Rozdział 2
Budzi się z poczuciem kolejnej straty, choć nie pamięta, żeby poprzedniego, albo poprzedniego dnia cokolwiek był stracił. Myśli, że widocznie przyśniło mu się coś złego, a sen umknął wraz z otworzeniem powiek. Uczucie to zostaje wkrótce zdominowane przez bezsilny gniew, gdy słyszy w radiu komentarz z okazji procesu sprawców pobicia, a w jego następstwie śmierci Jana Strzeleckiego, doradcy „Solidarności”. „Nie on jeden tak zginął – myśli. – Wcześniej inni: Popiełuszko, Przemyk, Majer. A ten ostatni nie był przecież człowiekiem obcym, ale kolegą z jednego roku, który grał jakby urodził się z gitarą w ręku, kochał Dziuńkę romantyczną miłością czystą i wysoką jak śniegi Kilimandżaro, pisał pracę magisterską o obronie Lwowa przed Armią Sowiecką w 1920 roku, i wierzył, że można zmienić świat. I Marek postanawia, że odłoży rocznicowy artykuł, a napisze o tych zakatowanych na śmierć, także o Mariuszu, przede wszystkim o Mariuszu, o którym nikt w Polsce dotychczas nie wie, i nawet najbliżsi koledzy pamiętają już o nim coraz mniej. Może nawet Dziuńka, która w rok po jego śmierci wyjechała na Zachód, żeby już tutaj nigdy nie wrócić. Przypomina sobie dokładnie moment, kiedy się z nim przed wyjazdem żegnała – chorobliwie blada, o zaciśniętych mocno wargach – ta dawniej najweselsza w ich grupie dziewczyna.
– Do zobaczenia – powiedział potrząsając jej ręką. – Do zobaczenia w wolnej Polsce.
Popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma.
– Ja tu nie wrócę. Nigdy!
Powiedziała to zupełnie cicho, spokojnie, a zabrzmiało jak krzyk, jak najcięższe oskarżenie tych, przez których traciła ojczyznę. Nie było jej na to stać, żeby mieszkać z mordercami Mariusza w jednym domu, razem śpiewać „Jeszcze Polska…” i razem zapalać na święto zmarłych znicze. Wyjechała. I nie wiedzieli, co się z nią stało. Nigdy nie napisała choćby jednego słowa. Może chciała jak najszybciej zapomnieć? Nie mieli jej więc za złe tego milczenia, choć prawie wszyscy, mimo że próbowali ją zrozumieć, mieli jej za złe, że wyjechała.
Niemal jednocześnie wyjechał Zygmunt Szeliga. W jego jednak przypadku wierzyli, że za kilka miesięcy wróci i jak dawniej będą się spotykać, razem przemierzać szlaki. Wyjechał jesienią i powszechnie sądzono, że na wiosnę będzie z powrotem. Sądziła tak i Ewa. Toteż było szokiem i dla niej, i dla pozostałych, kiedy Zygmunt najpierw zatelefonował, a potem także napisał, że został przyjęty do zespołu pracującego nad wybranymi zagadnieniami historii najnowszej krajów Europy Wschodniej, i prosił Ewę, żeby przyjechała.
O telefonie Zygmunta Ewa powiedziała Markowi w pracy – nagle zupełnie wyciszona, zapatrzona w okno tak daleko, że był pewny, dostrzega tam na końcu Statuę Wolności albo nowojorskie drapacze chmur. I tego wieczoru przeżył moment strachu, jakiego nie przeżył nigdy ani przedtem, ani potem. Leżał i pomimo szeroko otwartego okna dosłownie się dławił. Nic nie widział tylko czerwoną mgłę. „Ona wyjedzie!” – myślał. Z przerażenia drętwiały mu wargi, cierpła skóra na całej twarzy, bezwład ogarniał ręce, nogi, był pewien, że nawet gdyby chciał, nie byłby w stanie się ruszyć. I wtedy – jego ojciec zaczął grać na skrzypcach.
