Rozdział 15
Ruta kąpie Bognę. Puszyście mydli ciemne włoski i delikatne drobne, ciałko, pieści je wnętrzem dłoni, potem opłukuje. Powtarza pieszczotę, tym razem z pomocą srebrzystych strużek wody wykichanych wesoło przez prysznic. Bogna się śmieje. „Ach, mamuniu, ten prysznic łaskocze!” Ruta Bognę wyciera różowym ręcznikiem frotté. Owija ją całą zaraz po wyjęciu z wanny. Spośród różowości wyziera drobna buzia o piwnych ojcowych oczach. „Ty mój cukiereczku!” – całuje mały nosek. Osusza ją, obciera. Ruta nakłada córeczce piżamkę – tę w literki i kółeczka – ubiera Boginkę do snu.
Czy oni rozumieją, że mycie, że ubieranie dziecka jest aktem miłości? Czy oni cokolwiek rozumieją?
„Nie tylko Roman, co?” Zbyszek Łoza krzywo się uśmiecha. „Głupi! To mój anioł stróż. Popatrz, nauczył mnie fruwać.” Lekkim ruchem stopy odpycha ziemię, wzbija się w powietrze. Frunie nad ulicą na wysokości pierwszego piętra. Zagląda w okna mieszkań, gdzie na choinkach świecą gwiazdki. Wszędzie choinki i gwiazdki, choinki i gwiazdki. Ludzi nie ma. Ani w mieszkaniach, ani na ulicy. „Popatrz, co ci przyniosłem” – mówi ojciec. Podaje jej książkę. Ruta próbuje przeczytać tytuł i nie może. Litery to pojawiają się, to znikają, przemieszczają się, migocą. To przez to, że chce się spać. Spać! Spać! „Ach, tatusiu, ta książka jest do czytania, czy do spania?” Już przeminął. Nie ma kto odpowiedzieć. Nie ma kto…
Otwiera oczy. „Boginka!” Dotkliwe poczucie samotności. Nie musi się zrywać. Czwartek. Ma dzisiaj dyżur. „Dopiero po południu go zobaczę.” Zła, że znowu o nim myśli, że znowu za nim tęskni, zrywa się z łóżka i ubiera, aby wyjść do sklepu. Choć raz na tydzień zjedzą na śniadanie świeże bułki.
– Co tak wcześnie wstałaś – pyta idąca do łazienki matka.
– Będę prała, mamo. Leży brudna bielizna od świąt.
– Pomogę ci. Naszykuję.
– Nie trzeba. Lepiej rób kwiaty.
Rożniakowa dzwoniła wczoraj do Ruty do pracy, żeby przyniosła choć parę kwiatów do wieczorowych sukienek. Tamte poszły przed sylwestrem. I Ruta, i matka jednakowo są tym zaskoczone.
– Cztery wczoraj zrobiłam. Działania artystyczne dobrze jest przerwać czymś pospolitym. To artystę odświeża, daje nowe pomysły.
Matka mówi z pewną dozą autoironii. Ten ostatni pobyt w szpitalu wpłynął na nią naprawdę znakomicie.
A kiedy po dwudziestu minutach siedzą razem przy śniadaniu, pyta:
– Rutka, dlaczego ty ani nie śpiewasz, ani nie grasz, ani nie malujesz, ani nie robisz kwiatów, ani nie piszesz? Przecież kiedyś pisałaś wiersze.
– Widocznie brak mi talentów.
– Głupstwa pleciesz! Nie wiedziałam, że umiem śpiewać, póki nie zaczęłam śpiewać. Nie wiedziałam, że umiem robić kwiaty, póki nie zaczęłam robić kwiatów.
– Ile razy opowiadałaś o swoich podróżach, zawsze myślałam, że powinnaś je opisywać.
– To ty powinnaś pisać, dlatego tak myślałaś.
Kiedy Ruta segreguje bieliznę do prania, myśli: „Może mama ma rację. Może powinnam znowu spróbować.” Przedtem ambicje Romana wystarczały za dwoje. Teraz Romana tu nie ma. Są tylko jego telefony i jego listy. Roman może dzwonić do niej tylko do pracy, w czym przeszkadzają mu lekcje. I we czwartek może dzwonić po południu do czytelni. Przedwczoraj dostała od niego list.
Rutko! Moje Ty Zieloniutkie!
