Rozdział 16

W piątek rano dyrektor Barwiński zwołuje pracowników, żeby im przekazać wytyczne z ministerialnej narady. Daje się wyczuć w jego zachowaniu pewną nerwowość. Kiedy już się rozchodzą, zatrzymuje Marka.

– Jak pan myśli, panie Marku, co wyniknie z tych obrad przy Okrągłym Stole?

– Myślę, że nic złego. Muszą się wygadać. To może potrwać.

– Oczywiście. Oczywiście – mówi Barwiński. – Wypada cierpliwie zaczekać. Zobaczymy. Radzi pan sobie? – zmienia temat.

– Po prostu załatwiam co najważniejsze. Niektóre sprawy przekazuję dyrektorom instytucji, niektóre do związku plastyków… Jak czegoś nie wiem, telefonuję do pani Furtakowej.

– Oczywiście. Oczywiście. Wiem, że z pana inteligentny człowiek. Niech pan działa dalej.

„Zaczyna mi się podlizywać” – myśli Marek i wychodzi.

Ledwo otworzył drzwi do swojego pokoju, dzwoni telefon. Wiktor.

– Cześć! Właśnie wróciłem z biblioteki uniwersyteckiej, gdzie próbowałem odnaleźć Rutę.

– Twoja bezczelność jest równie wielka jak morze twojej głupoty – cedzi Marek przez zęby.

Ma ochotę zawyć. Gdyby miał Wiktora pod ręką…

– Dobrze, dobrze. Ocenę mojej skromnej osoby zostaw na potem. Wiesz, że matka Ruty nie żyje?

– Jak to!

– Dzisiaj o trzynastej pogrzeb. Cmentarz przy Lipowej. Wyprowadzenie z kaplicy. – Odkłada słuchawkę.

Marek oszołomiony opada na krzesło. Potem myśl, że Wiktor go okłamał i świadomość, że nie. „To niemożliwe! niemożliwe!” – powtarza, jakby nie wiedział, że człowiek może umrzeć w ciągu kilku sekund. Patrzy na zegarek, po jedenastej. Decyduje się zadzwonić do biblioteki.

Odbiera Krysia Łapińska i potwierdza informację Wiktora.

– Jak to się stało? – pyta Marek. – Wyjeżdżałem na dłużej, nie mam o niczym pojęcia.

– To straszna tragedia, proszę pana. Ona wyskoczyła z balkonu w nocy. Rutka spała, nic nie zauważyła. Dopiero w nocy obudziło ją zimno, bo drzwi zostały uchylone.

– Dlaczego to zrobiła?

– Zostawiła list. Ale nie wiem, co tam było napisane. Nie pytałam. Wiem tyle, co Rutka sama powiedziała, jak przyszła wziąć wolne. Za godzinę idę na pogrzeb. Będzie pan?

Na cmentarz przy Lipowej niedaleko. Wystarczy piętnaście minut. Marek pozostały do wyjścia czas spędza w lekkim oszołomieniu, wreszcie zwalnia się i wychodzi.

