Rozdział 1

Dwaj mężczyźni wyłaniają się z lasu i idą jego skrajem. Wyższy, szczuplejszy, ma włosy jasnopopielate, mocno kontrastujące z opalenizną twarzy. Drugi, szatyn o krępej budowie, prezentuje twarz równie opaloną, wesołą, ozdobioną małym ciemnym wąsikiem. Po pewnym czasie obaj się zatrzymują, zdejmują z ramion plecaki, siadają na pochyłości.

U ich stóp, w zapadlinie, leży kawałek dzikiej podmokłej łąki, porośnięty sitowiem, szczawiem i osadzonymi na wysokich karminowych łodygach kwiatami w kolorze lila. Dokoła kwiatów krążą owady. Daje się słyszeć ich delikatne – to cieńsze, to grubsze – bzyczenie. Za łąką soczysta zieleń buraków cukrowych i już częściowo zaorane ścierniska. Napływa z powiewem wiatru dalekie bicie niedzielnych dzwonów.

Mężczyźni przez chwilę patrzą w milczeniu na rozległy krajobraz.

– Znowu człowiek w plenerze – głęboko, z zadowoleniem, wciąga powietrze ten ciemniejszy. – Dobrze, że zastałem cię w Lublinie. Nie chciałoby mi się samemu tak wcześnie wstawać.

Drugi nie odpowiada. Trochę się uśmiecha – uśmiechem bardziej przeznaczonym dla tej rozległości i ciszy niż dla siedzącego obok.

Każdego roku powtarza się to samo. Po urlopie wszyscy wracają do miasta niechętnie, aby przy najbliższej okazji wyrwać się ponownie na łono przyrody. I że akurat w jego przypadku przez wiele lat było inaczej, nie znaczy, iż nie jest to regułą. Zresztą teraz już i on dołączył do pozostałych.

Na podniebnych wysokościach zaczyna dzwonić skowronek i cisza pól jeszcze się przez to uwydatnia. „To już pięć miesięcy – myśli. – Więcej, prawie sześć.” Bierze do ręki opadłą szyszkę. Jest na pół rozchylona. Tkwi w niej zaledwie kilka nasion. „To już dziesięć lat – myśli. – Jedna trzecia mojego życia.” Omiata wzrokiem opustoszałe ścierniska. Po wszystkim zostaje w końcu tylko pustka. Tyle że w jego wieku nie powinno się jeszcze wiedzieć tego tak dokładnie.

Górą, w błękicie, pływają obłoki – porcje bitej śmietany na niebieskim półmisku. Pachnie miodem i sosną.

– Przelecieliśmy ładnych parę kilometrów. Trzeba coś zjeść – mówi szatyn. Wyjmuje z plecaka chleb, pomidory, termos z herbatą, więc i drugi wyrwany z zapatrzenia robi to samo.

Dzwony milkną. Za to nasila się pogwar łąki. Koniki polne nachalnie grają w zieleni.

Już ze sposobu jedzenia można wywnioskować, jak się od siebie różnią. Szatyn je prędko, zachłannie, blondyn wolniej, dokładnie gryzie każdy kęs. Wiele już razy zastanawiali się nad fenomenem swojej przyjaźni. Niemal wszystko ich dzieli: charaktery, upodobania, zainteresowania, temperament; nie udało im się jednak odkryć, co ich przed laty złączyło. Nie był to nawet przypadek. Bo trudno nazwać przypadkiem fakt, że zaczęli studiować jednego roku na jednym wydziale. W końcu razem z nimi rozpoczęło studia kilkadziesiąt osób. Nie usiedli też obok siebie na zajęciach. Przeciwnie. Byli przedzieleni kilkoma osobami, kiedy na wykładzie profesora Urbańca – który, wydawało się Markowi, zbyt już wyraźnie zatrącał o pospolitą agitkę – spotkały się ich pełne niesmaku spojrzenia. Wiktor podszedł do niego po wykładzie. „Idziesz w stronę miasta?” – zapytał.

Na drodze wśród pól pojawia się samochód. Jedzie dość wolno podskakując na nierównościach i wzniecając tumany drobnego lessowego pyłu, po którym boso chodzi się jak po warstwie mąki.