Zaczął się nowy rok. Rok, w którym wrócę do Ciebie o wiele mądrzejszy. Nawet nie wiesz (a może właśnie wiesz!), jakiego miałaś głupiego męża. Zakochałem się w Tobie „od pierwszego wejrzenia” i zupełnie nie wiedziałem, co z tym fantem zrobić. Najpierw długo udawałem, że nic się nie stało. Dalej się wygłupiałem z naszą paczką, popatrując sobie na Ciebie z daleka. Siadałem na wykładach zawsze z tyłu, za Tobą, i ile razy spojrzałem na Twoją głowinę, ciepło mi się robiło koło serca. Dopiero gdy zaczął się koło Ciebie kręcić Julek Gaca, „rzuciłem się do czynu”. „Pójdziesz z nami do kina?” – zapytałem. I Ty się zgodziłaś! Ruteńka, pamiętasz? To była „Koronczarka” Goretty! Pamiętasz? Czy Ty wiesz, jaki ja byłem szaleńczo zazdrosny, jak bałem się Ciebie utracić. Ci z paczki bardzo szybko wiedzieli – od mojej Rutki wara! Ale byli inni. Starałem się więc być z Tobą przez cały czas. Czekałem. Czasami zdawało mi się, że patrzysz na mnie łaskawiej, potem znowu traciłem nadzieję. Kiedy odważyłem się Ciebie całować, biernie przyjmowałaś moje pocałunki. Cierpiałem jak potępieniec. „Kochaj mnie! Kochaj!” – wołałem myślą. A Ty – jakbyś była za szklaną ścianą. W końcu wiedziałem, że albo zdobędę się na coś szalonego, albo mi się wymkniesz. Zaproponowałem Ci małżeństwo.
To nie jest prawda, że Ruta nie próbowała pisać. Próbowała. Wie, jak rzeczywistość zamienia się w literaturę. Jak literatura konstruuje swoją własną wersję z elementów rzeczywistości. To co Roman pisał, to była literatura. Zaproponowałem ci małżeństwo – śmieszne! W miarę jak Ruta czytała list, który początkowo ją wzruszył, coraz bardziej zauważała, jak bardzo jest to literatura. Dystans od rzeczywistości pogłębiał się, pogłębiał.
Ruteńka! Zgodziłaś się zostać moją żoną. Mogłem już z Tobą być. Każdej nocy być z Tobą, moje Zieloniutkie! Jak rozczulała mnie, jak wzruszała twoja absolutna nieznajomość potrzeb własnego ciała. Próbowałem Cię obudzić, moja Śpiąca Królewno. Potem się przestraszyłem, że mi się nie uda. Że nie jestem tym właściwym królewiczem. I właśnie wtedy – udało się! Ty sama wiesz, jak bardzo się nam udało!
Tak, to zasługa Romana. To dzięki Romkowi… Uczy Marka sztuki seksu – powoli, ostrożnie, żeby sądził, że wszystko jest ich wspólnym odkryciem. I jest! Jest! To wszystko wcale niepodobne do tamtego z Romkiem. To wszystko!…
Ruta wsypuje do pralki proszek i po chwili bęben zaczyna się obracać odrobinę chrobocąc. Może w tym czasie odkurzyć mieszkanie, potem uprasować bluzkę i spódnicę, w której pójdzie do pracy. Bluzkę w białe i zielone paseczki i brązową, pozakładaną w szerokie fałdy spódniczkę. Marek przyjdzie o wpół do czwartej. Będzie udawał jednego z licznych czytelników. Poda jej wypełniony rewers i dopiero kiedy mu przyniesie książkę, przytrzyma jej dłoń, aby ją ucałować – nie licząc się z tym, że tutaj wygląda to dość śmiesznie – odejdzie i usiądzie, nie za daleko, by od czasu do czasu na nią patrzeć, a ona ile razy spojrzy w jego kierunku, będzie mówiła w myśli: „Jesteś!” – tylko jesteś, po co nadużywać słów!
Zespoleni
We dwoje
We dwóch
We dwie
Uprawiają seks.
Czasem i im zdarza się miłość —
Świat rozkwita w kolorze lila.
Dlaczego „lila”? Ruta nie wie, ale tak właśnie ma być: „w kolorze lila”. W wierszu można zmieniać słowa, metafory, układ, ale są takie miejsca, których zmieniać nie wolno, bo to będzie już inny wiersz.
