25
To się zaczęło, gdy wsiadł do pociągu. Miał wykupioną kuszetkę i sądził, że ukołysany rytmicznym stukotem zaśnie, będzie spał spokojnie całą noc, a potem zacznie się szczęśliwy miesiąc ich wspólnego wypoczynku. Nie zasnął. Maleńka iskierka niepokoju – jak zostanie przyjęty po dwu miesiącach niewidzenia, aż po dwu miesiącach (kiedy jechał do Londynu, zostawił ją tylko na trzy tygodnie) – rozpaliła się w płomyk, a potem w płomień i Tomasz na próżno zatula powieki, żeby zasnąć. Po tym pierwszym liście co dwa, trzy dni wysyłał do Ewy i Piotrusia pocztówki z różnymi śmiesznymi zwierzaczkami. Niby robił to dla synka, prawdziwym jednak powodem było, że ich treść, wszystkim dostępna, nie musiała zawierać żadnych intymnych czułości. Bo odkąd zaczął pracować z Andrzejem, widywać go każdego dnia, często przypominał sobie – mimo że próbował się przed tym wspomnieniem bronić – moment, gdy Ewa stanęła przed nim z twarzą płonącą gorączkowym niepokojem, determinacją, jednocześnie radością. „Idę do Andrzeja!” powiedziała niemal szeptem, a brzmiało to jak krzyk. Pojął, że to już koniec ich bycia razem, że oznajmia mu w ten sposób swoją decyzję po kilku dniach bolesnej rozterki, w czasie których zupełnie go nie widziała, napięta jak mocno naprężona struna dźwięcząca zbyt ostrym, zbyt wysokim tonem – zdławionym, wibrującym krótko – patrzyła na niego oczami nagle pociemniałymi, lśniącymi, a przecież go nie widziała, odeszła! Odkąd więc zaczął pracować z Andrzejem, wcześniej taki spokojny, pewny swojego zwycięstwa, wierzący, że został przez nią wybrany, nagle przypomniał sobie raz i drugi ten moment, jej twarz, skierowane na niego nie widzące oczy i zrozumiał, że to nie on zwyciężył, ale jego biedne głupie serce. Zawstydził się pisanych do niej czułych słów. Zaczął się bać, że nie są to słowa, na które ona czeka. Nie był już pewny, czy jeżeli tęskni – tęskni za nim. Przyglądał się uważnie Andrzejowi i ten, nie obok niej, wydał mu się innym człowiekiem. Początkowo spięty, nerwowy, nieufny, zaczął się powoli uspokajać, otwierać. Było w tym sporo zasługi Matuszewskiego, który traktował ich obu z pozornie równą sympatią. Tomasz nie mógł przywyknąć do kalectwa Andrzeja. Przyłapywał się na tym, że boi się patrzeć na jego prawą rękę, omija ją wzrokiem. Tak było aż do dnia, kiedy Andrzej odebrał telefon Ewy. Wtedy konflikt między nimi wybuchnął od nowa. Zrozpaczona twarz Andrzeja, jego krzyk, były sygnałem, że ich zawieszenie broni oparte jest na podstawach nader kruchych. I Tomasz, który już zaczął wierzyć, że zrobił to dla Ewy, dla spokoju jej serca, że to dla niej wziął Andrzeja do pomocy, nagle się zaniepokoił, bo ta misternie zaplanowana przez Agnieszkę pułapka nie chciała w praktyce funkcjonować tak, jak to sobie oboje wymarzyli.
