dziury. Dziury są nawet dekoracyjne, nie mają jednak żadnego smaku. Tylko miąższ ma smak.