Pralka skończyła wirować. Można wszystko wyjąć, włożyć kolory. Ruta zakłada ciepły sweter, idzie wieszać bieliznę na strych. Zawsze wchodzi tu z uczuciem, z jakim wchodzi się w świat odrębny i tajemniczy. Zostało jej to od czasów, gdy jako maleńka dziewuszka przychodziła rozwieszać bieliznę z ojcem i Lidką. Wtedy na strychu było dużo jakichś dziwnych przedmiotów i starych mebli. Z czasem to wszystko dzięki kontrolom strażaków uprzątnięto. Została pusta, ogromna przestrzeń z bielejącymi w mroku ciągami sznurów, wciąż równie tajemnicza, surrealistyczna. I Ruta tak jak w dzieciństwie wie, że nie, a jednak podejrzewa, iż z najdalszego mrocznego kąta wyjdzie jakaś zjawa, dotknie jej zimną dłonią. „Mógłbyś tu być ze mną! Mógłbyś mnie obronić!” – przemawia do Marka myślą.
Idąc do pracy wstępuje do sklepu Rożniakowej, żeby zostawić zrobione przez matkę kwiaty. Pięć sztuk. Piękne. O równie wyrafinowanej formie jak podarowany jej przez Marka storczyk, później zapomniany w warkoczu. Wyjęła go dopiero rano zgnieciony, połamany – spróbowała go ratować, wyprostować zniszczone płatki, chciała go zasuszyć. Marka zdziwiła jej troska o ten pognieciony kwiat. „Kupię ci drugi” – powiedział. Jakby to było wszystko jedno! Ale zaraz się zreflektował, sam przyniósł encyklopedię, żeby go tam mogła ułożyć na podściółce z bibułkowej serwetki.
Do czytelni Marek przychodzi z bukiecikiem frezji i Ruta ma kłopot, w co kwiaty włożyć. Potem odkrywa w szufladzie biurka słoiczek i wysyła Marka po wodę. Kolejny kłopot, gdzie słoik postawić, bo jak się przewróci, zaleją się na biurku papiery. Jest trochę zła. A kwiaty są piękne i intensywnie pachną. Za oknami śnieg. Ten zapach i śnieg silnie kontrastują.
Marek siedzi dość daleko i po jakimś czasie Rutę zaczyna denerwować, że tak daleko. Ma coraz większą ochotę podejść, musnąć wargami jego skroń. Wtedy on podnosi głowę, uśmiecha się i jest trochę lepiej.
Ruta się domyśla, dlaczego Marek taki radosny. Już wczoraj wieczorem radio podało komunikat, że plenum KC partii opowiedziało się za zniesieniem ograniczeń w tworzeniu związków zawodowych. To znaczy, będzie „Solidarność”! Ruta wie: dla Marka to bardzo dużo, dla niej – prawie nic.
W roku osiemdziesiątym, osiemdziesiątym pierwszym, była jeszcze na uczelni, ale tkwiła już w paczce Romana. Oni się polityką nie interesowali. Co najwyżej pokpiwali sobie z zapału innych. Tamci na strajk albo na manifestację, a oni do kina albo na prywatkę. Kiedy wprowadzono stan wojenny pisali prace magisterskie. Potem ślub, ciąża, narodziny Bogny. To były rzeczy daleko ważniejsze. Z Lidką i Piotrem było inaczej. Oboje „szaleli” w „Solidarności”. Na szczęście Piotra nie internowano. Bo naprawdę nie wiadomo, co by Lidka zrobiła sama z dzieciakami. Nie obeszłoby się bez pomocy Ruty, a ona bała się zawsze zostawać z dziećmi siostry, szczególnie kiedy były małe. Zaraz sobie wyobrażała, że stanie się im coś złego i ona będzie za to odpowiedzialna.
Pewnie Marek się spodziewa, że tak jak poprzednio, wracając wstąpi na Królewską. Nie wie, iż będzie to możliwe tylko co drugi tydzień. Tak się niefortunnie składa. Dwa pozostałe czwartki to albo miesiączka, albo groźba zajścia w ciążę. A Ruta środków antykoncepcyjnych nie uznaje. Wydają się jej odpychające. Dzisiaj więc nic z tego. Musi wystarczyć Markowi do radowania się uchwała plenum KC. Wyobraża sobie jego rozczarowanie i troszkę ją to cieszy. „Jakie ze mnie złośliwe babsko!” – myśli.
***
Nie przewidziała, że to niepójście we czwartek do Marka ugodzi w nią samą. Że będzie leżała i płakała w poduszkę i dopiero następnego dnia w autobusie, przytulona policzkiem do jego ramienia dozna ulgi i zapyta:
– Przyjdziesz jutro?