I leżąc w pociągu, Tomasz spala się w płomieniu niepokoju. Jak teraz będzie między nimi? Jeżeli tęskniła – to za którym z nich? Jeżeli pragnęła – to którego? To, co było przed jej wyjazdem, nie może być żadną wskazówką. Obchodziła się z nim wtedy z nieśmiałą czułością, z przesadną delikatnością należną ciężko choremu. Choremu za jej przyczyną. Peszyła ją jego bierność. Fakt, że on, tak zawsze dla niej hojny, nie śpieszył jej obdarzać. Pewnie sądziła, że to przejaw jego wciąż nie najlepszego samopoczucia. A przecież w bierności Tomasza utajona była chęć, żeby zaznając jej starań czuć, że Ewie wciąż na nim zależy mimo tego: „Idę do Andrzeja!” Bo być może po kilku czy kilkunastu godzinach powiedziałaby Andrzejowi: „Idę do Tomasza!” – być może tym samym tonem, być może z taką samą determinacją – i myśli, że to jego głupie serce się pośpieszyło; wróciłaby znowu do niego świadoma, że po święcie wraca do codzienności. (Tomasz nie wie, iż Ewa dokonała właśnie odkrycia, że to on, Tomasz, był zawsze i jest jej świętem, a Andrzej powinien być jej codziennością, jej radosną codziennością.) Jak więc będzie? „Gdybym mógł ją trochę mniej kochać, może to moje serce mogłoby jakoś to znieść.” Obiecuje sobie nie pamiętać o niczym prócz uczucia, które przepełnia go bolesną falą i w końcu, niemal nad ranem, zasypia.
W Olsztynie powinien się przesiąść. I tutaj na dworcu czekają na niego oboje. Ona w kwiecistej sukience wygląda jak uosobienie lata – w pełni dojrzałej kobiecości, za rączkę z synkiem. Piotruś z bukiecikiem przywiędłych stokrotek zerwanych własnoręcznie na powitanie ojca. Tomasz wysiada z pociągu niczego takiego się nie spodziewający i od razu ich dostrzega, mimo że stoją dość daleko. Spotykają się oczami i zaczynają ku sobie iść – on z sercem łopoczącym przyśpieszonym rytmem – zaczynają ku sobie iść – ona z uśmiechem przebłyskującym na twarzy jak blask słońca przesiany przez listowie, byle powiew wiatru może go przemienić w cień – zaczynają ku sobie iść… Ewa w połowie drogi bierze synka na ręce i już po chwili wspiera się o męża, kładzie głowę na jego ramieniu. Tomasz ciasno ich obejmuje, czuje delikatny zapach jej włosów, pewnie świeżo umytych na to powitanie, „Eli!” – mówi w te pachnące włosy, głosem aż pociemniałym ze wzruszenia. Piotruś obłapia mocno szyję ojca, już nie chce go puścić, więc Ewa zabiera plecak, żeby Tomasz nie musiał nieść dziecka i bagażu. Piotruś nadal trzyma go bardzo mocno, z buzią promieniejącą radością. „Tati! Tati!” – i Tomasz jest ogromnie wzruszony, że syn go natychmiast rozpoznał, choć tak długo się nie widzieli, że natychmiast go sobie przywłaszczył.
Dalej pojadą samochodem. Okazuje się, że Adam, mąż Krysi, miał do załatwienia w Olsztynie jakieś służbowe sprawy i przywiózł tu Ewę z Piotrusiem. Teraz wracają zabrawszy Tomasza. Piotruś znużony zasnął. Trzeba go położyć na tylnym siedzeniu. Obok niego siada Ewa i Tomasz musi zająć miejsce przy Adamie. Cierpi, że nie siedzi obok niej, że nie może jej dotknąć, nie czuje zapachu jej włosów, jej ciepła i ta udręka nie pozwala mu widzieć pięknego krajobrazu; cierpi dotkliwie. W końcu przechyla głowę do tyłu, kładzie na oparciu i ona przytula policzek do jego skroni. Teraz jest jeszcze gorzej. Zaczyna jej tak pragnąć, że już nie sposób tego znieść. Po obu stronach drogi piękny las i Adam zjeżdża na pobocze.
– Pół godziny postoju – mówi.
„Więc to aż tak widać?” – myśli Tomasz. Wysiada i otwiera Ewie drzwiczki. Kiedy już mają odejść, Adam mówi:
– Zabierz, Tomek, koc.
W jego tonie nie ma śladu kpiny. Ani cienia dwuznaczności. I Tomasz jest mu wdzięczny. Bierze Ewę za rękę. Ich ciasno splecione palce już po chwili są zupełnie mokre od potu. Wchodzą w zielony cień lasu.