W pracy najpierw Marka zaskakuje, a potem lekko oburza fakt, że jego koleżanki, i to zarówno pani Łucja Ryczkowa, kobieta po pięćdziesiątce, jak i Ala Papieska, kobieta przed trzydziestką, proces zabójców Strzeleckiego traktują jako kolejną sensację, od której aż im się skrzą oczy. Marek zaszywa się w swoim pokoju. Staje przy oknie i po raz pierwszy zauważa dokładnie ten wcale niewesoły widok, kilka odrapanych bloków i trochę rachitycznej zieleni. Znowu nawiedza go wspomnienie tamtego profilu – spokojnego, czystego, w którym, wydaje mu się, było coś z absolutnej doskonałości. To ta ciemna dziewczyna stojąca za grubasem, na którą wysiadając wczoraj z trolejbusu zaledwie rzucił okiem. Próbuje dokładniej przypomnieć sobie jej wygląd, ale obraz umyka pamięci, i po chwili zniechęcony siada do zamierzonego wcześniej artykułu. Wkrótce jednak okazuje się, brak mu materiałów, z których powinien zaczerpnąć fakty i daty, żeby nie minąć się z prawdą. Musi odłożyć pisanie na popołudnie. Potem dzwoni Wiktor. Widać pracujący z nim osobnik, którego podejrzewa o współpracę z SB, wyszedł z pokoju.
– Słyszałeś poranny komentarzyk? Wyć się chce!
– Tak. Zacząłem coś pisać. Jutro przeczytasz.
Marek czeka niecierpliwie końca pracy. Chciałby już usiąść do pisania. Wreszcie szybkim krokiem przemierza Krakowskie Przedmieście. W bramie domu napotyka Iwonkę Czarnecką z jakimś mężczyzną. Udaje, że jej nie zauważył. Tak się między nimi utarło. Jeżeli Iwonka jest z mężczyzną, Marek jej „nie widzi”. Jeżeli sama – kłania się jej, mówi „dzień dobry”, a czasem zamieniają kilka zdań.
Potrzebne materiały Marek odnajduje bez kłopotu. Wszystko ma od dawna posegregowane, skatalogowane. Prawdziwy warsztat naukowy człowieka, który ma ambicje być kronikarzem współczesności. Nie idzie mu jednak to pisanie tak łatwo, jak myślał. Już po chwili jest na siebie wściekły, że cisną mu się do głowy zdania zbyt egzaltowane, że nie potrafi odnaleźć właściwych słów. Dochodzi wreszcie do wniosku, że nadmierne podniecenie nie sprzyja myśleniu. Siada do fortepianu, by grać. Godzina muzyki. Może wrócić do biurka. Kiedy kończy pisanie jest tak zadowolony, że chętnie by się tym z kimś podzielił. Ani jednak Wiktor, ani Sławek nie mają telefonu, a już za późno, żeby do nich iść. Po chwili wahania wykręca numer Ewy. Nikt się nie zgłasza. Widocznie nie wróciła. Gdzieś tam jest. W jakimś lesie albo nad morzem. Z upływem czasu coraz dalej i dalej.
Wtedy, po wyjeździe Zygmunta, często chodzili razem do kawiarni, do parku, do kina i gdy Zygmunt zdecydował: nie wracać, a ona zdecydowała: nie wyjeżdżać z Polski, wydawało mu się, że jest bliski celu. Myślał, że któregoś dnia te jej często zapatrzające się w nic oczy w końcu go dostrzegą, że zechce przyjąć jego uczucie, a może nawet je odwzajemnić. Przez trzy lata nosił w sercu tę nadzieję.