A kiedy okaże się to niemożliwe, bo Marek musi jechać do Puław.
– Więc pojutrze. Na obiad.
Pomyślała, że zachowuje się jak idiotka. Marek pewnie tak nie pomyślał. Pochylił się i pocałował ją we włosy nad czołem. Pod biblioteką, na pożegnanie, drugi raz. Kto wie, ilu tam wyglądało w tym momencie przez okno. Ale Rucie już wszystko jedno. Odkąd sobie uprzytomniła, że zostało niecałe pół roku, zaledwie kilka miesięcy…
I tak Marek przychodzi dzisiaj na obiad z paczuszką wuzetek zakupionych w „Czarciej Łapie” i trzema gerberami, którymi obdarza wszystkie panie. A kiedy po obiedzie pomaga jej zmywać, pół czasu zużywają na pocałunki – łapczywe, nieprzytomne – na przytulanie. Matka z panią Wandą oglądają w telewizji film, nie przeszkadzają im w tym „zmywaniu”. Potem pani Wanda idzie do kościoła. Siadają oboje koło matki, przed telewizorem. Ruta nie patrzy. Przymyka oczy, opiera policzek o ramię Marka. „Marek! Marek! Marek!” – powtarza w myśli w nieskończoność i wreszcie:
– Chodź, coś ci pokażę.
Idą do jej pokoju i tu podaje mu do pocałunku usta. Zaczyna się znowu to samo co w kuchni.
– Zostaniesz ze mną na całą noc.
– Naprawdę mam zostać? – nie dowierza.
– Ależ tak – znowu podaje mu usta.
Wracają do pokoju na dziennik. Jeszcze trochę siedzą przy stole – już uzbrojeni w cierpliwe czekanie – zaraz rozpocznie się kolejny odcinek serialu i matka pyta:
– Będziecie to oglądali? Ja idę do łóżka. Chyba zmienia się ciśnienie, dosłownie zasypiam.
– Zobaczymy kawałek – mówi Ruta.
Po półgodzinie są razem na jej tapczanie.
Ale to – nie zdarza się tej nocy tylko sześć dni później. Ruta świadoma, że następny tydzień będzie stracony, nie pozwala Markowi odejść. A właściwie pozwala mu odejść, ale prosi:
– Przyjdź za dwie godziny. Zostawię otworzone drzwi.
I Marek oczywiście przychodzi.
Teraz, kiedy nie mają dla siebie całych kolejnych nocy, garną się ku sobie nerwowo, zachłannie, wielokrotnie. Po krótkim śnie znowu sięgnął po nią leżącą obok. Jego ręce pieszczą smukłe ciało – czułe, spragnione dotyku jej ciepłego, gładkiego naskórka.
– Jaka ty jesteś! Och, nie masz pojęcia, łasiczko!
Ruta słyszy w jego głosie zachwyt i czuje się tego zachwytu godna.
Wtedy do pokoju wchodzi matka.
– Nie śpisz, Rutka? Daj mi, proszę, tę żółtą pigułkę.
Doktor Molenda kazał Rucie trzymać lekarstwa pod zamknięciem, wydzielać je w ściśle określonych dawkach. Zresztą, ostatnio matka z leków prawie nie korzystała, twierdziła, że jej niepotrzebne. Musiała nastąpić nagła zmiana jej samopoczucia.
– Za chwilę, mamusiu. Zaraz ci przyniosę.
– Nie jesteś, Rutka, sama? – pyta zaskoczona.
– Jestem z Markiem.
– Przepraszam! Nie wiedziałam. Już idę. – Wbrew temu co mówi, staje na chwilę przy oknie. – Zobacz, Rutka, ile spadło śniegu przez jeden dzień. Jaki miękki musi być taki śnieg.
Wychodzi, a za nią Ruta, żeby jej podać lekarstwo. Po chwili wraca.
– No i już po naszej tajemnicy. Nie będziesz musiał zrywać się tak rano. Możemy spokojnie spać.
Już zauważyła, że to wydarzenie wpłynęło na Marka deprymująco, więc tylko odrobinkę się do niego przytula i tak leży obok zupełnie cicho.
– Ruteńka, trzeba jej jutro powiedzieć, że się pobieramy.
– Ruta gwałtownie się odsuwa.
– Ach, tak! Więc raczyłeś zdecydować za nas oboje! Nic nie trzeba jej mówić! Bywasz w moim łóżku, nie w jej. I to jest tylko moja sprawa.
Marek jest przykro zaskoczony. Dotknięty – decyduje się na protest.