– Widzisz, Mareczku? Tak się teraz jeździ na wsi do kościoła – ironizuje szatyn. – I czego my się czepiamy? Czego nam się zachciewa, skoro i wolno jeździć do kościoła, i jest czym. Czego się zachciało tamtym w Nowej Hucie? Albo takiemu Strzeleckiemu? Nie mógł sobie człowiek spokojnie żyć?

Rzuca z pasją resztką pomidora i zaczyna rozsznurowywać buty. Wyzwala się przy tym od gniewu. Wolno porusza palcami obnażonych stóp.

– Będą teraz woniały łąką. Chyba tu chwilę posiedzimy, co?

Zdejmuje spodnie, koszulę i wyciąga się na pochyłości. Marek idzie za jego przykładem.

– Jak myślisz? Kto naprawdę napadł Strzeleckiego? – pyta przyjaciela.

– Zapewne jacyś „nieznani sprawcy”. Przecież wiesz.

– Wszyscy tak myślą. A mógł to być pospolity chuligański wybryk.

– Wierzysz w takie przypadki?

– W przypadki? Wierzę! A w takie, no cóż…

Bo jeśli nawet nie uważał za przypadek faktu, że zaczął studiować historię i że razem z nim rozpoczęli studia inni, to gotów był za przypadek uznać, że na ćwiczeniach obaj znaleźli się w grupie Zygmunta.

Leżąc tak całe ciała mają na słońcu, tylko głowy w cieniu. Z lasu dobiega ostre, melodyjne pogwizdywanie jakiegoś ptaka. Dzięcioł postukuje nieśpiesznie, w regularnych odstępach czasu. Szczytami drzew biegnie szum. Wiktor unosi ręce. Trzyma je, jakby przygarniał czyjeś leżące na sobie ciało i lekko nim kołysał.

– Przydałaby się tutaj Kaśka. – A po chwili dodaje: – Tobie też by się jakaś przydała.

– Przestań – mówi prędko Marek.

– Ej, prawdziwy z ciebie wariat. Powinieneś był ożenić się z Isią.

– Przestań! – powtarza. – Znam to na pamięć.

– Jednak kobiety są mądrzejsze. Kiedy okazało się, że Zygmunt nie wróci, poszła za innego. Jej córka już chyba całkiem spora.

– Tak. Myślę, że dla kobiety to ważne: urodzić dziecko.

– A ty, nie chciałbyś mieć potomka?

– Nie z pierwszą lepszą.

Głos Marka brzmi ostro. Wiktor milknie. Żal mu przyjaciela. Jednocześnie jest zły. Zły z powodu własnej bezsilności. Chyba powinien zaproponować Markowi na przyszłą sobotę i niedzielę wspólny wyjazd do Krasnobrodu, do Kasi i dzieciaków.

Marek, który uprzednio poddawał się bez reszty pieszczocie słońca i ciszy, nie potrafi wrócić do tamtego błogiego stanu. Czuje w piersi bezgłośny szloch. Mocno zaciska powieki. Wierzy bez reszty życzliwości Wiktora, a jednocześnie przychodzi mu znosić jego bezceremonialne zachowanie, nieświadome okrucieństwo. Wiktor ma już taki sposób bycia. Co na sercu – to na języku. Zupełnie jak jego ojciec, którego po internowaniu wysłano na wcześniejszą emeryturę za ten jego niewyparzony język. Zaczął wtedy sprzedawać w kiosku „Ruchu” i ten stał się skrzynką kontaktową różnych nielegalnych ugrupowań. „Mam teraz ojca handlowca” – żartował Wiktor. Bardzo kocha tego swojego rodziciela i jest z niego dumny.

Ojciec Marka zmarł pięć lat temu, w osiemdziesiątym trzecim. Ogłoszenie stanu wojennego i związane z tym emocje podkopały ostatecznie jego nadwątlone zdrowie. Był pierwszym skrzypkiem w filharmonii lubelskiej i samotnie wychowywał syna po przedwczesnej śmierci żony. Marek został sam w trzypokojowym mieszkaniu, wyposażonym jeszcze przed wojną z Niemcami przez jego dziadka. Po wejściu wojsk sowieckich – dziadka jako współpracującego z AK rozstrzelano wraz z wielu innymi na cmentarzu przy Unickiej. Marek dowiedział się o tym od ojca dopiero, gdy poszedł na studia i wplątał się w działalność KOR-u. Ich duże mieszkanie świetnie nadawało się na spotkania „latającego uniwersytetu”.