***
„Czego ja się bałem? – myśli Tomasz. – Czegóż ja się tak bałem? Jest zupełnie jak tamtej pierwszej wiosny. Przecież ona mnie kocha” Garną się ku sobie w zapamiętaniu, ścigają się wzrokiem. Tomasz aż zachłystuje się czułością: „Jaskółeczko moja skrzydlata!” W lesie są takie tajemne zakątki, takie ustronia, takie jagodne polany…Mchy przechowują we wnętrzu resztki wilgoci, borówki odciskają na ich ciałach czerwone i granatowe plamki, na posłaniu z opadniętego igliwia mrówki próbują dokuczliwych podchodów. Przez otworzone do lasu okno wbiega krzyk nocnego ptaka, chłód rozgwieżdżonej sierpniowej nocy. Ewa pyta:
– Tomeczku, co na to wszystko twoje serce?
– Ono jest chore, gdy ciebie nie ma. A teraz jesteś.
Pochyla się, dotyka ustami jej ust i czuje, jak jej wargi drżą napęczniałe, czekające jego pocałunków, bez końca spragnione.
Krysia i Adam widzą to ich nieustanne garnięcie się ku sobie i wpływa to ożywczo na ich przytłumione z biegiem lat uczucia. Wytwarza to w domu klimat, w którym wszyscy czworo jakby intensywniej odbierają zewnętrzny świat, sami – wyciszeni. Nikt nie kwapi się otworzyć radio, zapalić światło. Piotruś trochę zagubiony, lgnący to do matki, to do ojca, walczy o ich zainteresowanie w sposób powściągliwy, nieagresywny. Tak bardzo przypomina w tym Tomasza, że Ewę ogarnia ogromna czułość i dla dziecka, i dla jego ojca. Nowa ogromna fala czułości.
Gdyby można było nie wracać do Lublina, zatrzymać czas. Gdyby nie biegł tak szybko. Coraz obficiej rozkwitają, a potem zaczynają przekwitać, wrzosy. Zostało zaledwie kilka dni.
***
– Ewelinko, tyle czasu cię nie widziałem. Mogę teraz przyjść? Po południu będę zajęty.
– Ach, tak tutaj brudno, wszędzie tyle kurzu i muszę robić obiad…
– Nie będę ci przeszkadzał. Posiedzę cicho w kąciku.
I Matuszewski przychodzi niecałe pół godziny po telefonie z bukiecikiem zupełnie aksamitnych bratków. Siada przy stole w kuchni, gdzie krząta się Ewa, patrzy na nią zachłannie, czuje, jak mocno stuka serce spragnione jej obecności, wzruszone. Potem Ewa stawia przed nim szklankę kompotu i siada naprzeciwko. Matuszewski widzi teraz dokładnie jej twarz wyzłoconą letnim słońcem, o jakby powiększonych oczach. Włosy ma w nieładzie, splątane jak delikatna przędza. „Złota Boginka” – myśli. Tak kiedyś powiedział o niej Tomasz: „Złota Boginka, która pozwala się kochać.”
– Jak było, Ewelinko?
– Dobrze było.
– A Tomek?
Ewa bierze poprzez stół jego ręce i kładzie na swojej twarzy, a po chwili obrzmiałymi wargami koloru poziomek zaczyna delikatnie przesuwać po wnętrzu jego dłoni.
– Czujesz? – pyta. – Czujesz, co on ze mną zrobił?
Powtarza pieszczotę i Matuszewskiemu serce aż zamiera.
– Zostaw! – Nie ma jednak siły, nie potrafi odebrać jej dłoni, choć wcale mocno ich nie trzyma. – Proszę cię! – Doznanie jest tak dojmujące, że zachciewa mu się płakać. – Kochasz go? – pół pyta, pół stwierdza.
Próbuje się w ten sposób ratować i nagle zupełnie szalone marzenie, żeby powiedziała: „Nie! Kocham ciebie!” Ale ona powtarza:
– Czujesz, co on ze mną zrobił?