– Nie tylko. Także moja. Także jej.
– W porządku – mówi Ruta swoim zimnym złym głosem, który już Marek przecież dobrze zna. – W porządku. Nie musisz tu bywać, skoro tak. Najwyższy czas z tym skończyć. Idź stąd! Natychmiast!
I dopiero kiedy on, zaciskając mocno zęby, wyjdzie w milczeniu z mieszkania, wybucha gwałtownym płaczem.
***
Dzwoni Wiktor.
– Marek, jest propozycja, żeby zrobić u ciebie spotkanie z okazji odrodzin „Solidarności”. Co ty na to?
– Zgoda. Kiedy?
– Jutro. Mama Kasi może posiedzieć z dzieciakami. Regina i Sławek też mogą. Nawet Iśka.
– Czekam. Jak zwykle o siedemnastej.
– Naszykuj picie. Resztę przyniesiemy. Twoja będzie?
– Już ci kiedyś mówiłem, że popołudniami opiekuje się chorą matką.
Być może Wiktor zauważył moment wahania, zanim Marek odpowiedział.
Ruty – Marek nie widział już prawie dwa tygodnie. Więcej tam nie poszedł. Każdego rana z trudem przeczekiwał czas, kiedy trzeba było wyjść na przystanek. Coś go pchało, żeby się zerwać i biegnąć. Musiał to „coś” powściągać ogromnym wysiłkiem woli. Potem było za późno, żeby ją spotkać. Zrywał się, w pośpiechu szykował do wyjścia. Nie mógł jeść. Dopiero po szybkim marszu na odcinku dom – praca był już na tyle spokojny, że potrafił przymusić się do jedzenia.
Ostatnie „idź!” Ruty nie jest tym samym, co poprzednie. To – powiedziała po ich wszystkich wspólnych nocach, które dla Marka były najprawdziwszym bujnym ogrodem miłości. A dla niej czym? – skoro tak łatwo się ich wyrzekła. I o ile gotowy jest zrozumieć owo wymykanie mu się Ruty w grudniu – mniema, że był to dla niej okres oceny swojego uczucia – to skoro zdecydowała, że chce z nim być – mógł tak sądzić po sylwestrowej nocy i po tych kilku dalszych spotkaniach – nie miała prawa tak brutalnie go wyrzucić. Prawo! Prawa! Od kiedy to uczucia liczą się z prawami? Marek zaczyna dostrzegać własną śmieszność. Autoironia! – cóż to za cudowne lekarstwo. Ale w chorobie Marka jeszcze daleko do przesilenia. Złe myśli znowu puchną, mnożą się, gęstnieją, przytłaczają coraz dotkliwszym ciężarem. Dziś czwartek. Zaraz po pracy szedłby do Ruty do czytelni. A potem może by się zgodziła pójść z nim na Królewską? Nic z tego! Żeby jakoś spędzić popołudnie, choć na dwie godziny wyzwolić się z tego kłębowiska myśli, idzie do kina. Po seansie zdąży jeszcze kupić napoje na jutrzejsze spotkanie. Jak to Wiktor powiedział? Odrodziny „Solidarności”! „Powinienem być szczęśliwy – myśli. – Dziesięć lat czekaliśmy na ten moment.” A Ruta? Cóż, znał ją zaledwie kilka miesięcy.
Goście, zgodnie z umową, przychodzą następnego dnia o godzinie siedemnastej. Na tyle punktualnie, że wkraczają do mieszkania całą gromadą. Robi się pełno i wesoło. Panie idą do kuchni szykować jedzenie. Panom – Wiktor nalewa po kieliszku.
– Za reanimowaną! Sto lat!
Potem podnosi klapę fortepianu, wskazuje Markowi stołek i Marek siada, żeby grać Beethovena „Odę do radości”.
Muzyka i kieliszek alkoholu Marka odblokowują. Siada do stołu niemal radosny. I trwa to w nim do momentu, aż Wiktor wzniesie toast:
– Za gospodarza i jego zielonooką kotkę!
Wszyscy wybuchają śmiechem. Tylko Marek na próżno usiłuje się uśmiechnąć. Przychwytuje rzucone w swoim kierunku zdziwione spojrzenie Iśki i tym mniej mu się to udaje. Potem panie życzą sobie tańczyć. Trzeba skorzystać z muzyki mechanicznej, żeby dla żadnej nie zbrakło partnera. I kiedy Marek tańczy z Isią, ta pyta:
– Znalazłeś sobie dziewczynę?