Zygmunt był jednym z wykładowców. Przy odpowiedniej pogodzie brali plecaki i wyruszali pod jego przewodnictwem na trasę. Zajęcia odbywały się w czasie popołudniowego wypoczynku albo wieczorem przy ognisku. Mariusz Majer szedł z gitarą. Pod płaszczykiem klubu turystycznego zdobywali wiedzę, jakiej nie sposób było zdobyć na oficjalnych zajęciach uniwersyteckich.

Zygmuntowi często towarzyszyła żona. Pierwszy raz Marek zobaczył ją przed trzydniowym rajdem po Pojezierzu Łęczyńsko-Włodawskim.

– Oto moja żona Ewa, przewodniczka PTTK – przedstawił ją Szeliga.

Szli. Przodem Zygmunt z żoną, on z Wiktorem za nimi. I kiedy Zygmunt, zaledwie na chwilę, zamknął dłoń Ewy w swojej dłoni, Marka to zabolało. „O Boże! – pomyślał. – Niech on jej nie dotyka!” Przytrzymał rękaw Wiktora – „Zaczekaj, pójdziemy na końcu”. Próbował jej więcej nie widzieć, ale miał świadomość, że jest. Przez cały czas miał świadomość, że ona jest. Później widywał ją częściej i musiał się przyzwyczaić, że Zygmunt ma do niej pewne prawa. Na szczęście nie demonstrował tego zbyt często. A Ewa zaprzyjaźniła się ze wszystkimi niemal natychmiast. I z dziewczętami, i z chłopcami. Tylko Marek unikał jej, omijał. Nic to jednak nie pomogło. Już wkrótce wszyscy i tak wiedzieli, że ją kocha, tak jak wiedzieli, że Iśka kocha się w Zygmuncie. Potem potworzyły się pary i Wiktor zaczął chodzić obok Kasi, a on szedł z Iśką. Szli oboje tuż za Zygmuntem i Ewą, żeby móc w każdej chwili patrzeć na tych, których kochali. Zadzierzgnęło to między nimi nić sympatii, aż koledzy zaczęli podejrzewać, że może się to skończyć małżeństwem. Ale się nie skończyło. Bo kiedy po uzyskaniu magisterium nie mógł znaleźć pracy w swoim zawodzie, Ewa zaproponowała, żeby obiął posadę w wydziale kultury urzędu wojewódzkiego, gdzie sama pracowała, i odkąd każdego niemal dnia spędzał z nią osiem godzin, nie było mowy, żeby pozostały czas mógł spędzać z jakąkolwiek inną. A teraz nie widział jej już od kilku miesięcy i pomimo to musiał dalej jakoś żyć. W pracy załatwiał swoje i jej sprawy, chodził na rajdy, działał w klubie ekologicznym, pomagał w kolportażu informatora „Solidarności”, a od czasu do czasu pisywał do informatora historyczne komentarze z okazji rocznic różnych ważkich wydarzeń.

Wiosną znowu zaczęło się gotować. Najpierw strajk w Nowej Hucie, w tydzień później w Gdańsku, a gdy strajk w hucie stłumiono siłą, zaczęli strajkować kierowcy w Szczecinie. W czerwcu Marek wraz z innymi organizował bojkot wyborów do rad narodowych. Potem, w czasie urlopu, prowadził rajdy po Bieszczadach i aż do dziś nie zdawał sobie sprawy, że to bolesne miejsce w jego wnętrzu doskwiera nieco mniej. Dopiero po uwadze Wiktora, kiedy znowu zabolało dotkliwiej, zauważył tę różnicę. Pomyślał, że jeżeli nie będzie Ewy widywał przez kolejne miesiące, może uda mu się z tego wyzwolić, żyć normalnie, choć nie wiedział, na czym ta normalność w jego przypadku miałaby polegać.

Przez pole, wprost ku buraczanym liściom sadzi długimi susami zając. W trawie odzywa się raz, drugi, przepiórka.

– Ach! Swołocz!