Zdejmuje z twarzy jego ręce i Matuszewski znowu widzi złote lśniące oczy i wargi w kolorze poziomek, obrzmiałe.
– Pójdę już – mówi przestraszony. – Muszę jechać.
Ewa, zapatrzona we wspomnienie, dopiero teraz dostrzega jego zmienioną twarz.
– Przepraszam. – Puszcza mu ręce. Jej policzki zabarwia delikatny rumieniec.
Profesor trzyma przez chwilę otwarte dłonie, po brzegi napełnione muśnięciami jej warg, potem przykłada je do twarzy. Czuje te muśnięcia na policzkach – przerażony, szczęśliwy!
Tomasz wraca z pracy przed czwartą.
– Co tam, Tomeczku, w „królestwie”?
Ewa podaje mu do pocałunku usta i on całuje je raz, drugi, trzeci. Dopiero po którymś tam razie odpowiada:
– W porządku. Nic się beze mnie nie zawaliło.
Znowu całuje jej wargi.
Po obiedzie wychodzi z synkiem na spacer. Ewa zabiera się za porządki, ale wkrótce stwierdza, że musi to sprzątanie rozłożyć na dłuższy czas, a może nawet znaleźć kogoś do umycia okien i wytrzepania dywanu.
Tomasz siedzi na dole, na ławce koło piaskownicy, gdzie Piotruś grzebie łopatką, i przegląda „Relacje”, nowe czasopismo, nawet dość interesujące. Po chwili jednak wraca myślą do dzisiejszego spotkania z Andrzejem.
Gdy wszedł do pokoju, Andrzej stał. Z pewnością słyszał jego powitanie z panią Izą i czekał tak stojąc. Tomasz zauważył, że włosy i broda przez ten miesiąc mu urosły, zaczęły się układać. Znowu wyglądał dobrze jak dawniej – przystojny, opalony. Tomasz przez moment się wahał, czy podać mu rękę i którą, potem wyciągnął prawą, tak że uścisk ich dłoni wypadł trochę niezręcznie. Andrzej się uśmiechnął, ale ten uśmiech ukryty w zaroście był mało widoczny. Koszulę miał świeżo wyprasowaną i Tomasz pomyślał, że nie mógł wyprasować jej sam.
– Nie miałeś kłopotów? – zapytał.
– Trochę. Ale musiałem sobie jakoś radzić.
Zaczął informować Tomasza, co zrobił w czasie jego nieobecności. Potem zajrzała pani Iza, zapytała, czy będą pili herbatę, bo właśnie gotuje się woda. I dopiero przy tej herbacie Andrzej spytał:
– Wczoraj przyjechałeś?
– Tak. Przyjechaliśmy wczoraj – odpowiedział, bo niemal usłyszał, jak Andrzej w ostatnim momencie zmienił końcowkę na to „łeś”.
Nad stołem zawisło kilkanaście nie wypowiedzianych pytań i odpowiedzi, a potem Andrzej powiedział:
– Pietrek już chyba duży…
– Duży? Nie. On jeszcze ciągle jest bardzo maleńki. Mówi dopiero kilka słów. Niedawno zaczął chodzić.
– Nie widziałem go tak dawno…
Andrzej zapatrzył się w okno i Tomasz pomyślał, że pewnie równie dobrze pamięta, a może nawet o wiele dokładniej, jak dawno nie widział Ewy. Może tak samo, jak on kiedyś, liczy dni, w których jej nie widział. Ogarnął go niepokój. Potem wspomniał ostatni miesiąc i nabrał pewności, że wszystko będzie dobrze. „Przecież ona mnie kocha. Przecież obiecała, że już się z nim nie spotka.” Potem przyszedł klient i rozmowa z nim trwała niemal do trzeciej, bo tamten nie bardzo wiedział, czego chce. W końcu umówili się, że nazajutrz Tomasz pójdzie do przedsiębiorstwa i na miejscu rozejrzy się, jakie działania można skomputeryzować.
Jakieś dziecko sypnęło Piotrusiowi w oczy piaskiem. Musi ratować syna. Zresztą czas na kolację. Jadą na górę.
