SIERPIEŃ 1994
Dzień rozpoczynam od masażu punktowego według szkoły chińskiej. Najpierw Xing Jian, potem Zhong Feng i tak dalej. Siedzi spokojnie na fotelu i patrzy. W tych jego pięknych oczyskach błyska iskierka ironii. Udaję, że jej nie dostrzegam, robię swoje. Si Man, Di Ji, Gong Sun. Przy Guan Yuan zaczyna demonstracyjnie ziewać. Ja – nic. Po chwili szepcze marząco w przestrzeń:
– Płatki kukurydziane z mleczkiem…
Qi Hai, Nei Guan, Tai Bai. Postanowiłam trzymać go krótko.
– Nic z tego. Wykończymy wczorajszy topiony z kminkiem. Jest pomidor, ale jeszcze pomyślę, czy ci kawałek odstąpić.
– A wartości chrześcijańskie? – pyta prędko. – Nie powinnaś podzielić się z bliźnim?
– Z bliźnim? – parskam. – Nie rozśmieszaj mnie od rana. Wolałabym pośmiać się wieczorem.
Choć czy należy oszczędzać akurat na śmiechu? Przecież powodów do śmiechu ostatnio jest tyle, że wystarczy na całą dobę, na pełne dwadzieścia cztery godziny.
Feng Long, Bai Hui i koniec. Należy się zająć toaletą.
– Ty też mógłbyś się trochę przyczesać, przecież kupiłam ci grzebień.
– Moja zewnętrzność jest zwierciadłem mojego sponiewieranego wnętrza – mówi patetycznie, przymknąwszy oczy.
Podejrzewam, że czai się w nich coś więcej niźli ów „wielki smutek”, który, jak zaczęłam domniemywać, jest jego ulubionym emploi i nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek zawodem miłosnym. Jednym słowem jest prawdopodobne, że zostałam przez owe miłe diabełki zrobiona w konia.
Czas zjeść i usiąść przy komputerze. Mam skończyć korektę kolejnej powieści. Komputer mryg, mryg – wyświetla coś po angielsku, a ja angielskiego ani w ząb – i wreszcie demonstruje jaskrawo niebieską tabelkę z wykazem programów. Schodzę zielonym paskiem na właściwy i naciskam Enter. Jeszcze parę mignięć, parę naciśnięć – mam na ekranie swój tekst. Zamieniam a na ą, ul na lu, wykasowuję na próżno za nią tęsknił, wstawiam trzy przecinki – praca nabiera tempa.
– Wymyśliłaś już dla mnie jakieś imię? – pyta znienacka, w momencie kiedy próbuję ustawić we właściwej kolejności litery w słowie prestidigitator.
– Kalasanty – warczę wściekła, bo mi przez niego g wyskoczyło przed i.
– Nie żartuj sobie ze mnie – jęczy. – Tyle jest pięknych imion: Kasjan, Cynamoniusz, Wergili!
Jego protest utwierdza mnie w trwaniu przy swoim doraźnym pomyśle.
– Kalasanty i już – mówię. – Siedź cicho, nie przeszkadzaj, bo nie zarobię na mleczko.
Łypnął oczyskami i zamilknął. Zamieniam y na u, l na ł i wpisuję dobrze przed wiedział. Na balkonie synogarlica Madzia wdzięcznie wachluje ogonem.
– Kala mogłoby być – szepcze nieśmiało – ale to santy!
Zastrzeżenie uznaję za poważne i uzasadnione.
– Rozważę to – mówię chłodno i zamieniam bardzo duży na ogromny.
– Miałaś mnie pocieszyć, a nie zadręczać – wzdycha.
– Jak mnie ktoś pocieszy – syczę – ja pocieszę ciebie.
Podskakuje uradowany.
– Naprawdę? Sporządzimy jakiś malutki cyrografik?
– Żadnych cyrografików! Wybij to sobie z tego ryżego łebka.
