LISTOPAD
– Zaszalejemy? – pyta Kev. – Jest okazja.
– Niby jaka?
– Dobra. Znakomita!
– Przestań kręcić i mów jak człowiek.
Tak mi się niefortunnie wyrwało, jakbym wierzyła, że ludzie nie kręcą.
– Twój anioł stróż wziął sobie urlop. Skoczył do nieba na imieniny świętego Stanisława.
– Jak to „wziął urlop”? I zostawił mnie tak bez opieki?
– Iii tam. Przecież zostawił cię ze mną.
– Cóż za lekkomyślność! Co za brak odpowiedzialności! A jeśli w tym czasie złamię nogę albo kogoś zamorduję?
– Morderstwo to nie mój wymiar. Na to trzeba większego diabła – wzdycha. A potem dodaje marząco: – Gdybyś mnie lepiej karmiła, może bym podrósł.
Odczuwam ulgę. Nie grozi mi więc zbrodnia ani nic w pozakevowskim wymiarze. Czyżbym raz w życiu dokonała trafnego zakupu? Patrzę uważnie, lustrująco – niczego sobie diabełek. Różki na miejscu, ogonek na miejscu. Trochę przychudy. Ale tuczyć to ja go raczej nie będę. Niech zostanie, jaki jest.
Uśmiecha się kosmatym pyszczkiem zachęcająco.
– No, to jak?
– Szaleństwa już za mną – mówię. – Teraz nastał czas na nobliwość i dostojność.
I wyraźnie czuję, że wcale nie. To tylko ciało nabrało patyny lat. Dusza pozostała młoda. Nadal jest skłonna do wzlotów i szaleństw. Ba! nawet ma na to ochotę. A rozsądek? Rozsądek jest po to, żeby temperować zapały. Rozsądek, niestety, starzeje się, obrasta mchem doświadczeń. Czy rozsądek jest częścią duszy? Jeśli tak, to w całkiem jeszcze młodej duszy tkwi starzejąca się narośl rozsądku. Nie brzmi to dobrze. Lepiej uciec się do innej metafory. Rozsądek jako omszały doświadczeniem gąsiorek wina. Im wino starsze, tym szlachetniejszy ma smak, piękniejszy kolor, tym jest klarowniejsze. Smak zależy oczywiście od tego, z jakich owoców zostało zrobione.
Kev nie dał za wygraną.
– Nie przesadzaj – mówi. – Każdemu wolno czasem zaszaleć.
– Zaszalejemy, zaszalejemy – odpowiadam. – Zaraz jedziemy do drukarni, zobaczyć, czy moja książka gotowa. Przywiozą, trzeba ją będzie upchnąć po księgarniach, wysłać tym, którzy zamówili, zabrać porcję do Nałęczowa. Dopiero pod koniec miesiąca zafundujemy sobie relaks w „Hadesie”.
– W Hadesie? – nadstawia czujnie ucha.
– W kawiarni artystycznej „Hades”.
– Aha! I da się tam zaszaleć?
– Zaszaleć to można wszędzie. Tutaj też. Mogę na przykład nastawić taką jedną cygańską melodię i urządzimy cygański balet z wdzięcznymi wygibajtusami. Jakieś zastępcze czynele też się znajdą.
Patrzy niedowierzająco, podejrzliwie.
– To balet czy drukarnia?
– Drukarnia, już powiedziałam.
Jedziemy do drukarni autobusem numer dziesięć. „A jak mi się sprzykrzy wreszcie, kupię sobie konia w mieście.” Nastawiałam płytę i z moją maleńką wnuczką Hanią, która upodobała sobie tę melodię, tańczyłyśmy „po cygańsku”. Teraz Hania jest już poważną osobą, chodzi do trzeciej klasy. No i nie mieszkamy razem. Nieczęsto się widujemy. Oni zapracowani, ja zapracowana, coś nam umyka.
Tak, moja kolejna książka Ciąg dalszy nastąpił jest gotowa. Papier nie najlepszy, ale przy lepszym cena byłaby także „lepsza”, stanowczo za wysoka dla moich potencjalnych czytelników. Coś za coś. Panowie drukarze proszą, żeby im podpisać egzemplarze dla żon, córek czy dziewczyn. W zasadzie jestem przyzwyczajona do wpisywania różnych dedykacji, ale te prośby ze strony bądź co bądź współtwórców mojej książki powodują, że nagle czuję się niemal „znaną literatką”. Zadziwia mnie to, zaskakuje – śmieszne!