Wiktor się podrywa i dłonią na płask uderza w udo. Potem ślini palec i smaruje ugryzione miejsce.

– Krwiopijca-kapitalista! Pójdziemy jutro do kina?

– Nie bardzo jest na co. Repertuar jak to latem, taki głupio rozrywkowy. Chyba, że od jutra będzie coś nowego. Sprawdzę i  do ciebie zadzwonię – mówi Marek. Jednocześnie się podnosi. – Idziemy? – pyta.

***

Pod swoim domem Marek Wójcik jest o dziesiątej. Z grupy stojących obok restauracji „Pod Basztą” odrywa się jeden z mężczyzn.

– Cześć, Marek. Pożycz na zrzutkę.

Marek wyjmuje z kieszeni zwitek banknotów, podaje tamtemu papierek.

– Wystarczy?

– W porządku. Równy z ciebie gość!

A kiedy Marek już odchodzi, tamten woła za nim:

– Posłać ci na górę Iwonkę? Tak, bez forsy. Ty się jej podobasz.

– Człowieku – odpowiada Marek. – Zrobiłem dzisiaj pieszo ponad dwadzieścia kilometrów. Idę spać.

– W porządku. Jak nabierzesz ochoty – powiedz.

– Jak nabiorę ochoty, to tobie nie będę potrzebował nic mówić.

Odchodzi. Dobiega go jeszcze żałosne:

– Co ty, Marek. Co ty…

Widocznie Ludwik Czarnecki został dotkliwie ugodzony w zawodowy honor naganiacza klientów dla swoich dwu sióstr.

Mama Czarnecka, niewysoka schludna kobieta, od lat prowadzi melinę na parterze w lewej oficynie. Twardą ręką rządzi trójką swoich dzieci i tym „rodzinnym przedsiębiorstwem”. Zadaniem Ludwika jest zgarnianie z restauracji „Pod Basztą” tych, którzy chcą po zamknięciu lokalu dalej się bawić. Wtedy Czarnecka obejmuje rolę barmanki, Ludwik – orkiestry rozrywkowej (nastawia na gramofonie różne kawałki zgodnie z życzeniem klientów), Wioletka i Iwonka występują jako fordanserki oraz świadczą usługi erotyczne, przy czym matka zostawia im swobodę w wyborze partnerów wpływając na nie co najwyżej perswazją.

Kilkanaście lat temu Marek z całą trójką młodych Czarneckich chodził do podstawówki. Z Ludwikiem – do tej samej klasy. Siedzieli nawet początkowo w jednej ławce. Ale kiedy Ludwik zbyt już nachalnie zaczął ściągać od Marka, został przesadzony. Wioletka Czarnecka, ładna hałaśliwa brunetka, była o dwie klasy wyżej i już wtedy budziła zainteresowanie chłopców. Co odważniejsi chwytali ją niespodziewanie za przedwcześnie rozkwitłe piersi. Ona odtrącała ich ręce jednocześnie prowokująco się śmiejąc i Marek myśli, że już wtedy miała zadatki na uprawianie obecnego zawodu. Choć pewnie bardziej zaważył tu wzorzec wyniesiony z rodzinnego domu, gdzie jej matka przyjmowała mężczyzn nie krępując się zbytnio obecnością dzieci. Iwonka była najmłodsza. Jasna blondynka o dużych ciemnych oczach, buzi bladej, trochę bezbarwnej – widać było tylko te oczy – chodziła za Ludwikiem jak psiak. Czasem Ludwik przychodził do Marka przepisywać lekcje. Przychodziła wtedy razem z bratem i przez cały czas siedziała cicho, nieruchomo, spoglądająca uważnie, czujnie. A kiedy Ludwik kończył i prosił Marka, żeby zagrał, to Marek wiedział, że ma grać nie dla niego, ale dla tej szczuplutkiej milczącej dziewczynki, której głosu przez całe lata nie udało mu się usłyszeć.

Kiedy Marek przekręca w drzwiach klucz, uchylają się te z naprzeciwka i sąsiadka pani Nulakowa wita go uśmiechem.

– Dobry wieczór! Była u pana po południu jakaś pani.

– Pani? – dziwi się Marek.

– Tak. Taka ciemna, drobniutka – a widząc, że Marek nie wie, o kogo chodzi, dopowiada: – Młoda, w sukience białej w granatowe groszki.