Chyba jeszcze nie wspomniałam, że jest lisio rudy. A oczy ma czarne, słodkie, w tej chwili jak zraniona sarna.
– Naigrawasz się z mojej urody? – mówi z wyrzutem.
Robi mi się łyso.
– Daj spokój. Miałabym zastrzeżenia co do twojej urody, to bym cię nie kupiła. Bądź co bądź jestem estetką.
W tekście brak jeszcze cudzysłowu i przecinka. Koniec! Teraz trzeba zlecić komputerowi połamanie tekstu na strony. Wpisuję zgodnie z zaleceniem mojego syna lam cdn.tex i naciskam Enter. Znowu coś miga, tabelka na chwilę znika i – wszystko wraca do pierwotnego stanu. „O kurza nóżka – myślę. – Coś nie tak.” Odkąd mam w domu tego rudego, staram się nie używać przekleństwa „do diabła”. Próbuję jeszcze raz i z podobnym skutkiem. Zapala się we mnie iskierka uporu – komputer się uparł, to ja też. Zaczynam kolejno wypróbowywać wszystkie warianty komendy, jakie mi przychodzą do głowy. Widocznie głowę mam za małą. Na rudego nie patrzę, bo jestem pewna, że ma z tego sporo uciechy. A może to on?
– Gdzie trzymasz ogon? – pytam groźnie.
– Tutaj, przy sobie – mówi prędko.
Widocznie póki nie załatwiliśmy do końca z tym imieniem, ma zamiar być grzeczny.
Ale skoro to nie on, pozostaje mi cierpliwie czekać, aż wróci z urlopu mój wysoce wyspecjalizowany komputerowo syn. W ten sposób zyskuję niespodziewanie trochę wolnego czasu. Mogę się wyrwać do ludzi, wydać po sklepach trochę ciężko zarobionego grosza.
Po chwili idę Krakowskim Przedmieściem w mojej najnowszej kreacji zakupionej w sklepie o dumnej, choć mało poetycznej nazwie „Magazyn odzieży używanej”. Rudzielca niosę w torebce. Uznałam, że odrobina rozrywki należy się i jemu. Z przeciwka nadchodzi niedbałym krokiem elegancki mężczyzna z laseczką. Rzucam okiem jeszcze raz. Nie ma wątpliwości – to Genio Widalski.
– Siedź cicho, bo ci oberwę uszy – ostrzegam rudaska.
Pan Eugeniusz już się pochyla do mojej dłoni.
– Spotkanie pani to prawdziwa przyjemność – mówi głosem, którego tembr przyprawił o zawrót głowy już wiele pań. – Może wstąpimy gdzieś na kawę?
Zaczynam się gorączkowo zastanawiać, czy to zaproszenie i będzie płacił on czy przeciwnie, wprasza się i liczy, że to ja zapłacę. W torebce nie mam za wiele. Jeśli jednak chcę poznać najnowsze ploteczki, trzeba zaryzykować.
Najbliżej jest do „Chmielewskiego”, zaledwie kilkanaście metrów. Przy stoliku nad szklankami kawy i przy kieliszkach siedzą: Tadzio Korba, plastyk zarabiający ostatnio na utrzymanie wyginaniem biżuterii z miedzianego drutu, oraz jakiś nie znany mi mężczyzna.
– Cześć, Danusia! – woła poufale Korba. – Przysiądź się do nas, przedstawię ci ozdobę lubelskiego biznesu.
Tadzio wie, że poszukuję kogoś nadzianego, kto by sponsorował czytanie mojej powieści w radiu, więc zaproszenie jest nie do odrzucenia. Jednak, jeżeli się nie przesłyszałam, dotyczyło tylko mnie. Chwila wahania.
– Jak widzisz, nie jestem sama.
– Genio też się zmieści – zgadza się łaskawie.
Podchodzimy.
– Pozwól, Joachim Sadło, szef „Sadexu”. Joachimie, to nasza lubelska literatka, Danuta Kłosowska.