Składam podpisy, umawiam się co do terminu przywiezienia nakładu, odchodzę. W najbliższych dniach czeka mnie sporo pracy, także fizycznej.
– Pomogę ci – mówi Kev.
A ja na to:
– Ha, ha, ha!
***
Ze skrzynki pocztowej wyjmuję list od jednej z czytelniczek, której wysłałam swoje nowo wydane dzieło i dwie pozycje wcześniejsze. List odrobinę zaskakujący.
Szanowna Pani!
Dziękuję za książki, na które tak czekałam, czekałam – aż przestałam czekać. Straciłam nadzieję, że je będę miała. A tu – są! Tak bardzo się cieszę!
Co ja teraz zrobię? Nie wolno mi zajrzeć do nich aż w grudniu, ma to być lektura na święta. To gdzie mam je schować (przed sobą), no gdzie?
Pozdrawiam Panią serdecznie
Tu podpis
Miłe. Tę sprzedaż książek w Nałęczowie cenię między innymi dlatego, że umożliwia mi bezpośredni kontakt z czytelnikami. Zdarzają się co prawda i oceny cokolwiek przesadne. Jakieś takie: „Jak pani przepięknie opisuje przyrodę!” albo: „Jakież to głębokie. Ile daje do myślenia”, albo: „Cóż za niezwykła znajomość ludzkiej psychiki!” Ale także: „Proszę pani, ja te wszystkie już mam. Kiedy będzie następna?” „Będzie w marcu albo kwietniu – odpowiadam – już jest w przygotowaniu.” Powinnam chyba te moje powieści wypiekać masowo jak świeże bułeczki, żeby zaspokoić apetyty czytelniczek. A tu nie da się prędzej jak jedna na rok. I jeszcze dwa, trzy miesiące na wydanie.
Nałykawszy się komplementów jak gęś pędraków, nie popadam wcale w stan samouwielbienia. Dobrze wiem, co moje książki warte. Całą resztę czytelniczki dają z siebie. Wzbogacają je własną wrażliwością, własnymi doświadczeniami i uczuciami, budują własne dalsze ciągi moich opowieści. Jakież to cenne! Dziękuję Wam serdecznie, moje drogie Panie.
Boże! Ja tu o książkach, a kwiaty znowu trzeci dzień nie podlane. Że też jeszcze te niebożęta zipią.
– Kev, mógłbyś przypominać o podlewaniu kwiatów.
– Straszne mi kwiaty – stwierdza pogardliwie.
– Jakie są, takie są. A podlewać trzeba.
– Przypomnieć to ja ci mogę, że jutro masz nagranie w Radiu Rytm.
– To już jutro! Znowu nie poleżę, trzeba będzie lecieć.
– Słyszycie ludzie? Literatka, a będzie „lecieć” – dogaduje złośliwie.
– Czy to wypada zwracać uwagę starszej osobie?
– Jak zaczniemy się licytować co do wieku, może się okazać, że jednak starszy jestem ja.
Hmm. Właściwie jak się mnożą diabły? I czy się mnożą? Może jak od początku były, tak są. To coś do rozstrzygnięcia dla teologów. Ja na szczęście nie muszę się nad tym zastanawiać. Mogę, po podlaniu kwiatków, usiąść do korekty Wielkiego szukania.
Nie jest źle – poprawek niewiele. Ale Marylka, moja genialna redaktorka-korektorka, znajdzie zapewne trzy razy więcej – już ja ją znam. Marylka to mój szczęśliwy przypadek. Każda moja książka jest lepsza o jej rozliczne poprawki. Także o moje. Chęć poprawiania nigdy mi nie mija. Nawet kiedy odbiorę książkę z drukarni, zaraz na jednym z egzemplarzy zaczynam nanosić poprawki z myślą o ewentualnym kolejnym wydaniu, do którego przecież jeszcze bardzo daleko. Klubowa Ania to korektorka jednej zaledwie powieści. A tak – to Marylka, Marylka i Marylka – profesjonalistka znakomita.
Kolacja, kąpiel i spać, bo jutro to nagranie.
***
Godzina siódma rano. Wyglądam oknem i nagle nabieram ochoty na opisanie tego, co tam widać.