***
Gdy następnego dnia zbiega po schodach, myśli, że ta dziewczyna musiała wsiąść na jego przystanku. Że wsiedli w kolejności: on, grubas, ona – na to wyraźnie wskazywało ich wzajemne usytuowanie – chyba gdzieś tu niedaleko mieszka i właśnie stąd jedzie do pracy, a może na wykłady. Marek wychodzi z bramy i skręca na przystanek, żeby zobaczyć, czy nie ma jej wśród oczekujących. Chce skonfrontować swoje uprzednie wrażenie z rzeczywistością. Stoi tutaj kilkanaście młodych kobiet, ale jak mu się wydaje, żadna nie jest tamtą, choć po chwili obserwacji nie jest tego zupełnie pewny, bo przecież tak naprawdę nie wie, jak wyglądała. Zostało w nim zaledwie ulotne wspomnienie. Była chyba średniego wzrostu, a może tylko przy tym grubym, bardzo niskim wydawała się wyższa. Włosy miała ciemne, sczesane z czoła, to wie na pewno. Jeszcze raz omiata wzrokiem stojących i rusza pieszo do pracy.
Wiktor dzwoni koło dziewiątej.
– Jak twój poemat? Skończony?
Widocznie jego współpracownik siedzi kamieniem w pokoju.
– Skończony. Przyjdziesz po południu?
– Butelkę postawisz? – To pewnie znowu ze względu na tamtego.
– A herbatka z Chińskiej Republiki Ludowej nie wystarczy? – pyta Marek słodziutkim głosem.
– Z Chińskiej Republiki Ludowej? To z pewnością znakomita! Na pewno lepsza niż z USA.
Kilka godzin później wchodząc do mieszkania Marka Wiktor mówi:
– Spotkałem na dole tę twoją Iwonkę.
– Dlaczego moją? Podejrzewam, że ona jest wielu, ale nie moja.
– Widzę, że dobry Bóg pokarał cię nie tylko brakiem rozsądku, ale i ślepotą. Trudno! Dawaj to swoje pisanie.
Marek zostawia mu napisany wczoraj tekst i idzie zaparzyć herbatę. Wiktor przychodzi za nim do kuchni.
– I co ty chcesz z tym zrobić? – pyta. – To stanowczo za dobre do informatora.
– Chcę, żeby tu w Lublinie i w regionie dowiedzieli się o Mariuszu. Myślę, że każdy kraniec Polski ma swoich Majerów.
– Psiakrew! Ty wiesz, o co ja mam do ojca największą pretensję? Wcale nie o to imię nadane mi z okazji dojścia Gomułki do władzy, a które miało być okrzykiem na cześć zwycięskiego, odważnie odrzucającego błędy komunizmu. Mam pretensję, że przez niego nie nauczyłem się kląć. Tępił to u mnie perswazją i czynem do tego stopnia, że teraz nie potrafię nawet porządnie zakląć. I kiedy nieraz słyszę jakąś soczystą wiązankę ogarnia mnie potworna zazdrość. Bo nastały takie czasy, że tylko kląć!
Wiktor miesza z pasją w szklance. Aż dzwoni.
***
W piątek, zaraz po pracy, wyjeżdżają do Krasnobrodu, gdzie u ciotki spędza lato żona Wiktora z dziećmi. Kasia i Maciek witają ich z entuzjazmem. Mały Eryk już wykąpany i nakarmiony śpi. Maciek, teraz kiedy przyszli, ani myśli spać. Po kolacji oglądając dziennik telewizyjny siedzi między ojcem a Markiem, aż zupełnie już sennego Wiktor odnosi na wersalkę.
– Zabrałeś śpiwór? – pyta potem Marka. – Bo chyba przyjdzie ci spać w stodole. Mógłbym co prawda zaprosić cię na trzeciego do swojego łóżka, tylko wątpię, czy byś się wtedy wyspał.
– No! No! Tak naprawdę to łóżko jest moje. Nie dysponuj nim z taką swobodą – protestuje Kasia.
– To którego z nas zapraszasz?
Wiktor spogląda na żonę zuchwale, pewny zwycięstwa. Kasia niby się zastanawia. Patrzy to na jednego, to na drugiego.
– A ty zabrałeś śpiwór? – zwraca się do męża.