Czuję się mile połechtana tą literatką. Spoglądam bystrzej na pana Sadłę, który wbrew nazwisku jest kościsty i długi jak śmierć. W czasie kiedy Tadzio przedstawia mu Widalskiego, gmeram gorączkowo w pamięci, ale „Sadex” jakoś mi się nie kojarzy. Pytać wprost nie chcę, bo pan Sadło może się poczuć urażony brakiem sławy jego złotonośnej kokoszy. Genio Widalski nie ma takich oporów.
– Pan osiąga sukcesy w jakiej branży? – pyta Sadłę, strzepując niewidoczny pyłek z nogawki spodni w kolorze blue.
– Obuwie, sprzęt elektroniczny, maszyny rolnicze, gumy, rozlewnia kefiru – odpowiada bez zbędnej skromności pan Sadło.
– Kilku takich i całą gospodarkę mamy postawioną na nogi! – woła entuzjastycznie Korba. – To się nazywa łeb do interesów!
Zastanawiam się: kpi czy chce załatwić dla mnie to sponsorowanie. Przyjmuję, że chce i uśmiecham się do niego z wdzięcznością. Joachim Sadło pozostaje z twarzą nieprzeniknioną, jak przystało na biznesmena.
– No, no, Tadziu. Już w szkole miałeś skłonności do przesadzania – mówi z wyższością. I dodaje trafnie: – Pieniądz robi pieniądz. – Niewątpliwie zna się na rzeczy.
– A propos pieniądz – wtrąca Widalski. – Czy wiecie, że dolar znowu spadł?
– Czyli że złotówka poszła w górę – stwierdza z przekąsem Korba.
– Pieniądz jak żywa istota musi być w ciągłym ruchu – orzeka fachowo Sadło.
Zaskakuje mnie tym porównaniem. Wyobrażam sobie złote polskie jako żywe istoty tańczące supermodnego niegdyś twista „Walentyna”. Dlaczego właśnie twista? Wszak żywiołem mojej młodości było boogie-woogie. Curie-Skłodowska i Kopernik, Chopin i Sienkiewicz zgrabnie podrygują w takt. Zaczyna we mnie wzbierać chichot. W mojej torebce coś bulgocze. To może brzmieć, jakbym miała kłopoty z trawieniem. Odechciewa mi się śmiać. Uchylam torebkę i szarpię karcąco rude ucho.
– Aj! – piszczy.
– Co się stało? – pyta troskliwie Tadzio.
– Nic takiego. Stuknęłam się w palec – mówię pośpiesznie. – A tobie, Tadziu, jak ostatnio leci?
– Jakoś leci – odpowiada niezbyt entuzjastycznie. – Na sukces międzynarodowy trudno liczyć.
– Mnie tam i sukces lokalny by wystarczył – zaznaczam skromnie, przesyłając mu dwuznaczne spojrzenie.
– Ten to już masz. A jeżeli twoja powieść pójdzie w radiu…
– Jeżeli pójdzie… – wzdycham. – Mógłbyś, Tadziu, pomóc mi w znalezieniu firmy, która chciałaby się reklamować przy tej okazji.
– Ja? – niby to się dziwi. – A może ty, Joachim, znasz kogoś takiego. Przecież ty w świecie biznesu jak ryba.
– Myślałem, że jak rekin – wtrąca od niechcenia Genio.
– Przez cały miesiąc dwukrotne wymienianie firmy jako sponsora przed i po przeczytaniu odcinka. To wpada ludziom w ucho – stwierdzam tonem tak pewnym, jakbym była specem od reklamy.
– Pomyślę – mówi chłodno pan Sadło.
Nie wydaje mi się, żeby moja propozycja wzbudziła w nim entuzjazm.
– Pomyśl, mój drogi, pomyśl. Dla Danusi warto.