– Tak mi się zdawało przez pewien czas. – I dodaje: – Pamiętam, co mówiłaś o sobie i mężu. Może rzeczywiście już nie może się nam udać.
– Marek – mówi ona po chwili – to nie była cała prawda. Jacek wrócił, a ja się przekonałam, że go kocham. Zupełnie inaczej niż Zygmunta. Ale kocham! A dzięki temu i Paulinkę jeszcze dwa razy mocniej.
– Jak się cieszę, Isiu!
Przytula ją do piersi. Jest równie drobna i krucha jak Ruta. „Dlaczego nie pokochałem jej? – myśli. – Mielibyśmy już zupełnie duże dzieci.” A Iśka wcale nie próbuje się od niego odsunąć. Tańczą tak przytuleni.
– Jacek po mnie przyjedzie. Poznasz go.
Taniec się kończy, następuje zmiana partnerki – to Kasia. Jak zwykle miła i przyjazna.
– Wcale do nas nie przychodzisz – mówi.
– Szykuję sobie materiały do doktoratu. Trzeba nareszcie zająć się czymś poważnym.
„Ach, tak! – myśli Kasia. – To dlatego tak źle wygląda. Coś złego wydarzyło się między nimi, a pewnie znowu on kocha bardziej. Śliczna ta jego Rutka, ale jakaś taka – nie dla niego.”
– Pomimo to mógłbyś jutro przyjść. Maciek już na ciebie zły.
– Może przyjdę, Kasiulka. Chyba przyjdę.
Tańcząc z mężem Kasia dzieli się z nim swoimi spostrzeżeniami.
– Wygłupiłem się z tym toastem, co?
– Chyba tak. Wygłupiłeś się. Ale wtedy jeszcze sama nie zauważyłam, że coś jest nie w porządku.
Koło dziewiątej przyjeżdża mąż Isi i przez godzinę bierze udział w ogólnej zabawie. Potem Regina i Sławek zaczynają się śpieszyć, żeby zdążyć, póki jeżdżą autobusy MPK.
– Odwieziemy was swoim samochodem – proponuje Iśka. – Szkoda, że nie zmieścimy się wszyscy.
– Zabierzcie Kasię. Ja się przelecę na piechotę. Co to taki odcinek dla wytrawnego turysty – mówi Wiktor.
Po chwili zostaje sam z Markiem.
– Marek, co tobie?
Pyta bezceremonialnie, wprost, jak to ma we zwyczaju.
– Nic! – odpowiada Marek z nutką buntu.
Ale Wiktor nie zwraca na to uwagi.
– Ta kocica ci dogodziła?
– A jeżeli tak?
Wiktor przez chwilę milczy.
– Psiakrew! Już w sylwestra musiałem ją odstawić, bo się do mnie kleiła.
– Kłamiesz!
I Marek zaraz się reflektuje, bo pamięta Ruty: „Podoba mi się twój przyjaciel” – głośno przełyka ślinę.
– Trochę przesadzam – przyznaje speszony Wiktor. – Raczej zakręciło się jej w głowie i się o mnie wsparła.
– Podlec z ciebie! – mówi Marek rozdygotanym głosem.
– Kłamca, podlec. Dziękuję ci, drogi przyjacielu. Chyba pójdę. Kasia mówiła, że zaprosiła cię na obiad. Czekamy!
A gdy idzie pustą ulicą, próbuje sobie dokładnie przypomnieć tamtą scenę.
Tańczył z Rutą walca, wirował z nią, wirował, aż Ruta się potknęła, zsunął się jej pantofelek. Żeby go założyć, mocno się o niego wsparła bokiem, przytuliła policzek do jego piersi i podniosła do góry ugiętą w kolanie nogę. Jej smukła kostka i stopa wyłoniły się spośród czerwonych falban jakoś tak niespodzianie, że Wiktor poczuł w kroczu niespokojny ruch i żeby samemu się skarcić, przypomnieć sobie o własnej wobec przyjaciela powinności, powiedział:
– Pamiętaj, dziewczyno, Marek to mój jedyny i najlepszy przyjaciel. Nie wolno ci go skrzywdzić. On należy do tych, których krzywdzić nie wolno, bo zabija się ich piękną duszę.
Jakoś tak to powiedział. A może nieco inaczej. No cóż! Widać Ruta nie bardzo przejęła się jego wywodem. Choć możliwe, że to chwilowe tylko nieporozumienie i za parę dni wszystko będzie dobrze.