„Prawie nie ma zimy tego roku” – myśli idąc cmentarną aleją. Na grobach trochę śniegu. Wyzierają spod niego stroiki i choinki poprzynoszone zmarłym na Boże Narodzenie. Przed kaplicą niewiele osób – pewnie koledzy Ruty z pracy i sąsiedzi. Marek wchodzi na chwilę do wnętrza i okazuje się, że tutaj dość tłumnie – schroniono się przed chłodem. Dostrzega stojącą na katafalku trumnę i odruchowo sprawdza napis na tabliczce. „Zuzanna Garczyńska” – nie ma pomyłki. Potem zmusza się, żeby opuścić wzrok. Ruta w czarnym płaszczu i futrzanym puszystym toczku. Gdyby nie zwisający z tyłu warkocz, pewnie by jej w tym stroju nie poznał. Obok niej jakaś kobieta, dwu mężczyzn, z których jeden trzyma za ręce dwoje dzieci. No tak! Przecież Ruta ma siostrę, szwagra, pewnie jeszcze jakąś rodzinę, a jemu nie wiadomo dlaczego się wydało, że tak podle zostawił ją samą. Czuje odrobinę ulgi w zaciśniętym na jej widok sercu. „To tylko ja jestem zupełnie sam. – I zaraz: – Nieprawda! Mam Wiktora. Gdyby nie Wiktor…” Po chwili okazuje się, że każde spojrzenie na Rutę – boli. Marek wychodzi na zewnątrz, przed kaplicę, żeby tutaj poczekać. „Wymyślałam sobie ciebie!” Tak do niego powiedziała – Zunia, Zaza, Zuzanna – a teraz on będzie ją sobie wymyślał. Przypomina się Markowi pogrzeb ojca. Tamten był jesienią. W pogodny październikowy dzień. Tłum ludzi. Koledzy ojca z filharmonii urządzili nad grobem koncert. Księdza nie było. Tylko muzyka! I nagle Marka zdumiewa ta trumna w kaplicy i udział księdza w ceremonii. No bo skoro to samobójstwo… Potem sobie uprzytomnia: psychicznie chorym Bóg i to przebacza. „Tylko Bóg jej nie zdradził i ślepo w nią wierzył” – urywek „Stroju” Leśmiana. „Tylko Bóg jej przebaczył…” – tak w koło, i w koło, aż zaczną wychodzić z kaplicy. Ruta – wsparta na ramieniu jednego z mężczyzn. Dostrzega Marka, szybko odwraca twarz. Wynoszą trumnę, kondukt rusza aleją. Nad grobem ksiądz odmawia rekwiem i trumna zostaje spuszczona w głąb. Zanim murarze skończą swoje dzieło, grupka żałobników poważnie topnieje. Marek waha się przez chwilę, czy podejść do Ruty. Decyduje, że nie – zbyt starannie omija go wzrokiem – kładzie na grobie kwiaty i odchodzi. I natychmiast, znowu, zaczyna się udręka – że odszedł, że ją zostawił samą on, jej „anioł stróż” – próżno sobie tłumaczy, iż wcale nie samą.

Wieczorem idzie na Żmigród. Ciemno. Widocznie Ruta u siostry. Zastanawia się, czy nie wstąpić do pani Wandy. Czego jednak mógłby się jeszcze od niej dowiedzieć? W łazience pod prysznicem stoi długo, potem w łóżku słucha muzyki. Śmierć Zuzanny Garczyńskiej odczuwa jako pewną ulgę. Rozwiała się duszna atmosfera, którą od pewnego czasu nauczył się oddychać, tak że uznał ją za naturalną. To trochę jak – kiedy mgła oderwie się od ziemi unosząc ku górze. Ukazują się wyraźnie: trawa, zioła, kwiaty, kamienie, potem korony drzew… Boże! Jak dawno nie był w lesie. Przedtem nigdy by tak długo nie wytrzymał. Wyjechałby choć na sobotę i niedzielę. Skąd jednak te kiełki niewczesnego optymizmu? Widział przecież doskonale, jak Ruta omijała go wzrokiem. A jednak…

Niespodziewanie łatwo udaje mu się zasnąć.

***

Po kilku dniach Marek decyduje się zadzwonić do biblioteki. Trafia na Łapińską. Słyszy, jak tamta zwraca się do Ruty.

– Rutka, do ciebie.

– Kto?

– Twój podrywacz.

– Powiedz, że mnie nie ma.

I Krysia mówi w słuchawkę.

– Rutka nie chce z nikim rozmawiać.

– Rozumiem. Przepraszam.

„Twój podrywacz” – więc tak go przedstawiła koleżance. Znowu odżywa pretensja za wszystkie kolejne „idź!” i za to, że tak niewiele dla niej znaczy. Tamci, których miała przed nim, czy ceniła ich wyżej? Marek zdaje sobie sprawę, że w sztuce seksu jest zaledwie adeptem. Co stało się z tamtymi? Czy tak samo jak jego – po prostu wyrzuciła ich ze swojego życia? Marek, nie wiadomo dlaczego, wyobraża sobie, że tych mężczyzn było co najmniej kilku. Kto wie, jakie prezentowali walory! Zaczyna w jego wnętrzu rozkwitać zazdrość – głupia, szalona – o tych wymyślonych przez niego, nie istniejących. „Powiedz, że mnie nie ma!” Tyle miała mu do przekazania. Hrabina do parobka! Gniew! A potem refleksja: „Oszalałem! Zaledwie kilka dni temu pochowała matkę”. Przypomina sobie, jak po śmierci ojca przez kilka miesięcy stronił od ludzi. Tyle że w pracy siedział naprzeciwko Ewy i jej obecność była jak balsam. Całe popołudnia i noce czekał w swoim pustym mieszkaniu na kolejne z nią godziny, na ukojenie. Gdyby Ruta go kochała! Widocznie jednak wcale nie potrzebuje jego obecności. Gdyby go kochała! Kim właściwie dla niej jest? Partnerem do łóżka, który już się znudził? Znowu przywołuje się do porządku. Tak się składało, że ile razy przydarzyło się Rucie coś złego, nie było go przy niej. Po prostu go nie było. Wobec tego, kim ma dla niej być? Wychynęło z chaosu myśli poczucie winy. Usiłuje się usprawiedliwiać sam przed sobą. Przecież Ruta na pogrzebie widziała go. A fakt, że dzisiaj zadzwonił, wyraźnie wskazuje na chęć wznowienia kontaktów. A wcześniej? Co tam się wydarzyło? Dlaczego doszło do tego tragicznego wypadku? Ostry nawrót choroby? Co Ruta musiała znieść w czasie, gdy się nie widywali? Czy naprawdę głównym obiektem jej myśli mógł wtedy być on? Próbuje rozważań bezstronnych, a nawet filozoficznych – los, istnienie – a głęboko, w środku, w okolicy żołądka coś cichuteńko skowyczy. Nie trzeba na to zwracać uwagi.