„Tadziu kochany – rozczulam się w myśli. – Jeszcze jedno zdanie i kupię u ciebie jakiś wisiorek. Mam cztery młodociane wnuczki, upchnę którejś na urodziny.” To miedziane rękodzieło Tadzia nie jest wcale złe. Iskierka talentu błyska w nim w sensie metaforycznym i dosłownie, bo miedź jest polerowana.
– Będę musiał państwa opuścić. Obowiązki – mówi Sadło i dopija kawę.
Najwyraźniej ma zamiar umknąć przed naszą nachalnością. „Bodajś utył” – myślę pod jego adresem. Na szczęście zanim odszedł, reguluje rachunek także za mnie i za Genia.
– Nie wypaliło – kiwam smętnie głową.
– No, jeszcze nie wiadomo – odpowiada Tadzio, ale w jego głosie nie ma wiary.
Widalski siada swobodniej. Widać, że odejście Sadły przyjął z ulgą. Może teraz puścić swoją płytę. A wie, że oboje czekamy na to z zainteresowaniem.
– Aldona Batowska-Thylman będzie wystawiała w Paryżu – zaczyna.
– Gdzie to diabli babę niosą – wtrąca Tadzio.
W torebce znowu mi bulgoce.
– No, no – mówię prędko. – Batowska pięknie maluje. Nie ma dwu zdań.
– Pięknie? – parska Tadzio. – Aż za pięknie – dodaje z krzywym uśmieszkiem.
Nie odpowiadam, bo Widalski najwyraźniej czeka na koniec naszej wymiany zdań.
– Pewnie pojedzie sama, bo Thylman z Lisowskim projektują kościół na Ponikwodzie.
– Jeszcze jeden kościół – wydaje jęk Tadzio.
Przytrzymuję torebkę, która mi dziwnie podskoczyła.
– Mam nadzieję, że będzie ładniejszy jak ten na Czechowie – mówię łagodnie.
– Ładniejszy albo i nie – stwierdza filozoficznie Tadzio.
– Ja tam uważam, że i Thylman, i Lisowski są dobrzy.
Te drwiny Tadzia wydają mi się przesadne. Jeżeli miedziana biżuteria go nie cieszy, może się wziąć za co innego.
– Olczak w wydziale kultury wisi na włosku – kontynuuje Widalski.
– To kogo wezmą? Przecież nie Marka Wójcika, bo to „solidaruch” – rozważa Tadzio.
– Paulę Mirończuk, tę z „Kuriera”, widuje się ostatnio wciąż z tym samym panem – mówi znad filiżanki Genio.
– O! – wyrywa mi się w zdumieniu. Tadzio nie komentuje, co trochę mnie zastanawia.
– Winiarczykowa znowu w błogosławionym stanie.
– Jezus, Maria! Jak ten biedny Andrzej wykarmi taką gromadę? – wzdycha Korba.
– Tam teściowie kręcą jakiś interes – informuje Genio.
– Aa, to co innego – odpręża się Tadzio.
Sama nie mówię nic. Dobrze wiem, co to znaczy mieć pięcioro dzieci. Mój młodszy syn jest tatusiem takiej właśnie gromadki.
– A u Ewy Furtakowej co? – pytam.
– Odkąd wyszła za tego swojego profesora, jakoś cichutko. Żadnych nowych skandali – odpowiada Widalski.
Czyżby wyczerpał repertuar? Okazuje się, że nie.
– Bartek Poroch się żeni.
Zatkało nas oboje, i mnie, i Tadzia. Siedzimy tak z rozdziawionymi ustami.
– Z kim? – udaje mi się wykrztusić.
– Taka tam siuśmajtka. Milutka. Tatuś glazurnik, mamusia księgowa – mówi Widalski.
– I skąd ją wytrzasnął?
– Robił reportaż z „Zielonej Galerii” nad Białym.
Tadzio potrząsa głową.
– Coś takiego! Trzeba będzie z tym swoim chłamem pojechać nad Białe.
– Nie każdemu się trafia nad Białym – mówię tonem osoby doświadczonej.
– Coś ty! Ja nie dlatego. Może bym tam co opchnął. Ludzie się nad wodą kręcą.