– Nie – odpowiada zaskoczony.
– Więc problem rozwiązany. Bez śpiwora do stodoły nie pójdziesz.
Na zapolu wysoko ułożone snopy żyta i Marek leżąc wdycha ich specyficzny zapach zmieszany z zapachem siana i mokrego, po dzisiejszym deszczu, drewna. „Czuję! Oddycham! Żyję! – myśli. – Jeszcze!” I nagle wydaje mu się, że wszystko co robi, to nie dość, że to życie które umyka, powinno być intensywniejsze, bardziej nasycone. Może to kwestia usposobienia? Nie potrafi żyć tak zachłannie, jak Wiktor. Ot i teraz – Wiktor trzyma w ramionach ukochaną kobietę, a on – broni się nawet przed wspomnieniem. A może broni się po prostu przed cierpieniem i to jest normalny zdrowy objaw. Smuga księżycowej poświaty wkrada się do wnętrza, leżące na jej drodze snopy rozlśniejwają bladym złotem. „Ona ma takie włosy” – myśli. A potem na księżyc nachodzi chmura i wszystko pogrąża się w mroku.
Rano budzi go Maciek. Stoi na dole na klepisku i woła:
– Wujku, weź mnie na górę! – A kiedy Marek wciąga go na snopki, kładzie się obok niego i oznajmia: – Nasypałem do piosenki papryki i jest niesmaczna.
– Co tam na dole? Rodzice wstali? – pyta Marek.
– Nie, jeszcze gniją. Pójdziemy się kąpać?
Główne atrakcje Krasnobrodu to zalew i sosnowy las. Okazuje się jednak, że jeżeli chcą zjeść porządny obiad, Wiktor musi zastąpić ciotkę przy zwożeniu owsa. Marek, mimo protestów, jedzie z przyjacielem w pole. Podają obaj snopki wujowi Kasi. Do obiadu obracają dwa razy. Dopiero koło trzeciej idą nad zalew. Eryka wiezie w wózku Wiktor.
– Widzisz, jaki to piękny kawaler – mówi do Marka. – Tylko jeszcze okropnie maleńki.
I Marek myśli, że synek Ewy też jest taki maleńki. Siedząc naprzeciwko niej przy biurku, miał możliwość przez kilka miesięcy obserwować, jak twarz Ewy rozjaśniał czuły uśmiech, gdy dziecko poruszało się w jej wnętrzu. Kładła wtedy dłoń na brzuchu, żeby dokładniej czuć jego ruchy, podnosiła ku Markowi pełną światła twarz. „Syn Ewy! Dziecko Ewy!” – tak o nim myśli. Jakby to dziecko nie miało wcale ojca.
Popołudnie upływa im na zmianę w wodnej i słonecznej kąpieli, na leniwej wymianie zdań, kopaniu z Maćkiem piłki; potem już trzeba wracać, słońce powoli schodzi za las.
Następnego dnia wszyscy wybierają się do kościoła.
– Skoroś wszedł między wrony… – mówi Wiktor.
Do klasztoru jest ładny kawałek drogi. Idą długą ulicą, razem z wielu innymi. Pogoda piękna. Zieleń przemyta nocnym deszczem. Wiktor z Erykiem śpiącym w wózeczku i Marek zostają na zewnątrz, w cieniu drzew. Po chwili Marek nabiera ochoty, żeby zamiast tu stać, zwiedzić kolejny raz znajdującą się za kościołem drogę krzyżową, chyba jedyną tego rodzaju w Polsce, którą widział z dziesięć lat temu, kiedy to zaczął chodzić na rajdy z Zygmuntem i Ewą. Dokładnie pamięta tamto niesamowite wrażenie: zobaczył szmat piaszczystego ugoru, a dokoła, co kilkanaście metrów, ogromne wyrzezane w drewnie postacie kolejnych scen drogi krzyżowej – nasycone tą specyficzną charakteryzującą rzeźbę ludową ekspresją, co podkreślona upalną piaszczystą pustką była aż bolesna – i gdy Ewa obróciła ku niemu twarz, dostrzegł w niej napięcie, rozszerzenie źrenic, drżenie ust. „Nieprawdopodobne – powiedziała. – Już to przecież widziałam i znowu to samo! Nieprawdopodobne!” Szła przodem. Razem z nią, w milczeniu przeżywał stację po stacji, a nad wszystkim górował Chrystus ukrzyżowany, cierpiący w pustce zachłannie rozwartego nieba – trzeba było oczy wznieść wyżej, aby coś uszczknąć z męki jego konania w tym pachnącym macierzanką upale – wtedy zobaczył, że po twarzy Ewy spływa śmiesznie mała srebrzysta kropelka.