Całą uwagę Marek skupia na obradach Okrągłego Stołu. Właśnie rozpoczęły pracę liczne komisje. Wydaje mu się, że stanowczo ich za dużo. Chcą wszystko załatwić za jednym zamachem, co oczywiście nie jest możliwe. Przy Okrągłym Stole powinno się ustalić pewne generalia. A może wcale nie ma racji? Ludzie boją się poprzestać na – zaledwie ogólnikach. Póki tam siedzą, ich obecność w życiu publicznym jest dobitnie, wielokrotnie każdego dnia podkreślana przez wszystkie środki masowego przekazu.

Na popołudnie Marek ma arcyciekawą lekturę. „Oni” Torańskiej, wydane w drugim obiegu takim maczkiem i miejscami na tyle nieczytelne, że kto wie, czy nie trzeba będzie używać lupy.

Po wyjściu z pracy staje w dwu kolejkach w „Delikatesach” i gdy wraca z zakupami do domu, jest już zupełnie ciemno. Otwiera szeroko okno. Nie zapalając światła siada do fortepianu. Chopin! W chwilach przełomowych sam ciśnie się pod palce. Mazurki! – jeden, drugi, trzeci… Przerywa. Po chwili – dzwonek w przedpokoju.

Ruta! Znowu w swoim brązowym skafandrze i niebieskiej czapeczce, blada, z podkrążonymi oczami. Marek szeroko otwiera drzwi – nic nie jest w stanie powiedzieć. A ona wchodzi z rękami w kieszeniach, odrobinkę skulona, jakby zmarzła, i staje tak wsparta o ścianę spuściwszy powieki.

– Słuchałam na dole twojego grania – mówi. – Będziesz jeszcze grał?

Marek kiwa głową, czego Ruta, być może, wcale nie dostrzega. Rozpina, zdejmuje i wiesza skafander. Idą do pokoju. Tu siada na fotelu bokiem, z podwiniętymi nogami, przytula policzek do oparcia. Czeka. Marek gra teraz dla niej i jest to już inne granie, pomimo że ciągle Chopin. Nagle obdarowany przez los, gra swoje uczucie – takie przedtem stłamszone, biedne, bite po twarzy, na skrzydłach muzyki wnosi się wyżej i wyżej, prostuje, zaczyna pięknieć. Marka nawiedza pragnienie, żeby tam do niej pójść, przyklęknąć i ukryć na kolanach Ruty twarz. Ale w momencie gdy wstaje od fortepianu, podnosi się i ona. Idzie do kuchni postawić na maszynce czajnik.

– Co będziesz jadła? Zrobiłem dzisiaj duże zakupy. Mamy do dyspozycji szynkową i różne sery.

Ruta podnosi na niego wzrok.

– Boję się być tam sama – mówi. – To pewnie minie. Ale teraz ciągle jeszcze się boję.

Markowi robi się przykro i głupio. Wyjmuje z lodówki produkty.

– Przecież możesz być tutaj.

Stara się, żeby jego głos brzmiał naturalnie.

Ruta milczy. Smaruje krajany przez niego chleb i milczy. Marek także. Po prostu nie wie, co powiedzieć. Wszystko co przychodzi mu na myśl, wydaje się nieodpowiednie. Nalewa herbatę, a potem myje i kładzie na talerzyk po jabłku. Renety – takie Ruta lubi. I wtedy ona znowu podnosi na niego wzrok. Uważny. Przez chwilę mu się przygląda.

– Muszę się do tego przyzwyczaić, prawda?