– Może i tak – mówię, ale z umiarkowanym przekonaniem.
Choć z handlem to nigdy nic nie wiadomo. Mam pewne doświadczenia ze sprzedaży swoich książek na kiermaszach. Jednego dnia nie idzie, innego jak woda. Próżno by wyciągać jakieś wnioski, domniemywać, kto kupi, a kto nie. Chęci ludzkie są równie niezbadane jak zasobność portfeli. Może i istnieją jakieś prawidłowości, ale dla mnie pozostają tajemnicą. Tajemnice handlu! Jesteśmy w tej dziedzinie zaledwie przedszkolakami. A jednak to miłe być choć w jednej dziedzinie w wieku przedszkolnym. To handlowanie swoimi książkami sprawia mi sporo przyjemności. Któż w dzieciństwie nie bawił się w sklep!
– A pani, pani Danuto, znowu nam szykuje jakąś niespodziankę? – dopytuje Widalski.
– Owszem. To może być niespodzianka. Za dwa miesiące oddam ją do druku.
Zaintrygowani zwracają na mnie wzrok.
– Coś w scenerii naszego kochanego miasta?
– Tak. Pozostaję mu wierna.
– Przerobiłaś kogoś? – zainteresowuje się Tadzio.
– Tadziu – mówię – dobrze wiesz, że to wszystko fikcja literacka, wytwór mojej bujnej wyobraźni.
– Tere-fere – wyraźnie nie dowierza.
Niech mu będzie. Niech się podoszukuje. Coś tam na pewno znajdzie. Mnie to nie przeszkadza.
Od jakiegoś już czasu rudas w torebce kręci się niespokojnie. Pewnie mu nudno. Chyba trzeba iść, bo nie wiadomo, czy długo wytrzyma. Uchylam torebkę, wsuwam tam dłoń i kładę mu na grzbiet, żeby stworzenie uspokoić. Czuję miękkie, cieplutkie futerko – przyjemnie. Przeciągam delikatnie po grzbiecie. Czuję, wypręża się jak kot – sympatycznie. „Dryń, dryń” – odzywa się we mnie alarmowy dzwonek. Dłoń cofam.
– Muszę was już pożegnać. Zaplanowałam na dzisiaj jeszcze to i owo.
Przyjaźnie się uśmiecham, wstaję i opuszczam towarzystwo.
Pod pedetem spotykam Agnieszkę Batowską z Wojtusiem.
– Boże! Jak on urósł! A Natalka gdzie? – pytam.
– W przedszkolu.
Wojtuś spogląda na mnie ojcowymi oczami – jakby wystrzyżonymi z brązowego aksamitu – i pokazuje mi język. Agnieszka tego nie widzi, więc gówniarzowi uchodzi na sucho.
– Co u mamy? Łukasz z zagranicy wrócił?
– U mamy w porządku. Mogłaby pani do niej wpaść. I Łukasz wrócił. Co prawda trudno go w domu zastać, bo wciąż w szpitalu, ale przy odrobinie szczęścia… Widziałam wczoraj w „Ezopie” pani Romans z aniołem. To chyba dopiero wydane. Muszę kupić.
– Nie kupuj. Zaniosę mamie, to sobie pożyczysz. Szkoda grosza. – I myślę: „Zwariowałam! Jestem chyba jedyną autorką, która robi sobie antyreklamę”.
– Kupię, kupię – mówi Agnieszka. – Mam wszystkie pani książki, to i tę muszę mieć. No, trzeba lecieć. Do widzenia!