– Wiktor – szepcze Marek – idę na drogę krzyżową, tu za klasztor.
Wiktor leniwie kiwa głową. Nie wyraża chęci pójścia z przyjacielem. Całkiem dobrze mu tutaj, w zielonym chłodzie zalewanym co chwilę falami organowej muzyki.
Marek okrąża klasztor i odrobinę oślepiony blaskiem słońca wchodzi na teren drogi krzyżowej. Tu przystaje zaskoczony. Nie ma już piaszczystej pustki, która tak udatnie towarzyszyła tamtemu cierpieniu. Tak, przypomina sobie, już wtedy na piasku zieleniały z rzadka maleńkie sadzonki drzew. Teraz jednak wyrosły w zagajnik wysokości człowieka, od jednej do drugiej stacji idzie się w ich cieniu, i te rzeźby, co w pustce były ogromne, dominujące, są jakby mniejsze, przytłoczone zielonością. Naprawdę są, jak były – toporne, stworzone ręką człowieka, który dobrze musi wiedzieć, co to jest cierpienie – ktoś jednak wpadł na niefortunny pomysł zasadzenia tu lasu i zniszczył jedyne właściwe im tło – pustkę.
Marek odwraca się i spostrzega kobietę w białej sukni w granatowe groszki. Nie potrafi powstrzymać skoku serca, choć natychmiast się orientuje, że kobieta jest od Ewy niższa, drobniejsza, a kiedy podchodzi bliżej, dostrzega ciemne włosy, opaloną twarz. Poznaje.
– Isia!
Stoi przed nim zaskoczona, zdumiona.
– To ty? – uśmiech rozjaśnia jej niebieskie oczy, wyciąga rękę.
Opowiadają sobie wzajemnie, skąd się tutaj wzięli. Iśka razem z matką i córeczką spędzała w Krasnobrodzie urlop, a po powrocie do pracy zostawiła tutaj dziecko pod opieką babci i właśnie przyjechała je odwiedzić. Zdumiewa się, że przez cały ubiegły miesiąc nie spotkała ani razu Kasi, ani Wiktora, bo przecież Krasnobród to nie żadna metropolia. Siadają na najbliższej ławce i rozmawiają w dalszym ciągu chaotycznie, pospiesznie – ludzie, co po długim niewidzeniu znowu się spotkali – potem, nagle, jakby zabrakło im tematu – milkną.
– Chodź – mówi wreszcie Iśka. – Przejdziemy do końca tę drogę krzyżową.
Do Lublina wracają razem: Marek, Wiktor i Iśka. W autobusie duszno, tłoczno, tak że po trzech godzinach wysiadają z ogromną ulgą. Wiktor spod dworca ma autobus miejski. Marek i Iśka wolą iść do domu pieszo Na Królewskiej ona niespodziewanie pyta:
– Mogę kiedyś do ciebie wpaść?
Wtedy dopiero Marek sobie uprzytomnia, że ta drobna, ciemna, w białej sukience w granatowe groszki, o której mówiła mu Nulakowa, to musiała być Iśka.
– Zapraszam – odpowiada. – Tylko wcześniej zadzwoń. Często mnie nie ma w domu.