– Trzeba było jeszcze trochę zostać u Krysi – wzdycha Ewa. – Wykończyłam się tym sprzątaniem.
I później, kiedy Tomasz przychodzi z łazienki, zastaje ją już śpiącą.
Następnego rana Ewę budzi trzaśnięcie drzwi. To przeciąg je zamknął za wychodzącym do pracy Tomaszem. „Poszedł sobie i nawet mnie nie pocałował” – myśli Ewa. Koniuszkami palców dotyka, znowu spragnionych, ust. „Co on ze mną zrobił?” – uśmiecha się sennie. Postanawia, że później zadzwoni do męża, powie mu „dzień dobry”. Znowu zasypia. Budzi ją Piotruś. Jest późno. Musi zająć się dzieckiem i do Tomasza dzwoni dopiero po śniadaniu.
Pani Iza informuje, że Tomasza nie ma.
– Jest tylko pan Batowski – mówi.
– Andrzej?
– Tak.
– Proszę mnie połączyć.
Musi się upewnić natychmiast!
– „Novum”, programy. – Słyszy głos Andrzeja.
– To ty? – ledwo tchnie w słuchawkę.
– Ewuśka?!
– Pracujesz z Tomkiem?
– Tak. – A po chwili jakgdyby się usprawiedliwiał: – To on sam mi zaproponował. – Szczęka odłożona słuchawka. Andrzej siedzi ze swoją przy uchu, jakby mógł stać się cud, jakby mógł znowu usłyszeć jej głos. Wreszcie mówi w tę głuchą słuchawkę: – A ja się zgodziłem.
Tomasz tego dnia do pracy już nie wraca. Wizytę u klienta kończy dopiero o czternastej, więc tylko dzwoni do Króla, żeby spytać, czy nie ma nowych spraw, i idzie prosto do domu. Ewę zastaje przy stole w kuchni z oczami zaczerwienionymi od nieobeschłych łez.
– Coś z Piotruśkiem? – pyta przestraszony.
Ewa potrząsa przecząco głową. Po jej twarzy zaczynają spływać nowe łzy.
– Nie powiedziałeś mi. Nic mi nie powiedziałeś!
Tomasz domyśla się, co zaszło.
– Dzwoniłaś do mnie? Nie było mnie dzisiaj przez cały dzień.
– Nie powiedziałeś mi!
Zbudził się Piotruś.
– Tati! – woła. – Tati! – Więc Tomasz idzie do synka.
Przecież wcześniej czy później i tak by się dowiedziała. Ach, Agnieszka! Jak ona to wymyśliła! Sama się z tego wyplątała, a on został z Andrzejem. Nie. To nie Agnieszka. Właściwie dopiero Januszowi uwierzył, że tak będzie dla wszystkich dobrze. A cóż Janusz może wiedzieć o Ewie i o nim? O Ewie i Andrzeju? Cóż może wiedzieć o Ewie, która tyle że jest jego marzeniem. Ubiera Piotrusia i przychodzi z nim do kuchni. Nie patrzy na Ewę, bo mu się wydaje, że ona nie chce, żeby ją widział taką zapłakaną.
– Wyjdziesz z nami? – pyta.
– Nie, nie. Będę dalej sprzątała.