Rozstajemy się. Jakaż ta Agnieszka śliczna. Dwoje podrośniętych dzieci, a wygląda jak smarkula. I te oczy! Oczy Agnieszka ma najniebiestsze z niebieskich. Takie same jak jej matka i Łukasz. Z Jadzią Olecką, mamą Agnieszki, pracowałam niegdyś biurko w biurko. Agnieszka, Łukasz i Jacek przylatywali czasem do matki. Trzeba będzie tam wdepnąć. Łukasz przez dłuższy czas był na wymianie w jakiejś niemieckiej superklinice. Pewnie przywiózł sporo wrażeń. Rok temu Jadzia mi mówiła, że Łukasz zaczął się kręcić koło jakiejś gitarzystki. Widocznie nic z tego nie wyszło, skoro wyjechał na tak długo. A może lada dzień zaskoczy mnie zaproszeniem na ślub. Ci młodzi dzisiaj to szast-prast i po ślubie.
Kupuję w pedecie pastę do butów, oglądam lampy (ależ szpetne), umykam przed intensywnym zapachem wykładzin podłogowych, popatruję na guziki, uśmiecham się do dziewczynki o zupełnie okrągłych jakby zdumionych oczkach i schodzę na dół.
Wyjrzało słońce. Natychmiast robi się weselej. Fontanna na placu Litewskim ciurka sobie od niechcenia, na ławkach emeryci i mamy z pociechami, dwa psy – jeden ogromny, a drugi całkiem malutki – zawierają doraźną znajomość, choć zbliżenie intymne przy tej różnicy wzrostu raczej nie wchodzi w rachubę. Sympatycznie.
W pobliżu redakcji „Kuriera” wpadam na Paulę Mirończuk. Głowę ma tym razem w lokach lśniących jak świeżo wyłuskane kasztany (a jeszcze miesiąc temu była różowoplatynową blondynką), suknię w kolorze khaki – niby sportową, a jakąś taką fikuśną. W przelocie kiwa mi głową. Proszę, proszę, jak to się jej śpieszy. W redakcji naczelnego nie zastaję. Zostawiam swoje wypociny i odchodzę.
Należy zajrzeć do „Ezopa”, jak idą moje książki. Okazuje się, że ku zdumieniu mojemu i pani Maryli idą. No i dobrze. W drukarni trzeba będzie czymś zapłacić, uzbierać te dwadzieścia milionów. Ceny usług, jak i inne, systematycznie podążają w górę. Jak tu zrobić, żeby przy drogim druku książka była tania. Znacie takie czary-mary? Ja nie.
Przy okazji zaglądam do Depozytowo-Kredytowego, jak tam ostatnio u nich z oprocentowaniem. Oprocentowanie schodzi sobie w dół. W ten sposób wszystko pozostaje w równowadze. Ten kapitalizm – jakiż to mądry system! Przyszło mi żyć w naprawdę ciekawych czasach. Trzykrotna zmiana systemu politycznego. A inni całe życie tkwią w jednym i nawet nie podejrzewają, że mogłoby być inaczej.
Torebkę niosę lekko uchyloną. Niech rudasek pozerka sobie na ten diabelnie ciekawy świat.
– Stop! – woła z nagła.
No tak. Jeszcze krok i wlazłabym pod coś elegancko czarnego. Na markach samochodów się nie znam, a ten mi ino mignął. Nie ma wątpliwości, że rudas uratował mnie przed bezpośrednim zetknięciem z owym wytwornym pojazdem.
– Dzięki – mówię, ale zdaję sobie sprawę, że to o wiele za mało. No dobrze, niech sobie wybierze imię, jakie chce. A teraz pora na obiad.
Wstępujemy do baru na kopytka z sosem pieczarkowym i buraczkami. W domu nie mam czasu na takie kulinarne zabawy.
Rozkładam dzisiejszy „Kurier”, którym mnie obdarowano w redakcji, i rudasek niewidoczny dla innych może podjadać z brzegu talerza – taka gazeta to przydatna rzecz.
– Hej – mówię – przyhamuj, pół buraczków dla mnie.
Czyżby czerwony kolor tak go rozochocił?