Serce Marka wykonuje gwałtowny skok. Taką sukienkę ma Ewa. Ale zaraz sobie uprzytomnia, że Ewa nie jest ani ciemna, ani drobniutka. Jednak serce po tym skoku nie chce się od razu uspokoić i z takim mocno bijącym wkracza w mrok pustego, ogromnego mieszkania. Jeszcze przez chwilę zastanawia się, kto to mógł być, a potem zdejmuje ubranie i wchodzi pod prysznic. Gdy już leży w łóżku, ogarnia go silna chęć, żeby sięgnąć po fotografię ukrytą w szufladce szafki nocnej. W końcu mówi sobie „nie!” i po chwili zasypia znużony przebytymi kilometrami.

Budzi się bardzo późno. Już nie zdąży nic zjeść. Wystarcza czasu zaledwie na toaletę i narzucenie ubrania. Potem zbiega po schodach. Na przystanku trolejbus! Jeżeli go dopadnie, być może, uda mu się nie spóźnić. Po chwili wraz z innymi tłoczy się w drzwiach. Zostaje przyprasowany do jakiejś pani tak mocno pachnącej, że aż próbuje ledwo oddychać, żeby wciągnąć w płuca jak najmniej tego intensywnego zapachu. „Powinien istnieć zakaz perfumowania dla jeżdżących środkami masowej komunikacji” – myśli. Jednocześnie spostrzega, że jest to młoda i zupełnie ładna kobieta, choć ze zbyt ostrym makijażem. Zauważywszy, że Marek się jej przygląda, rzuca na niego spod rzęs zalotne, powłóczyste spojrzenie. Marek powinien wysiąść na najbliższym przystanku i w związku z tym podejmuje próbę obrócenia się przodem do drzwi. Wtedy okazuje się, że tym, kto go przycisnął do pachnącej pani jest bardzo gruby mężczyzna w przybrudzonej drelichowej marynarce. Za nim miga Markowi profil ciemnowłosej dziewczyny i kilka dlaczegoś roześmianych twarzy nastolatków jadących zapewne do szkoły. Z trudem wydostaje się z wnętrza pojazdu i przyrzeka sobie solennie, że nieprędko skorzysta w drodze do pracy z komunikacji miejskiej.

Godziny za biurkiem upływają monotonnie. Załatwia kilka spraw i potem już może się zająć pisaniem do informatora „Solidarności” artykułu z okazji czterdziestej dziewiątej rocznicy agresji Niemiec hitlerowskich i Związku Radzieckiego na Polskę. Dyrektor wydziału na urlopie i panuje tu pewna swoboda, jeśli chodzi o dysponowanie własnym czasem. Zanim Marek zabierze się do pisania, sprawdza w gazecie repertuar filmowy. Napełnia go to niesmakiem. Czy kierownicy kin sądzą, że latem wszyscy ludzie zmieniają się w debili? Dzwoni do Wiktora i przedstawia sytuację.

– To co robimy? – pyta tamten.

– Może pójdziemy na basen?

– Zgoda! Spotkamy się na miejscu.

Pływanie jest jedynym uprawianym przez Marka sportem. Dzięki temu jego wąska klatka piersiowa astenika jest zupełnie przyzwoicie umięśniona, nie przedstawia tak żałosnego widoku jak w dzieciństwie i wczesnej młodości. Przyjaciela zastaje już w wodzie. Opłukuje się i daje nurka.

– Robimy zawody? – pyta Wiktor.

Rzadko udaje mu się Marka prześcignąć i tym bardziej jest wtedy zadowolony. Dzisiaj jednak Marek wyprzedza go raz za razem. Wiktor jest trochę zły.

– Pewnie ten urlop z Kaśką tak mnie wykończył. Rzuciłem się na nią po tej długiej przerwie jak lew na chrześcijankę.

Kasia i Ewa urodziły synów niemal w tym samym czasie, pod koniec marca. Starszy syn Kasi i Wiktora ma już pięć lat i jest nader rezolutny. „Wujku – powiedział ostatnio do Marka – nie mógłbyś sobie kupić samochodu i wozić nas na wycieczki? Ty nie masz na utrzymaniu żony i dzieci.”