Tomasz bierze wózek i jedzie z Piotrusiem aż za osiedle, tą samą trasą, którą kiedyś chodzili Ewa z Andrzejem. Staje na skraju skarpy. Patrzy na puste, już częściowo zaorane, pola. „Gdyby można było jeszcze zostać tam, w puszczy. Tak było dobrze. Po cośmy wracali?” I nagle myśl: zaproponuje Ewie, żeby wyjechać z Lublina. Przenieść się gdziekolwiek. Zostawić to wszystko i wyjechać. A potem sobie przypomina, że Ewa nie chciała stąd wyjechać ze swoim pierwszym mężem do Ameryki. Dlaczego więc miałaby wyjechać z nim? To Andrzej nie powinien był tu przyjeżdżać. A czemuż by nie? Tu ma siostrę. Tu mieszka kobieta, którą kocha. I tak się złożyło, że on, Tomasz, kocha tę samą kobietę, że jest jego żoną. A ona?…Jeszcze parę godzin temu był pewny jej miłości. Czemu jednak płakała? Nie wie. Niczego się nie nauczył przez te trzy lata. Tak samo jak kiedyś nie potrafi jej zapytać „dlaczego?” I nie potrafi się przyznać sam przed sobą, że boi się zapytać, boi się usłyszeć o czymś, co go zrani. Andrzej! Już zaczął odzyskiwać dawną pewność siebie. Zawsze był od niego psychicznie silniejszy. Być może on wkrótce będzie górą. Jest młodszy o siedem lat i ma zdrowe serce. „Po co ja to zrobiłem? – myśli. – Po co ja dałem się namówić?” Tak. Uwierzył, że skoro Agnieszka do niego przyszła, skoro powiedziała, że zostanie żoną Andrzeja, to widocznie są na to jakieś realne widoki. To było warte ceny, jaką zdecydował się zapłacić. Pomyślał wtedy, że może Andrzejowi uprzykrzyła się ta niełatwa i wciąż napotykająca na przeszkody miłość i zapragnął czegoś, co ma szanse pełniejszej realizacji i ciemnoniebieskie oczy. To było warte tej ceny. Piotruś nie chce już siedzieć w wózku. Schodzi i próbuje wózek pchać. Tomasz musi uważać na dziecko i to przerywa tok jego myśli. Jeszcze tylko: „Wciąż myślę o niej, ciągle o niej, bez przerwy o niej – to nienormalne.”
W domu niewiele się zmieniło. Ewa nadal ma oczy zapuchnięte od płaczu. I Tomasz wieczorem nie wie, czy nie powinien pójść spać do drugiego pokoju. Siada przy niej na tapczanie.
– Chcesz być sama?
A ona, głosem pełnym nowych łez, odpowiada:
– Ach, Tomek… Jaki ty jesteś! – I po chwili: – Chcę być z tobą, kochany mój!
Tak więc następnego dnia może spokojnie stanąć przed Andrzejem, spokojnie spojrzeć mu w twarz, tyle że tamten nie daje mu takiej szansy. Tomasz zastaje go przy komputerze, odwróconego, ledwo odmrukiwującego na jego powitanie. Nie siadają też razem do herbaty. Andrzej idzie na herbatę do pani Izy i widocznie dość skutecznie ją zabawia, skoro po chwili słychać śmiech tej nieskorej wcale do chichotów kobiety. Wraca atmosfera sprzed wyjazdu Tomasza. Atmosfera półignorancji, półwrogości. Wreszcie niemal pod koniec pracy Andrzej mówi drwiąco:
– Jednak jej powiedziałeś? Musiałeś się pochwalić?
Głos mu dygocze i Tomasz teraz dopiero się orientuje, w jakim napięciu tamten przetrwał te kilka godzin.
– Nic jej nie mówiłem – odpowiada spokojnie. – Zadzwoniła do mnie i trafiła na ciebie. Nie przewidziałem takiej prostej rzeczy.
– Tak – stwierdza Andrzej po długiej chwili milczenia. – Proste rzeczy niełatwo jest przewidzieć.
Ta wymiana zdań nieco łagodzi napięcie między nimi. Jednak obecność Ewy tutaj jest tak realna, jakby siedziała z nimi w jednym pokoju i kiedy następnego dnia dzwoni Agnieszka, Andrzej odpowiada:
– Nie, Agnieszka. Nie mogę. Cześć!
„Więc nie zrezygnowała? – myśli Tomasz. – Jeszcze próbuje. Chyba bezskutecznie. Biedna dziewczyna! I ona się w to zaplątała.”