Czas do domu. Na alejce między blokami osiedla miga mi Piotruś Furtak na rowerze. Rozglądam się, ale ani jego matki, ani profesora M., jej niedawno poślubionego trzeciego męża, nie widać. Czyżby zajęci sobą puszczali dzieciaka samopas? Wyjmuję ze skrzynki pocztowej pismo z banku donoszące o obniżeniu oprocentowania. Jako osoba wcześniej poinformowana nie przeżywam szoku i w pogodnym nastroju wkraczam do mieszkania.
Herbatka i siadam w fotelu. Na drugim siedzi on, zrelaksowany, z brzuchem jak bombka na choinkę.
– To jakie imię podoba ci się najbardziej? – pytam.
– Kevin.
– Od Costnera? – domyślam się, jak przystało na osobę otrzaskaną z mass mediami. – Tylko powierzchowność nie całkiem ta.
– Powierzchowność nie jest ważna. Liczy się wnętrze.
– Czyżbyś miał jakieś informacje na temat wnętrza Costnera?
– Tajemnica służbowa. – I łyp tymi czarnymi oczyskami.
– Niech ci będzie Kevin. Tylko jak to zdrabniać? Może Kev? To będzie tak bardziej z angielska.
– Dzięki!
Jakby mnie przedrzeźniał. Widocznie dobrze wie, że to moje ustępstwo to rewanż za jego „stop”.
Zagłębiam się w lekturę „Kuriera”. Telefon! Ruta Nowicka z telewizji pyta, kiedy będę podpisywała książki w Nałęczowie. Chce nakręcić coś z naszego kurortu, ze mną jako jedną z atrakcji turystycznych w tle. Proszę bardzo! Możemy kręcić. W piątek? Dobrze. Do zobaczenia.
O Boże! W co ja się ubiorę. Otwieram szafę na oścież. Może to? Albo to?
– Po co tak nerwowo? – pyta z przyganą Kev.
Ma rację. Szafę zamykam i z powrotem siadam do lektury.
Z lekka zgryźliwy reportażyk z otwarcia piętra w salonie „Maria”. Podpis PaM, czyli Paula Mirończuk – tym razem nie ruda, nie platynoworóżowawa, lecz kasztanowata. Informacja: wybitny naukowiec lubelski profesor Janusz Matuszewski wygłasza odczyt na Ogólnoświatowym Zjeździe Informatyków w Zurychu. No proszę! Zostawił to swoje nowo poślubione szczęście i prysnął za granicę. A może pojechali razem? Jednostka „Pioneera” poszła ociupinkę w górę. Dobre i to. Prognoza pogody – szkoda czasu i tak się nie sprawdzi. A czymże to dzisiaj uraczy miłośników jedenasta muza? Niestety…
Trzeba trochę poodkurzać moje zapuszczone kąty i podlać kwiatki.
Odkurzacz szumi, a ja śpiewam na ludową nutę „Koło mego ogródeczka”. Te pienia mojemu rogatemu widocznie sprawiają przyjemność, bo oczyska przymknął, pyszczek ma uśmiechnięty i wystukuje łapką rytm na chudym kolanku. Dość tego odkurzania.
– Co ty taki chudy? Nie jesteś czasem chory? – pytam podejrzliwie.
– No wiesz! – parska z urazą. – Jestem okazem zdrowego diabła. Taka moja diabla uroda.
– W porządku – wycofuję się z podejrzeń. – Właściwie otyłości nie lubię. Idę się kąpać. Żebyś tu nie napsocił.
– Nie mam zamiaru ruszać się z miejsca.
To mnie uspokaja. Udaję się do łazienki. Tutaj dopiero mogę zademonstrować w pełni swoje wokalne zdolności. Ale pół godziny wystarczy.
Wychodzę, a Kev mówi:
– Odebrałem telefon.
– I?
– To z Nałęczowa. Jakiś kuracjusz, wielbiciel twego talentu pytał, gdzie może kupić twoje najnowsze dzieło. Powiedziałem, że w piątek na miejscu w pijalni.
No proszę, jaki trafił mi się sekretarz.
– Bardzo ładnie – mówię – to teraz kolacja i spać.