– Powiedziałaś, że to minie. Na siłę nic nie zrobisz. Musi minąć samo.

– Twoja mama dawno umarła?

– Dawno. Miałem siedem lat. Niewiele z tego rozumiałem.

– A ojciec?

– W osiemdziesiątym trzecim. Trzeba było kilku miesięcy, żebym zaczął z powrotem normalnie funkcjonować.

– Patrz! Oboje zakończyli życie nagle. I mój ojciec, i matka. Chciałabym tak. Nie męczyć się długo.

– Nie wiem – mówi Marek. – Myślę, że w chorobie poznaje się obszary zdrowym niedostępne. Bo czym jest życie? Gromadzeniem wciąż nowych i nowych doświadczeń. Jeśli traci się tę możliwość, tę zdolność, to człowiek jest jak półmartwy. Ot, larwa w skorupie. Chciałbym doznać wiele, jak najwięcej, choćby przyszło mi za to płacić wysoką cenę.

– Nie jestem taka odważna.

– Jesteś! – mówi to szybko, z przekonaniem.

– Nie masz racji. Ja bywam odważna. To nie to samo. To miewa fatalne następstwa. I dla mnie, i dla innych.

Być może kryje się w tym jakaś aluzja do niedawnych wydarzeń, więc Marek zmienia temat.

– Moja mama chorowała bardzo długo, kilka lat. Przez ostatnie pół roku już wcale nie mogła grać. Musiało to być dla niej naprawdę trudne doświadczenie.

– Moja matka też chorowała kilka lat – mówi Ruta.

Znowu zawstydza Marka. Nagła śmierć Zuzanny Garczyńskiej sprawiła, że jakby zapomniał o jej chorobie, która zapewne była przyczyną samobójczej śmierci. Ma ochotę dowiedzieć się, jak do tego doszło, co zawierał zostawiony przez nią list, ale przecież nie będzie o to Ruty pytał.

– Jedz, Rutka. Trzeba jeść.

– Tak. Masz rację.

Bierze kanapkę i pogryza ją, z głową wspartą na lewej ręce. Zegar na Bramie Krakowskiej zaczyna wybijać godzinę i Ruta się wzdryga.

– Nie przeszkadza ci, że on tak nieustannie, bezlitośnie odmierza twój czas?

– Nigdy o tym nie myślałem w ten sposób. Zaprzyjaźniłem się z nim w dzieciństwie. Właśnie wtedy, gdy czekałem tutaj sam na powroty ojca.

– I ja czekałam na powroty ojca. Tyle że on już nie mógł wrócić.

Powiedziała to zupełnie spokojnie, a przecież Marek nabiera przekonania, iż śmierć ojca musiała być dla niej wyjątkowo ciężkim przeżyciem.

– Myślę – mówi – że brak któregokolwiek z rodziców jest dla dziecka wielką krzywdą. Tym większą, że niezawinioną.

Ale Ruta jakby go nie słyszała. Zapada w odrętwienie z kanapką w na pół uniesionej ręce i Marek nie śmie przypomnieć jej o jedzeniu. O czym teraz myśli? „Ruteńka! Moje biedne kochanie – przemawia do niej bezgłośnie – pozwól się przytulić. Zaraz ci będzie lżej.” A przecież zdaje sobie sprawę, na razie nie wolno mu wyciągnąć do niej rąk. Ruta jakby się zbudziła. Unosi głowę i zaczyna śpiesznie, nerwowo obierać jabłko.

– Udało się – podrywa do góry jedno długie pasemko skórki. – Mama zawsze mowiła, że to dobra wróżba.

Je chleb i ku zaskoczeniu Marka zagryza jabłkiem.

– To dobre?

– Spróbuj.

Więc Marek próbuje. Jest to smak nowy, niespodziewany.

– Znakomite – mówi z niejakim zdziwieniem.

Wtedy Ruta odrobineczkę się uśmiecha, co powoduje u niego nagły skok serca. „Widzisz! Jeszcze wszystko będzie dobrze. Trzeba dalej normalnie żyć. Nie ma innego wyjścia.”

A Ruta szybko kończy kanapkę. Potem niemal duszkiem wypija herbatę i ignorując jego niedawną propozycję mówi:

– Muszę iść.

Marek nie nalega, by została. Odprowadza Rutę na Żmigród.

– Jeśli chcesz, posiedzę jeszcze z tobą.

– Nie, nie! – śpiesznie protestuje ona. – Muszę się przyzwyczajać, że jej nie ma. Do pustki i do świadomości, że to przeze mnie. Że to ja ją zabiłam!