A więc górą szeroki pas błękitu nieco złamanego szarością. Błękitu głębokiego, który zachował odrobinę barwy nocnego nieba. Na jego tle jedna, jedyna gwiazda. Niżej pasmo brudnej, złej szarości. Ta szarość to dym z fabrycznego komina poziomą krechą brutalnie przecinający niebo. Pod nim – znowu błękit. Ale już w innym odcieniu, jaśniejszy, dołem zielonkawy – czuła zapowiedź nowego dnia.
Dalekie dzielnice, o których tylko wiem, że tam są, zakrywa chmura burych mgieł – smog tak gęsty, że z trudem przeziera przezeń kilkanaście świateł. Z tych mgieł po lewej wykwita słup dymu. To właśnie on wyżej zakręca i rozdziela poziomo dwa pasma błękitu. Wygląda to zdumiewająco! Jakby z burego tumanu ciążącego złowieszczo nad miastem wytryskała fontanna. Z tumanu, który pożarł domy wraz ze złotymi oczami okien i nie udało mu się przełknąć tylko tych paru najsilniej świecących lamp.
Dopiero niżej przysypany śniegiem świat. Płachty bieli z czarnymi, rozczochranymi koronami drzew. Biało-czarny pejzaż.
Wreszcie ulica. Na niej rzadko przemykające barwne pudełka samochodów. Zaszronione dachy bloków z krostami wietrzników i brudnymi prętami anten – szpetne.
Trzeba więc śpiesznie podnieść wzrok ku temu, co piękne i ku temu, co zaskakujące. A tam zielonkawość dolnego pasma zaczyna się barwić różowo, a zza mgieł wysuwa się rąbek czerwonego od złości i wysiłku – słońca.
W Radiu Rytm jestem o ósmej trzydzieści. Wkrótce wpada do studia zdyszana pani redaktorka, która ma ze mną prowadzić rozmowę. Zupełnie nie przygotowana, a ja nie bardzo potrafię jej pomóc. Zanim rozpocznie się nagranie dowiaduję się, że jest także spod znaku Koziorożca i przeżyła wielką i burzliwą miłość.
Kilka szablonowych pytań. Kolejny raz tłumaczę, że pisarstwo ma w sobie coś ze sztuki kulinarnej. Bo to tak, jakby znaną sobie rzeczywistość posiekać na drobne kawałeczki, dodać odpowiednich przypraw – przede wszystkim soli, a czasem coś bardziej wyrafinowanego, jak bazylia czy tymianek, lub egzotycznego, jak pieprz czy curry – uformować z tego kotleciki i usmażyć. Smaczne? Zależy od jakości produktów, przypraw i kulinarnych talentów przyrządzającego.
I jeszcze o natchnieniu. Tak, zdarzają się dni czy godziny, kiedy tekst pisze się prawie bez wysiłku i potem niewiele jest w nim do poprawiania. Jednak bez systematyczności i uporu niczego się nie zdziała.
Potem zamieniamy kilka zdań o moich dalszych planach twórczych i czas antenowy zostaje wyczerpany.
W tym rozgadaniu zapomniałam o rzeczy dość istotnej. A mianowicie o wymienieniu tytułu książki, o której rozmawiamy. Uprzytomniam to sobie dopiero, gdy jedziemy (ja i Kev) do domu. Mam na kogo zgonić? Mam.
– Kev – występuję z pretensją – przynajmniej o tym tytule mogłeś mi przypomnieć.
– Może mogłem, może nie. Bo niby dlaczego mam za ciebie odwalać robotę.
Ma rację. On musi swoje, ja swoje. Za gapowe trzeba płacić. Zresztą całe to nagranie niewiele było warte. Może następnym razem uda się lepiej.
Trzeba się jakoś pocieszyć.
– Kupimy dobre lody – mówię.
– No widzisz. Gdybym przypomniał, pewnie byś nie kupiła – stwierdza z wyraźnym zadowoleniem.
– Może bym kupiła, może nie – parafrazuję jego poprzednią wypowiedź.
Tak sobie wdzięcznie rozmawiamy. Sąsiad w autobusie patrzy podejrzliwie, bo niby do kogo gadam? Do siebie? Jakaś pomylona, czy co? Może i trochę pomylona. Bo czy normalny człowiek kupiłby sobie diabła?