Jeszcze przez kwadrans Marek i Wiktor pławią się w basenie, potem idą na przystanek i tu się rozstają. Jadą – każdy w innym kierunku.

W bramie domu Marek spotyka starą Czarnecką.

– Panie Mareczku, Ludwiś pożyczył od pana pieniądze?

– No, tak.

– Już panu oddaję. Niech pan więcej temu drapichrustowi nie pożycza – prosi jak za każdym razem.

Rzecz systematycznie się powtarza. Ludwik pożycza od Marka, Czarnecka na drugi dzień oddaje, zawsze przy tym prosi, żeby więcej nie pożyczał, choć wcale nie wierzy, że Marek jej prośbę spełni. Marek nie potrafi Ludwikowi odmówić, jeśli tamten się do niego zwraca. Być może jest to dla Ludwika jedyny sposób wydobywania pieniędzy od matki. Czarnecka zawsze bywa dla Marka bardzo uprzejma. Szacunek, który żywiła dla jego rodziców, przeniosła teraz na syna. Czasem mówi:

– Jak pana tatuś grał na skrzypcach, to człowieka aż ściskało w dołku. A pana mamusia to był prawdziwy anioł.

Marek pamięta matkę chorą, cierpiącą, a przez to jak najbardziej ziemską. Jako małe dziecko bał się jej długotrwałej choroby i cierpienia i gdy zmarła, odczuł pustkę a jednocześnie ulgę. Ogromna porcja wolności, jaka wraz ze śmiercią matki stała się jego udziałem, nie cieszyła go. Pokochał wtedy lekcje gry na fortepianie, których udzielał mu ojciec, bo były to jedne z rzadkich chwil w ciągu dnia, kiedy miał go tuż obok. Obecność ojca zapełniała pustkę. Czuł się wtedy bezpieczny i szczęśliwy.

Marek wchodzi do mieszkania, które od śmierci matki, mimo że obaj w nim mieszkali, było zawsze na pół martwe, przykurzone, jak wszystko co nie jest przez nikogo dostatecznie kochane. Nie miał się kto cieszyć pastelowymi kolorami ścian, obrazami, lśnieniem parkietu, refleksami światła na zagięciach starych mebli, nie miał kto pieścić ich flanelową ściereczką, przecierać „kryształem” szyb i luster – i tak zostało do dziś.

Tylko fortepian matki Marek codziennie odkurza miękką szmatką. Może po prostu dlatego, że na jego czarnej płaszczyźnie kurz jest szczególnie widoczny. Pewnie właśnie dlatego. I teraz po całodziennej nieobecności bierze ścierkę i ostrożnie wyciera lśniący instrument. Prawie nie pamięta matki grającej. W chwili jej śmierci miał siedem lat. Wiedział jednak od ojca, że była pianistką znakomitą i tuż po dyplomie, i po tym jak otrzymała wyróżnienie na konkursie szopenowskim, na dwa miesiące przed własnym ślubem dostała propozycję zagranicznego tournée, którą nie zawahawszy się ani chwili odrzuciła, aby we wcześniej ustalonym terminie stanąć na ślubnym kobiercu obok Jarosława Wójcika, dawnego kolegi z konserwatorium, a od kilku tygodni skrzypka filharmonii lubelskiej.

Odrobinę pożółkłe od starości klawisze instrumentu obok śladów palców babki i matki od lutego noszą pamięć palców Ewy i przez to są mu jeszcze droższe. Marek przeciąga po nich ścierką wolno, ostrożnie – nie wydają najlżejszego dźwięku – potem przymyka czułym gestem klapę klawiatury jak kobieta układająca ukochane dziecko do snu i wkrótce sam kładzie się w pościeli.

Latarnie na Placu Łokietka mżą światłem – dzięki temu w mieszkaniu nocą zawsze panuje półmrok – i w tym świetle meble rozpoczynają swoje własne nocne życie. Przybrane w dziwaczne wzory od przesianych przez firanki blasków i cieni szykują się na bal. Czekając cierpliwie aż zbudzony z drzemki Pan Fortepian zagra im wiedeńskiego walca, piją z kieliszków nektar krótkiej letniej nocy. Marek przymyka oczy i wtedy pod powiekami, przez moment, miga mu ostry obraz tamtego profilu.