Całymi dniami nic do siebie nie mówią. Zaledwie niezbędne rzeczy. Tomasz obserwuje, jak z dnia na dzień wzmaga się nerwowe napięcie Andrzeja. „Nie może tak być. On tak długo nie wytrzyma. Lada chwila wybuchnie.” Tomasz może sobie nawet pozwolić na luksus współczucia, pewny, że za kilka godzin dotknie wargami ust Ewy, położy głowę na jej sercu, poczuje wsunięte we włosy jej palce. Na razie jednak jest z Andrzejem i ma wrażenie, że Ewa przez cały czas o tym pamięta. Że tam w domu – sprzątając, na spacerze z Piotrusiem, gotując obiad – przez cały czas pamięta, że oni we dwóch są tutaj razem. To go niepokoi. Nie jest więc zaskoczony, gdy jednego z kolejnych dni o godzinie dziewiątej Andrzej mówi niby to spokojnym głosem, który aż kipi od emocji:
– Tomasz! Ja idę. – A kiedy Tomasz nie reaguje: – Słyszysz? Idę!
– Tak – odpowiada Tomasz – słyszę. Idziesz.
Andrzej przez chwilę stoi nieruchomo, potem się odwraca i wybiega. Przez szeroko otwarte okno słychać odgłos jego śpiesznie oddalających się kroków. „Trzeba będzie sobie kogoś poszukać” – myśli Tomasz, patrząc w rozsłoneczniony prostokąt. A potem pewność, że Andrzej poszedł prosto do niej. On niczego Tomaszowi nie obiecywał, niczego nie przyrzekał. Popłoch. Zadzwonić! Uprzedzić! Cóż za śmieszny pomysł. Serce zaczyna się szamotać.
Andrzej biegnie na przystanek. Byle zdążyć, zanim ona wyjdzie z synkiem na spacer. „Czego ja głupi tyle czekałem? Powinienem pójść tam zaraz następnego dnia! Na co ja czekałem? Och! Przecież to nieprawda, że już ze mną nie chcesz być! Zaraz cię zobaczę!”
Autobus nie nadjeżdża i Andrzej kurczowo zaciska szczęki. Potem wspomnienie nagle zmatowiałego głosu Tomasza, tego: „Słyszę. Idziesz”. Strach chwyta Andrzeja za gardło. „On przecież się domyślił, gdzie idę. Co z nim? Mogą nie zauważyć.” Podjeżdża autobus i Andrzej waha się zaledwie przez moment. Wraca pędem. Wpada do pokoju i widzi Tomasza z głową bezwładnie leżącą na stole, między rozrzuconymi rękami.
– Tomasz! – krzyczy. – Tomasz!
Tamten podnosi pobladłą twarz.
– Nic, nic…
Dyszący od biegu Andrzej opada na krzesło. Powoli wyzwala się od strachu, który przeżył na widok Tomasza.
– Więc to tak? – mówi cicho przez zaciśnięte zęby. – Takeście sobie to wymyślili? Złapaliście mnie jak lisa w potrzask?
– Nie chciałem ci zrobić nic złego – mówi Tomasz. Zupełnie jak niedawno Agnieszka.
– Ty cholerny święty Franciszku! Niech was szlag trafi! I ciebie, i Matuszewskiego! – krzyczy Andrzej bijąc pięścią w stół.
Bierze telefon i nakręca numer.
– Ewulka! Ja muszę ciebie zobaczyć. Przyjdę wieczorem.
Tomasz nie słyszy, co mówi ona, ale przecież coś mówi, skoro Andrzej odpowiada:
– Rozumiem. A ja – na śmietnik.
Zaczyna się śmiać i po chwili Tomasz już nie wie, czy tamten śmieje się czy szlocha. Patrzy przez okno i nie wie, czy on szlocha czy się śmieje.
Potem Andrzej znowu nakręca numer i Tomasz chce krzyknąć: „Zostaw ją w spokoju! Ją to boli!” – ale tamten już mówi:
– Agnisia, masz teraz czas? Za pół godziny spotykamy się na przystanku przy katedrze. Zabierz dowód osobisty.
– …
– Jak to, po co? Przecież chciałaś zostać panią Batowską. Idziemy do USC. – I do Tomasza: – Biorę wolne z ważnych przyczyn osobistych – szefie.