***
Stoję na dnie Amazonki. Widocznie rzeka w tym miejscu nie jest bardzo głęboka, bo głowa nieomal sięga powierzchni. Nurt nie dotyka mnie, rozstępuje się, opływa moje ciało w dziesięciocentymetrowej odległości. Znajduję się przeto w małej klatce powietrza. Głowę odrobinę uniosłam, jakbym chciała wyjrzeć na nadwodny świat. Stoję spokojnie. Nurt jest silny i szybki. Zawęźla szafirowoszare strugi wody. A ja trzymam w zębach czerwoną orchideę, bo jedna z naszych klubowych Ew wykorzystuje nas jako współrealizatorki wieczoru andrzejkowego dla „telewidzek” (andrzejki, jak wiadomo, to wieczór wróżb tylko dla pań). Właśnie dzikie orchidee mają i nam, i siedzącym przed telewizorami wywróżyć przyszłość. Na razie stoję na dnie Amazonki i relaksuję się przy dźwiękach fletu, żeby następnie, już zrelaksowana kontaktem z przyrodą, wyciągnąć z koszyczka Ewy fotografię swojej orchidei i list. List kwiatu do mnie. Nie każdemu się zdarza otrzymać list od orchidei.
Kev korzystając, że w czasie relaksu wszystkie mamy zamknięte oczy, upija bezczelnie z mojej szklanki soku z czarnej porzeczki – dar realizatorów dla wykonawczyń (zawsze te parę tysięcy). Stoję więc w Amazonce i przytrzymuję Keva za ucho. Co za łakome diablisko! Wszystko mi wyżłopie.
Miła flecistka w komplecie koloru khaki (zdecydowanie nietwarzowym) kończy utwór – otwieram oczy i widzę smugi sztucznego dymu, który ekipa telewizyjna puściła z maszyny dla spowodowania „tajemniczego” nastroju. Dym się snuje, flecistka uchodzi za kulisy, aniołki z dekoracji, podusie z kwiatkami i napis „Ekologia i magia” (śmieszne zestawienie, co?) odrobinę się kołyszą. Ekipa telewizyjna przerywa na moment kręcenie (teraz my możemy się na krzesłach pokręcić). I zaraz dalszy ciąg realizacji. Ewa bierze koszyk z kopertami, podchodzi do siedzących pań. Mój wzrok zdecydowanie przyciąga jeden fantazyjnie sterczący rożek. Jestem pewna, że jest to owa czerwona orchidea, którą trzymałam w zębach tkwiąc w Amazonce. Doznaję rozczarowania. Ta wyciągnięta przeze mnie jest żółta (żółty kolor nie jest moim ulubionym), ale na szczęście nosi nazwę „słoneczna” (słońce lubię) i jej wróżebny list jest całkiem sympatyczny.
Kochanie!
Jestem orchideą słońca. Wiem, że masz wspaniały dar – słoneczną osobowość pełną rozwagi, siły i ciepła. Dużo oddychaj słońcem, a będziesz osobą szczęśliwą i bardzo pomocną innym.
Taki list chciał nie chciał podnosi na duchu. Tym bardziej kogoś, kto kilka dni temu spotkał Cygankę i ta widząc niezbyt „słoneczną” twarz zagaiła:
– Pani to nie miała w życiu szczęścia, ale teraz się wszystko odmieni.
Odeszłam i zaczęłam się gorączkowo zastanawiać, czy rzeczywiście nie miałam w życiu szczęścia. Oj, chyba tej Cygance coś się pokręciło. Mistrzynią wróżenia to ona nie jest. Stanowczo wolę wróżbę orchidei.
Pan reżyser telewizyjny ćmi papierosa za papierosem. Współrealizatorki palaczki złoszczą się, bo zabroniono im palić ze względu na ten napis „ekologia”. Odczytujemy kolejno swoje listy, żeby panie oglądające program, które wybrały ten co my numer kwiatu, dowiedziały się, co im kwiat przepowiada, ponieważ, jak twierdzi Ewa, dzikie orchidee to kwiaty niezwykłe, otoczone życiodajną, sprzyjającą ludziom aurą, nasze dobre przyjaciółki.
Kev w podziemiach „Hadesu” czuje się doskonale. Boczkiem, boczkiem i pobiegł za kulisy. Co tam wyrabia, że aniołki z dekoracji trzęsą się ze śmiechu? Wypijam resztę soku, uratowaną przed jego przepastnym systemem trawiennym.
Jeszcze każą się nam podzielić z telewidzami wyobrażeniami i odczuciami z czasu relaksu. Opowiadam więc, jak stałam na dnie rzeki wśród rozstępującego się nurtu, z czerwoną orchideą w zębach.