Prolog

Od razu wiedziałam! Tego dnia z rana przebiegł mi drogę czarny kot. Z tyłu — dumnie zadarty ogon. Z przodu — zjeżony niemal prezydencki wąs. Szłam pasażem z mnóstwem małych sklepików, gdzie sprzedawano rzeczy przedziwne a najwidoczniej komuś potrzebne. Na przykład: kolorowe kulki w różnych rozmiarach, końskie włosie na sztuki (tysiąc za jeden włos), srebrzyste robaki biegające w słoiku szybko jakby trenowały stumetrówkę, poplamiony stearyną surdut, entelki-pętelki, złamane gęsie pióra, a nawet kandelabry z niedożywionych węży. Jednym słowem: niewiele szczęścia za niewielkie pieniądze.

„Trzeba się cieszyć każdą przeżywaną chwilą” — pomyślałam i przystanęłam przed witryną, za którą prezentowano diabły. Małe, duże, do wyboru, do koloru. Bo wcale nie wszystkie były czarne. Zdarzały się czerwone, brązowe i łaciate. Zerkały krotochwilnie, zachęcająco (jak to diabły), merdały ogonami — ten ulegle, ten perwersyjnie, ten rozśmieszająco. „Oj, oj — pomyślałam — jakiż to chytry, jaki obrotny narodek.” Potem zauważyłam, że jeden — nie. Siedział w kąciku z podkulonymi chudymi kolankami, na których wsparł bródkę. Oczy miał przymknięte (żadnego tam kuszącego zerkania), a na niewielkiej twarzyczce porcję wielkiego smutku.

— Hej! Ty, tam w kącie, ruszże się. Masz tu kandydatkę na grzesznicę. Bierz się do roboty. A on —nic. „O, do diabła! — pomyślałam (jakże na czasie). — Co jest?”

— A co ma być? — powiedział czerwony, średniego rozmiaru. — Zakochany. Cała para z niego uszła.

— Nieszczęśliwie — domyśliłam się inteligentnie. — Powinna go jakaś pocieszyć.

— Oj, powinna, powinna.

— A ty byś się nie zdecydowała? — pisnął mały, przekornie bielutki.

— Co to ja? Siostra miłosierdzia? — obruszyłam się, jak przystało na intelektualistkę.

— Siostra to może nie. Ale kobieta piękna i widać, że znająca się na rzeczy.

„Uwaga!” — krzyknęło coś w moim wnętrzu, ale komplement zrobił swoje, przymiękłam jak każda.

— Ee tam. Nie mam czasu na jakieś figle-migle. Tu korekta, tu drukarnia, tu spotkanie… Człowiek haruje jak osioł.

— No właśnie. Jak osioł — wtrącił flegmatycznie jeden z większych, czarny i najwidoczniej bardzo senny (pewnie się ciężko napracował w nocy).

Zrobiło mi się nijako. Może rzeczywiście przesadzam? Odrobina rozrywki jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Spojrzałam na smutnego. Oczy miał nadal przymknięte, ale widać było pod powiekami, że ogromne. Wyobraziłam sobie malujące się w nich uczucia. „Nie martw się, smutasku. Jakaś cię pocieszy” — powiedziałam do niego w myśli.

Uniósł powieki. Oczy miał piękne. Smutne i piękne. Niejedna by oszalała dla takich oczu. „Hmm — pomyślałam — powinnam już iść.” W drukarni czekano z okładką, póki nie zaakceptuję koloru. Ale jakoś nie miałam ochoty. Tak bywa.

— Jak będziesz tak siedział i nic, żadna na ciebie nie zwróci uwagi — powiedziałam łagodnie.

Znowu przymknął oczy. Najwyraźniej był zupełnie zrezygnowany. Jakby w ogóle nie zauważył, że jak na swoje lata jestem owszem, owszem. Odrobinę mnie to dziabnęło.

— Taka postawa jest nie do przyjęcia — zmieniłam ton na surowy. — Weź się w garść. A on — nic.

— Masz niespotykany dar perswazji — westchnął z zachwytem taki jeden mocno przykurzony. — Gdybyś tak znalazła dla niego odrobinę czasu…

— Niestety, muszę iść. Drukarnia czeka z okładką.

— Mogłabyś go ze sobą zabrać. W czasie drogi uświadomić mu, że nie warto…

— Jak to zabrać?

— Przecież masz w torebce jakieś grosze. Tanio go oddadzą, bo toto ledwie zipie.

I tak za kwotę dwudziestu trzech tysięcy pięciuset, jeszcze starych, złotych kupiłam sobie diabła.